Quantcast
Channel: szepty w metrze
Viewing all 84 articles
Browse latest View live

Fidrygauka człowiekiem roku TIME magazine!

$
0
0
Kochani!
Tygodnik TIME uznał mnie za człowieka roku!
W środku wywiad ze mną z okazji czwartej rocznicy prowadzenia bloga, którego przedruk prezentuję Wam poniżej.
Miłej lektury!






Advert
Sławna polska blogerka opisująca życie na Wyspach Szczęśliwych świętuje dziś cztery lata blogowania.
Z tej okazji TIME Magzine przeprowadził z nią wywiad, zapraszając do rozmowy celbrytów wirtualnego świata.


Czy zaskoczył cię tytuł Człowieka Roku nadany ci przez TIME MAGAZINE?
Ciężko pracowałam na zbudowanie swojej marki, oraz na to by opisywane przeze mnie kejsy były lajkowane, a także by kontent mojego bloga przyciągnął jak najwięcej followersów i był szerowany we wszystkich mediach społecznościowych, więc cieszę się, że wreszcie to doceniliście.
Dlaczego świętujesz czwarte urodziny bloga?
Blogowanie to sztuka ulotna. Trzeba zatem świętować każdą rocznicę pisania, albowiem znikanie blogów z powierzchni blogosfery jest tak powszechne, że nie wiadomo czy nawet tak poczytnemu blogerowi jak (skromnie mówiąc) ja, starczy weny by pisać przez kolejny rok.



 

W takim razie oddajmy głos innym sławom internetu, które wykorzystały tę niebywałą okazję, aby zadać ci pytania, które pozwolą twoim czytelnikom poznać najskrytsze zakamarki duszy Fidrygauki.
Zacznijmy od z pozoru przyziemnego, ale jakże egzystencjalnego w swej naturze pytania Bebeluszka.


Tesco, Asda czy Waitrose? - w ramach: zdradź mi gdzie kupujesz swój chleb tostowy a powiem ci jakim człowiekiem jesteś :) A może wcale nie tostowy, a cegły z pełnego przemiału zdobywane spod lady na kartki i za ciężką mamonę?
Chleba tostowego generalnie nie tykam, choć okazjonalnie zdarza mi się kupić zestaw watolinowych kwadratów, gdy polska piekarnia jest zamknięta. Niestety piekarnia owa, która piecze wytwornie (za mamonę dość rozsądną), jest zupełnie niedostosowana do polskiego rynku emigracyjnego - zamykając swe podwoje przed 17-tą, nie produkując w soboty i niedziele oraz wypiekając ilości tak niewielkie, że czasami już przed 15-tą półki świecą pustkami.
Jeszcze nie udało mi się zaobserwować, jak długo ich wypieki utrzymują świeżość, albowiem zakupione bochny znikają na długo przed ukończeniem eksperymentu.
Wtedy korzystam, a jakże, z uprzejmości Polish Shops 'U Bożenki', nabywając drogą kupna wypieki skrojone. Lidlem, jako żywo, też nie gardzę. W ogóle spożycie chleba w naszym domu to niebagatelna sprawa. Jakiś czas temu zamarzył mi się fajny chlebak. Wyśledziłam go w internecie, zamówiłam płacąc bajońską sumę, ale długo się nim nie nacieszyłam, gdyż ... objętościowo nie spełnia on swojej funkcji (rechot).


Najczęściej chleb kupuję jednak w Morrison's lub Sainsbury's. Asda i Tesco są w moim rejonie wyjątkowo marne, a na Waitrose'a jesteśmy zbyt mało 'posh' (śmiech).
Dla porządku dodam, że mój ulubiony to ten z ziarnami dyni i żurawiną. Mam nadzieję, że to czyni mnie lepszym człowiekiem :)

Chleb dla ciała, a co syci naszą duszę? - pyta Agata, odświeżając swoje wspomnienia o angielskiej życzliwości.


Byłam w Anglii przez 2 tygodnie na wakacjach i w życiu nie zagadało do mnie tylu ludzi co wtedy. Wystarczyło, że idąc z mapą rozglądałam się niepewnie a już ktoś pytał czy może pomóc. Zagadywali też w innych okolicznościach. Jakie są Twoje odczucia - czy Anglicy zawsze tacy życzliwi czy miałam szczęście?
O Anglikach można powiedzieć wiele: że są powierzchowni w kontaktach, bywają zarozumiali, snobistyczni czy manifestują tę swoją imperialistyczną mentalność, ale faktycznie (oprócz innych zalet, którym im nie brakuje) są bardzo uprzejmi i pomocni.
A oto anegdotka idealnie obrazująca tę cechę:
Nigdy nie zapomnę pana, który (wiele lat temu, kiedy z dość kiepskim angielskim przyjeżdżałam zbierać angielskie truskawki) nie dość, że zauważywszy moje przerażenie ceną biletu z Lancaster to Yorku wynalazł mi połączenie dwa razy tańsze, choć z trzema przesiadkami - za co mnie barrrrrrdzo przepraszał, to jeszcze zapisał mi wszystkie etapy podróży na kartce wraz z godzinami i numerami peronów. Nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby nie fakt, że ponieważ moje usilne próby zrozumienia go nie działały, pan zawołał zmiennika, zamknął okienko i wyszedł z pomieszczenia dla kasjerów, by bez blokowania innych podróżnych, szeroko otwierając usta i wymawiając hiperpoprawnie, wyjaśnić mi na spokojnie wszelkie tajniki dojazdu to tego uroczego miasteczka.
Całkiem niedawno zaś m
oja znajoma, która dopiero co przeprowadziła się do UK wyprowadzała za drobną opłatą psa. Rzecz działa się w nieznanym nam bliżej parku, z dala od mojego domu. Rozkoszowałyśmy się piękną pogodą i piknikiem na trawie, gdy nagle z krzaków wyłoniła się starsza para. Już na sam nasz widok uśmiech zagościł na ich twarzach, a gdy nas mijali, pozdrowili nas uprzejmie.
- Ty ich znasz?! - zapytała zdumiona znajoma.
- Nie! - odpowiedziałam równie zdumiona jej zdumieniem (które przecież wiele lat było i moim udziałem; na widok obcych przechodniów uśmiechających się do mnie na ulicy, rozglądałam się niepewnie na boki, zastanawiając się, czy w pobliżu jest jakiś szpital dla wariatów).

Tak więc potwierdzam z całą stanowczością. Angielski dżentelmen to nie jest (jeszcze) gatunek endemiczny. Miałaś szczęście spotkać jego przedstawicieli w ich naturalnym środowisku.


A skoro mowa o szczęściu, czas na pytanie Sekretarki Bożeny.
What makes you happy? pyta Bożena. :) Tak jej przyszło na myśl od razu, bo to chyba jej małe zboczenie. Jak sobie obserwuje ilość niezadowolenia wszędzie i nieumiejętność dostrzegania fajnych rzeczy, to tym bardziej chce takie rzeczy wiedzieć. Co uszczęśliwia Fidrygaukę? 

To pytanie jest bardzo trudne. Mimo moich zapędów na naczelnego czarnowidza naszej rodziny, staram się namiętnie dostrzegać pozytywy we wszyskim, co się da, choć poziomu 'Pollyanny' w wykonaniu mojego taty prawdopodobnie nigdy w życiu nie osiągnę. 

Myślę, że mogę podzielić szczęśliwość na cztery poziomy.
Szczęście chwilowe daje mi 'święty spokój', czyli stan, w którym nie muszę nikogo karmić, przewijać, pocieszać, wysłuchiwać, kiedy nie muszę rozdzielać skłóconych, opatrywać pokiereszowanych, sprzątać, gotować, składać pranie i patrzeć na otaczające mnie dowody moich mizernych kwalifikacji do bycia idealną panią domu czy Matką Polką.
Kiedy mogę siedzieć na sofie i pisać bloga (śmiech).



Szczęście codzienne, jak by to banalnie nie zabrzmiało, daje mi świadomość, że naprawdę nie jest źle. Że mam więcej niż miliony ludzi na świecie, więcej niż bym się kiedyś mogła spodziewać. Zdrowe dzieci, relatywnie bezproblemowe życie i naprawdę mnóstwo innych powodów, by być wdzięczną.

Szczęście pulsujące
to z kolei takie, którą osiągam, gdy uda mi się zrealizować jakieś zadanie, jakiś projekt, najczęściej wymagający zaparcia się samej siebie i powiedzenie sobie: jeśli nie ty, to kto. Ten stan osiągam niestety rzadko. Ale zdarza się.

Szczęście uniwersalne
, to takie które mam nadzieję kiedyś osiągnę ...

Co można chyba śmiało połączyć z pytaniem Inwentaryzacji Krotochwil:

Czy?
Oto moje pytanie, o dość szerokim łuku hipotetycznego zakresu możliwości odpowiedzi ;)

... na które odpowiedź brzmi: Niestety jeszcze nie (śmiech; przez łzy)

Jak widać zmagania z rzeczywistością nie należą do najłatwiejszych. Przenieśmy się zatem w krainę marzeń, jak sugeruje PandeMonia.
Stajesz się niewidzialna i niesłyszalna. Możesz przenieść się w dowolne miejsce we Wszechświecie i zrobić jedną rzecz. Gdzie wylądujesz i co zrobisz? Mówisz o przygodzie bliskim?
Udałabym się do archiwów Białego Domu i sprawdziła, czy są jakieś dowody na to, że lot na Księżyc był sfingowany. Rodzinę jak najbardziej bym poinformowała, bo ich też ten temat dręczy (śmiech perlisty).
A jeśli nie - myślę, że mogę sobie pozwolić na dwie opcje; w końcu rozmawiamy o marzeniach - to chciałabym pobyć sobie trochę w Pałacu Buckingham i popatrzeć się, jak zachowuje się królowa Elżbieta, jak jest zupełnie, zupełniuśko sama oraz czy i jak bawi się ze swoimi wnukami.
Podróże w czasie i przestrzeni fascynują wielu. Zalicza się do nich również autorka bloga Listy i[inne] brewerie - 5000lib pytając: 
Dołożę swoje, chociaż już po terminie. Jeśli to problem, że dzień poślizgu się zdarzył (ale trzeba marzyć, że może się zdarzy jak to Kofta pisał) to nie odpowiadaj, Albo jeśli pytanie z puli zakazanych.
Masz nieograniczone możliwości co do poruszania się w czasie i przestrzeni. Możesz z każdą osobą jaką tylko sobie wymarzysz spędzić dwa dni, kogo i dlaczego byś wybrała? Podaj proszę minimum pięć osób i oczywiście powody. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało podręcznikowo... :)


Ufff ... pytanie nie jest ani nielegalne, ani nie podręcznikowe, ale wymaga czasu, aby porządnie przemyśleć odpowiedź (by nie przegapić szansy na jakieś niesamowite spotkanie). Może Jerzego Grotowskiego i Terry Pratchett'a (puszcza oczko)? 
Ale jeśli mam wymienić na szybko (pytanie nadeszło tuż przed oddaniem gazety do druku - przyp. Time Magazine) pięć osób, to będą to:
Adam Mickiewicz - potraktujmy go jako przedstawiciela wszystkich poetów, gdyż zawsze zastanawiało mnie jak to jest możliwe napisać tak długi utwór wierszem i do tego całkiem zgrabnie, trzymając się jednej konwencji. Nie, przysięgam, to wcale nie dlatego, że dostałam kiedyś piątkę z wypracowania o 'Panu Tadeuszu'. Naprawdę chciałabym zobaczyć jak tworzył i zadać mu pytanie, jak się te rymy rodziły w jego głowie i czy aby nie pod wpływem opium, jak sugerują niektórzy.
Jane Goodall - aby wprowadziła mnie w niesamowity świat jej szympansich rodzin. Kiedyś przez wiele wieczorów (i to nie pod rząd, ale na przestrzeni lat) zasypiałam z jej książką 'W cieniu człowieka'.

Jarosław Iwaszkiewicz, któremu zadałabym pytanie (również jako przedstawicielowi wszystkich pisarzy): W jakim stopniu treść utworów inspirowana jest własnymi przeżyciami autora, w jakim sytuacjami z życia wziętymi, a jaki procent to czysta fikcja literacka (słyszałam, że stosunek ten wynosi odpowiednio 30-30-40%).
A potem powiedziałabym mu, że uwielbiam nastrój jego opowiadań.
Leonardo da Vinci - aby poobserwować jak geniusz funkcjonuje na co dzień (dwa dni to byłoby zbyt mało na obserwacje).

Jezus z Nazaretu - chciałabym Go zobaczyć, posłuchać i zaobserwować, jak wiele z tego, co mówił, zostało na przestrzeni lat zmienione i użyte przez ludzi do ich własnych celów.
Ach! I jeszcze jak bym mogła przekroczyć limit, to chciałabym się spotkać z Robbie Williamsem, na dwa dni przed jego śmiercią, aby pogadać z nim o tym, dlaczego TACY ludzie myślą o samobójstwie. I kto wie, może by mógł jeszcze pożyć ... (w sumie, to mogłabym w tym celu poświęcić np. Mickiewicza)
W ogóle pięć, to zdecydowanie za mało. Nie wiadomo, na jaką dziedzinę i na jaki przedział czasowy postawić.


A skoro o trudnych wyborach mowa ... Wspomniałaś wcześniej 'święty spokój', pasuje tu więc idealnie pytanie Sukienki w Kropki:
Moje pytanie to: co jest dla Ciebie ważniejsze - spokój wewnętrzny (mam tu na myśli bycie w zgodzie z samą sobą), czy tzw. święty spokój? Serdecznie pozdrawiam;)

Jak już wspomniałam 'święty spokój' jest mi potrzeby, aby w codziennej bieganinie złapać trochę oddechu, ale oczywiście rozumiem, że Twoje pytanie dotyczy czegoś zupełnie innego. I na nie odpowiedź nie jest prosta.
Spokój wewnętrzny jest dla mnie bardzo ważny i nie raz nie zrobiłam czegoś (lub odwrotnie, zrobiłam coś co wydawało się nierozsądne lub niepoprawne) właśnie dlatego, że cenię sobie bycie w zgodzie z samą sobą. Jeśli nie posłucham tego wewnętrznego głosu, to potem długo się z tym męczę.
Jednak przyznaje się, że płynięcie pod prąd to bardzo energochłonne zajęcie i niestety z wiekiem ulegam czasami pokusie i daję się ponieść tam, gdzie udają się inne zdechłe ryby (śmiech).
Jednak nie w sprawach zasadniczych - tu jestem jak Tewie Mleczarz, nie umiem naginać się zbyt mocno, z obawy przed złamaniem. Czy jednak tak jak on potrafiłabym wyrzec się własnego dziecka ze względu różnicę przekonań? Dziś mogę zdecydowanie powiedzieć, że na pewno nie, ale ... wiem, że w życiu możemy znaleźć się w sytuacji, które nas przerastają.
Ale z drugiej strony (że zacytuję rzeczonego) z wiekiem wydaje mi się, że chodzenie na drobne kompromisy z samym sobą to niezbędny wentyl (psychicznego) bezpieczeństwa. Czasami patrzę wstecz i myślę, że wiele sytuacji nie było warte mojego uporu, że dla 'świętego spokoju' i dobrych relacji można było sobie darować pewne komentarze czy zachowania.
Na koniec seria pytań dotyczących bezpośrednio blogowania. Olaola pyta: 
...."gdzie" wiec bylas, jak Cie tyle czasu(!) nie bylo????
Nie wiedziałam, że sporadyczność moich wpisów odebrana została jako 'niebyt'. Ale faktycznie, częstotliwość wpisów spadła ostatnio drastycznie, gdyż byłam głownie w dwóch miejscach: w pracy i w ciąży, a w pozostałym czasie odsypiałam bytność w obu (wzdycha ciężko).
Teraz mimo tzw. 'siedzenia w domu' też lekko nie jest (pisanie bloga jednym palcem przy długości moich wpisów raczej się nie sprawdza). Nie narzekam jednak - to zostawiam sobie na wrzesień, kiedy znów wpadnę w wir.

Elżbietę Wasiuczyńską intryguje natomiast: 
Co Ci daje pisanie bloga poza obcowaniem z niezwykłymi, inteligentnymi, dowcipnymi i innymi bla, bla czytelnikami?
Elu (pozwalam sobie na tę poufałość, jako że widziałam, jak zdecydowanie zakazujesz 'paniować' sobie w internecie), otóż obcowanie z niezwykłymi, inteligentnymi i dowcipnymi czytelnikami, to jest główna esencja pisania bloga, szczególnie gdy posiada się męża, który ma auto-limit stu słów na dzień (i nie o zasobie słownictwa jest tu mowa :)). Desperacko potrzebuję czytelników, by byli moją siłą napędową i inspirowali mnie do dalszych wpisów swoimi komentarzami.
Wszystko inne typu: oswajanie angielskiej rzeczywistości, rozprawki z blogosferą, czy terapia emocjonalna to tylko dodatki (śmiechu kaskady).
Co zatem, jak pyta Kalina, myślisz o blogu zamkniętym? 
Zmysł obserwacji masz. Pióro masz. Ale też czuć jak gryziesz się w język, starasz się o anonimowość. Nie myślałaś o rozdwojeniu - czyli pisaniu bez autocenzury dla osób którym dasz hasło?
Kalino, myślę, że taka opcja nie wchodzi w grę, właśnie ze względu na moje uzależnienie od czytalników. Poza tym miałabym dylemat wg jakiego klucza dobrać 'tajnych' podczytywaczy i czy oraz jak dodawać nowych. Idea bloga zamkniętego kłóci mi się trochę z ideą internetu, no chyba że jest to blog przeznaczony tylko dla rodziny, a taki mam już na koncie (wydany w czterech tomach przez wydawnictwo Fidrygauka Ltd. w nakładzie 1 egzemplarz).

Tak, gryzę się w język niejednokrotnie (jeśli nie przy każdym wpisie), bo wiem, kto czyta mojego bloga i zawsze, ZAWSZE, wśród czytelników znajdzie się osoba, o której wiem (z ich komentarzy lub prowadzonych blogów) że ma w danej dziedzinie poglądy sprzeczne z moimi, a  - tak już mam - nie lubię nikomu robić przykrości.
A może oportunistycznie unikam konfrontacji?!
Tak więc pewne wpisy pozostaną na zawsze w mojej głowie.
Chyba ...
 

Chyba że sława zawróci ci w głowie i zwyczajność zacznie ci przeszkadzać we wspinaczce na celbrycki Olimp? Bo nie zaprzeczysz chyba, że marzy ci się sława, co zauważyła również Errata pytając:

Jak zamierzasz pogodzić ze sobą dwie przeciwstawne tendencje: ochronę prywatności i pragnienie sławy?
Errato, to aż tak to widać???!!! (chichot)
Skoro Times Magazine nagrodził mnie tytułem Człowieka Roku i przeprowadził ze mną wywiad, to osiągnęłam już poziom sławy niedostępny wielu blogerom. Myślę, że odtąd będę już tylko skupiać się na ochronie prywatności :)
I na koniec pytanie idealnie pasujące na zakończenie wywiadu, choć zadane jako pierwsze zawsze zwartą i gotową Kaczkę:
Oto przychodze ze smiertelnie powaznym pytaniem: kim chcialabys zostac, gdy dorosniesz?
Fizykiem kwantowym, oczywiście!
A póki co, dobrze mi w mojej piaskownicy.


Dziękuję za wywiad.
Ja również dziękuję za niebanalne pytania.
A na pińcet zakamarków mojego domu, do których chcielibyście zajrzeć będziecie musieli poczekać do piątej rocznicy.

Jako przedsmaczek mogę wam zdradzić moje ulubione miejsce na dziś:
To wiszący koszyk z kwiatami w mojej (pierwszej, a więc nieco nieudolnej) aranżacji. Marzył mi się taki na wskroś angielski koszyk od lat. I oto jest! Następny etap to już chyba tylko paszport brytyjski (oddala się w salwach śmiechu, machając ręką niczy Liza Minnelli).







poniedziałek, 25 maja 20015



Blog Day 2014 czyli szeptana reklama blogów

$
0
0
Jestę blogerę.
Wciąż jeszcze jestę blogerę, choć już bardzo rozleniwionym i do tego bez ambicji (ach, ten brak ciągłości w pisaniu i kreowaniu zamknął mi zapewne na wieki drogę do blogerskiego panteonu, że o zarabianiu kokosów nie wspomnę :)))





Z wyleniałą grzywą, ze stępionymi pazurami, z mięśniami zwiotczałymi i bez większego powiewu natchnienia postanowiłam jednak, że tradycji blogowej musi stać się zadość!
Bo jakżesz to?!
W moim spisie alfabetycznym miałoby zabraknąć roku 2014?
Nie godzi się!


Gdy już zmobilizowałam wszystkie możliwe członki mego wątłego ciała, gdy zmotywowałam oklapłą duszę, gdy nieśmiały dreszcz podniecenia na widok znaczka 'Nowy post' przeszedł przez me trzewia ... uświadomiłam sobie, że w ciągu ostatniego roku nie za wiele przebywałam w wirtualnej rzeczywistości, a odkrywanie nowych zakamarków blogosfery było gdzieś pod koniec mojej listy życiowych priorytetów.
Także łatwo nie będzie, ale jednak parę typów mam.


1. Moje trzy grosze czyli blog książkowy Wojciecha Gołębiewskiego





Nigdy nie spodziewałam się, że tak wciągną mnie recenzje książkowe!
Znalazłam je na potralu 'Lubimy czytać' i słowo daję, przeczytałam chyba wszystkie autorstwa tego pana (znajdują się one również na w/w blogu), dając mu obficie plus za plusem, jako że ujął mnie pasją, z jaką i poleca książki i je krytykuje, okraszając je jednocześnie potężną dawką wiedzy o autorze lub okolicznościach powstawania utworów, nierzadko polemizując też z innym recenzentami.
Mam ochotę przeczytać wszystkie książki, i te zachwalane i te koszmarne - żeby zweryfikować opinie :))
Oto kilka próbek:


Joyce Carol OATES - “Bestie”
REWELACJA!! WSZYSTKIE REKORDY POBITE !! Rekordy grafomanii, fatalnego tłumaczenia, braku spójnej koncepcji, braku inteligencji, jak i fantazji seksualnej, niedojrzałości w sferze seksualnej itd. itp. Nawet dewiantów seksualnych nie jest ta książka w stanie zainteresować. WSZECHPOTĘŻNE NIEUDACZNICTWO. Nie bierzcie tego do rąk !!


Daniel Defoe - “Przypadki Robinsona Crusoe”
Jedna z najważniejszych pozycji światowej literatury, omawiana i analizowana przez studentów i uczonych w dziedzinie socjologii, psychologii i wszelkich gałęziach nauk o CZŁOWIEKU. „Ecce Homo”. Robinson to wyjątkowo odrażająca kreatura, mająca niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie, ziejąca pogardą dla innych. A wymyślił ją oszust, matacz i tajny agent, syn rzeżnika.
Nazywał się FOE, dodał sobie de i stał się PURYTAŃSKIM CHRZEŚCIJANINEM. Robinsona stworzył na wzór i podobieństwo swoje, poprawiając jeno pochodzenie z rzeżnika na kupca. Nasz kochany bohater jest KOMPLETNYM ZEREM; jako 18-letni chłopak ucieka z domu, zarabia parę złotych na kolonialnym handlu i, po licznych przygodach, ląduje na bezludnej wyspie. Nie jest lordem czy jakąś inną cholerą, lecz synem skromnego kupca. Nie ma wykształcenia, ani jakiegokolwiek fachu. Nie jest bohaterem, lecz przeciętniakiem. NIC, DOSŁOWNIE NIC NIE UPOWAŻNIA GO DO WYWYŻSZANIA SIĘ NAD INNYCH.


Jostein GAARDER - “Świat Zofii”
„Cudowna podróż w głąb historii filozofii”

NAJWSPANIALSZA KSIĄŻKA JAKĄ W ŻYCIU CZYTAŁEM. Rewolucja w moich rankingach na ulubioną książkę wszechczasów. Każdy winien ją przeczytać: od dzieci po starców, od ludzi niewykształconych po profesorów filozofii. Szczególnie tych ostatnich wzywam do lektury, bo na ogół są tak wysublimowani, że używają języka niezrozumiałego dla ogółu. Ba, poszli nawet dalej: sami się nie rozumieją ze względu na wieloznaczność pojęć, ściślej to samo pojęcie u poszczególnych filozofów ma różne znaczenie. Do filozofii trafiłem dzięki książkom ks.J.Tischnera, a gdybym znał omawiany „Świat Zofii” wejście byłoby łatwiejsze.
Wspaniała konwencja sukcesywnego wprowadzania Zosii w świat tajemnic ułatwia czytelnikowi poznawanie podstaw i historię myśli ludzkiej. Według autora, dzieci i filozofowie nie przyzwyczajają się szybko do otaczającego świata i dzięki temu tylko oni są w stanie stawiać najistotniejsze pytania.


2. Poradnik pisania

czyli ... miejsce, gdzie powinnam częściej zaglądać, chociażby ze względu na takie wpisy:

 


Pisany przez panią Joannę Wrycza-Bekier, autorkę książek o kreatywnym pisaniu i języku internetu. Muszę polecać dalej szanownym blogowiczom?

3. Trzecie dno (przysięgam, ta trójka to tylko przypadek :))

czyli spojrzenie na społeczeństwo i otaczający nas świat okiem psychologa klinicznego, antropologa i ekonomisty.
To właściwie nie jest typowy blog, a raczej publicystyka - ale ciekawa, ze względu i na wpisy i na dyskusje pod nimi.








czyli z wielkimi wyrzutami sumienia wobec wszystkich blogerów pokazujących nam piękno tego ziemskiego padołu (zapraszam do zakładki "Z różnych zakątków świata") wyróżniam Grażynę, w której zdjęciach się zakochałam od pierwszego wejrzenia. Blog w dużej mierze fotografiami właśnie opowiada o życiu w Wenezueli, w Polsce i w paru innych krajach, gdzie rozrzucona jest rodzina autorki. Nie są to zdjęcia klasycznych turystycznych atrakcji (choć te też się zdarzają i są niesztampowe), ale bardziej nastrojowe impresje z odwiedzanych miejsc, piękne detale architektoniczne i oszałamiająca przyroda.


tu piękno w źdźble trawki :)


Po resztę - klasycznie - zapraszam do szpalty bocznej oraz polecam wpisy z trzech poprzednich lat:
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2011
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2012
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2013

Obiecuję ponadrabiać koszmarne zaległości w lekturze, a i może się wreszcie zbiorę i nabazgrolę małe 'conieco'?
Choć tych moich obietnic to nie ma na razie co brać na poważnie.

Ściskam wciąż letnio (czyt. gorąco)!


niedziela, 31 sierpnia 2014


 

Rachunek za załatwienie pracy

$
0
0
Spotykamy się na herbatce.
Słyszałam o tobie wiele, bo on nie mógł się już doczekać, kiedy do niego dołączysz.
"Isia przyjeżdża!" - zemocjonowany przypominał o tym mojemu mężowi po kilka razy na tydzień.
"Isia i dziewczynki! Zobaczysz, jakie mam cudne córeczki! Moja Isia ..." - rozmarzał się.


I wreszcie siedzisz w mojej jadalni, zmaterializowana, nad szklanką herbaty z mlekiem.
Bo smak herbaty z mlekiem nie jest ci obcy, bo poprzednim krótkotrwałym romansie z Brytanią.


Lubię cię.
Już od samego początku coś między nami klika.
I jak się później okaże, splot różnych przypadków był tak moim jak i twoim udziałem.
Ślizgałyśmy się po podobnych zakrętach życia i to nas jeszcze bardziej zbliża.
I dlatego chcę ci pomóc.
W końcu mieszkam tu już od prawie piętnastu lat i rozgryzłam system.
Ty jesteś zdeterminowana, żeby zacząć wszystko od nowa, bo w Polska skopała ci dupkę.
Witam w kręgu nieudaczników, którzy wybrali emigrację.
 

Nie liczysz na życie na koszt angielskiego podatnika.
Chcesz zakasać rękawy i wziąć sprawy w swoje ręce.
Masz zawód, który kiedyś pozwali ci na zarobienie całkiem sensownych pieniędzy.

W przyszłości.
Bo na razie jeszcze nie.
Na drodze stoi bowiem potężny potwór, który żywi się papierem i angielskimi słówkami.

A ty z angielskim jesteś na bakier.
Szybko mianujesz więc mnie swoim osobistym tłumaczem i doradcą emigracyjnym.
W końcu (chwilowo) nie pracuję więc mam dużo czasu.


Proponuję, że będę cię uczyć angielskiego, domyślając się, że wydawanie paruset funtów na kurs językowy jest na samym końcu listy potrzeb początkującego emigranta.
Z nauki niewiele nam wychodzi. Jesteś niezła w wyszukiwaniu wymówek, to muszę ci przyznać.
Trudno.
Czas 'zaoszczędzony' na lekcjach wykorzystuję na trening zawodowy.
Dzielę się zupełnie beziteresownie wiedzą zdobywaną latami.
Podpowiadam od czego zacząć, tłumaczę na co zwracać uwagę, wyjaśniam tajniki myślenia Anglików.
A w wolnym czasie wożę po przychodniach, wypełniam stosy formularzy, zapisuję ci dzieci do szkoły.
Po raz milionowy wpisuję twój adres, nazwisko panieńskie i telefon.
Umiem je już prawie na pamięć, w przeciwieństwie do ciebie.
Próbuję w żartach zmotywować cię do nauczenia się numeru własnej komórki
grożąc, że jeśli następnym razem będziesz musiała go sprawdzić, to nie wypełnię ci już ani jednego papierka.
Uczysz się, bo papierków przybywa: ubezpieczenie na samochód, podanie o brytyjskie prawo jazdy, formularz uprawniający do otrzymania zasiłku na dzieci.
Samo otrzymanie szacunkowych cen na ubezpieczenie samochodu wymaga wklepania tony danych: adresu obecnego, adresu poprzedniego, modelu samochodu, historii wypadków, rozmiaru silnika, koloru karoserii.

Owszem, prosisz mnie grzecznie, dzwonisz, umawiasz się, dziękujesz, ale ta papierologia zaczyna mnie męczyć, tym bardziej, że mój przymusowy urlop właśnie się kończy i zaczynam pracę w pełnym wymiarze i ... ciążę :)

Coraz częściej, po dwóch godzinach spędzonych na załatwianiu cudzych spraw puszczają mi nerwy ...
Wtedy dajesz mi trochę wytchnienia, udając się do szwagra, który mieszka w tym samym miasteczku. Niechętnie, gdyż nie żyjesz z nim w najlepszej komitywie, bo powiedział ci wprost, że ma już dosyć wpisywania po raz n-ty twojego adresu w kolejny formularz.
 

A ja nie jestem asertywna.
Powtarzasz mi na okrągło.
I masz absolutną rację, bo po kolejnej scysji ze szwagrem nie potrafię ci odmówić. Szczególnie, że zaplanowane wizyty zastępujesz coraz częściej niezapowiedzianymi nalotami, a sms-y telefonami wykonywanymi tuż pod moimi drzwiami.
Już nie raz kusiło mnie, żeby ci po prostu nie otworzyć, ale mam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że masz zdolność prześwietlania murów i dobrze wiesz, że jestem w środku.
Więc otwieram.
I krew mnie zalewa, gdy widzę kolejną teczkę pełną papierów.
I gdy widzę, że masz w dupie moje rady.

Nie zapisałaś się do biblioteki, co nic nie kosztuje, a można tam przez godzinę dziennie korzystać z internetu za darmo, wypożyczać książki dla dzieci, słowniki, materiały do nauki angielskiego, czyli korzystać z dobrodziejstw inwentarza do woli, szczególnie, gdy dzieci są w szkole, a poszukiwania pracy wciąż w toku, co daje - odjąwszy dowożenie do szkoły - bite pięć godzin dziennie!

Nie chcesz wykupić sobie nielimitowanego dostępu do internetu. Wolisz zapłacić parę funtów mniej za ten w komórce, który starcza ci ledwie na tydzień.

Zwlekałaś dwa miesiące z zapisaniem młodszej córki do szkoły, co kończy się umieszczeniem dzieci w dwóch różnych placówkach (liczba formularzy siłą rzeczy podwaja się).

Nie zaczęłaś procesu nostryfikacji dyplomu.

Nie nauczyłaś się słownictwa branżowego z listy, którą ci przygotowałam, żebyś nie prosiła mnie o tłumaczenie każdego ogłoszenia o pracę znalezionego na gumtree.com

 
Nie zarejestrowałaś się w żadnej agencji pracy - wolisz chodzić od jednego domu opieki do drugiego, pytając się czy przypadkiem kogoś nie potrzebują.
Choć ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w jednym z nich dostajesz parostronicowy formularz.
Z którym natychmiast przychodzisz do mnie.
Wypełniam go w nadziei, że wreszcie uda ci się gdzieś zahaczyć.




Nie, nie tylko dlatego, że nie będę już musiała wypełniać kolejnych rubryk nasycając bazę danych nazwą twojej podstawówki, adresem pierwszej pracy, historią zatrudnienia czy informacjami o stanie zdrowia.
Wiem, że jest wam finasowo ciężko i szczerze życzę ci poprawy sytuacji.
Idziesz na pierwszą rozmowę o pracę i łamanym angielskim przekonujesz ich, że będziesz idealną kandydatką na to stanowisko.
Dom opieki znajduje się dwie ulice od twojego mieszkania.
Dwie ulice!
Nie będziesz musiała płacić ani pensika za dojazdy, będziesz mogła odbierać dzieci ze szkoły i wracać do domu o sensownej porze.
Gratuluję ci, ściskam serdecznie i wyjeżdżam na wakacje do Polski, by tuż po przyjeździe dowiedzieć się, że pracy jednak nie podjęłaś.
Nie odpowiadał ci system zmianowy.
Zaczynam powoli podejrzewać, że szukasz drogi na skróty.
Że chcesz znaleźć się w tym samym punkcie co ja, pomijając tę dekadę małych kroczków, godzenia pracy zawodowej z opieką nad dziećmi, płacenia horrendalnych pieniędzy za opiekunki i poznawania systemu od środka.
 

Tak więc pielgrzymki trwają nadal.
Bo nie masz drukarki, bo nie masz edytora tekstu (!), bo wyczerpałaś internetowy limit.
Bo znalazłaś kolejną pracę i potrzebujesz, by ktoś napisał ci porządne CV.
Surpise, surprise ... pada na mnie.
Właściwie to mogę przecież tupnąć nogą i powiedzieć basta, ale napradę cię lubię i chcę ci pomóc.
A poza tym myślę sobie, że przecież już za chwileczkę, już za momencik operacja pod kryptonimem 'praca dla Isi' dobiegnie do końca.
Zresztą czy jest sens, po tylu godzinach zainwestowanych w ciebie, targować się o 'ten moment', który (w twoim mniemaniu) zajmie mi kolejna papierkowa robótka?
Po dwóch godzinach szperania w googlach konstruuję więc zgrabne CV, uwzględniając w nim te wszystkie ukochane przez Anglików kruczki w stylu znajomości porocedur i przywiązywania wagi do pisemnego dokumentowania każdego kroku, wrażliwości na otaczanie szczególną opieką dzieci, osób starszych i niepełnosprawnych oraz otwarcie na wszelką różnorodność i inność, czy to religijną, etniczną czy seksualną.
Trochę się denerwujesz, czy - biorąc pod uwagę twoją znajomość angielskiego - nikt się nie przyczepi do tak elegancko napisanego życiorysu, ale udaje mi się wyperswadować ci, że to tylko przynęta i że obie strony wiedzą doskonale, że na nie pretendujesz do tytułu
profesora anglistyki.
Pani rekrutująca nie omieszka później pochwalić 'ciebie' za doskonałą 'cefałkę'.
 

Na szczęście pozostałe dokumenty wypełnia się online, więc stosuję metodę 'copy-paste'. Staram się zoptymalizować mój czas pracy na wolontariackim stanowisku menedżera zasobów ludzkich.Twój życiorys już dawno stał się stałą pozycją na pulpicie mojego laptopa.
Historia wykształcenia, historia zatrudnienia, historia zamieszkania (adresy do pięciu lat wstecz), spis umiejętności, zdolności, zainteresowań, pomysłów na osobisty wkład w rozwój firmy oraz preferowanych godzin zatrudnienia.

Pracę dostajesz i cieszysz się jak głupia.
Jestem z ciebie dumna, bo dałaś sobie radę na rozmowie o pracę i teście.

Jestem z siebie dumna, bo ... po roku nękania zapisałaś się na kurs językowy!

Jeszcze tylko trzeba wypełnić podanie o wystawienie zaświadczenia o niekaralności i dostarczyć referencje od ostatniego pracodawcy.
Tak, tego z Polski.
Pracodawca jest życzliwy, referencje wystawi, jak najbardziej, tylko Isia, ty się nie wygłupiaj i nie każ nam tego pisać po angielsku. Napisz, wyślij, a my podpiszemy.
Awansuję więc tym razem na szefa placówki. A właściwie na dwóch (bo dwóch świadków trzeba) i skręcam się w bólach, tworząc dwa różne listy rekomendujące Isię jako pracownika nieskazitelnego i godnego zaufania.
Jeszcze tylko szybka wymiana maili, parę wydruków i ... otrzymujesz zaproszenie na szkolenie.
 

Z osobistej sekretarki przeistaczam się w trenera personalnego.
Przekonuję że nikt z pracowników domu opieki społecznej nie spodziewa się erudytów cytujących Szekspira w oryginale, tłumaczę że oprócz szkolenia na pewno zapewnią ci instruktora, który powoli wprowadzi cię w świat balkoników, podnośników i łóżek przeciwodleżynowych.
Zachęcam, podnoszę na duchu, dopinguję.

Sms! Jest praca! Ruszasz od marca!
 

Oddycham z ulgą.
 

Wieczorem wpadasz do mnie ... z sześciostronicową umową o pracę.
Musisz złożyć podpis, ale najpierw przecież musisz się dowiedzieć, co podpisujesz.
Z sekretarki awansuję na doradcę prawnego.


*****


Rachunek za załatwienie pracy?
Sporo przekroczył zdolność kredytową.

I przeniósł mnie na złą stronę mocy.
Tam, gdzie 'Polaczki zagranico sami majo, a nie pomogo'.
No nie pomogo i już!
I niech mnie w dupe pocałujo!




czwartek, 4 czerwca 2015

Pokrywką w ryj, czyli słowo o happy endach.

$
0
0
"Too much Streep in Streep".
Tak mówili po 'Sierpniu w Hrabstwie Osage'.
Że przyćmiła film wraz z całym jego przesłaniem, że przesadzała z modulacją, gestykulacją i wszelką inną aranżacją.
Że nie było Violet Weston, tylko Meryl Streep dominująca i szarżująca swoim zmanierowanym aktorstwem.
I w ogóle to od dawna już za dużo Meryl w Meryl.
Aż do wyrzygu.


A mi się nigdy nie przeje!

Bezkrytycznie łykam każdą jej rolę (choć niestety wielu jeszcze nie widziałam).
Każdy film z nią już przy włączeniu przycisku 'play' ma ocenę 'bardzo dobry', z szansą na awans przez wybitnego, aż do arcydzieła.
Nie przeszkadzają mi jej manieryzmy.

A tak, owszem, ma ich całe mnóstwo.
Aż tak zaślepiona nie jestem, żeby nie dostrzegać we Francesce, Mirandzie, Donnie czy Thatcher'owej tych charakterystycznych spojrzeń znad opadających okularów, pogardliwych prychnięć, półuśmieszków, nieobecnego patrzenia w przestrzeń, przenikliwego omiatania rozmówcy wzrokiem, perlistego chichotu czy chyba jej największego znaku firmowego jakim jest owo kokieteryjne miziania się po szyi.




Dostrzegam i kocham milion twarzy Meryl Streep.




Mogę ją jeść łychami.
A do łych właśnie chcę nawiązać, a konkretnie do filmu Julie & Julia, który właśnie (z typowym dla mnie refleksem szachisty na emeryturze, jedynie 6 lat po premierze :))) obejrzałam.

Film co prawda nie awansował do statusu arcydzieła, ale Merylka była urocza i jeśli do tego ktoś zada sobie trud porównania oryginału (Julii Child, amerykańskiego pierwowzoru mistrzów kuchni gotujących przed kamerami) z odgrywaną postacią, to nie będzie mógł przejść obojętnie obok zdolności imitacyjnych Streep. 





Mówi się, że nie ma akcentu, którego nie potrafiłaby podrobić.
Osobiście nie jestem w stanie w pełni docenić tego kunsztu, albowiem moje ucho może wyłapać, owszem, ciężki rosyjski akcent (podążałam za linkami Pharlapa), to już identyfikacja tych z krajów angielsko języcznych sprawia mi spory problem.



W rzeczonym filmie, obok wątku głownego, którym było (mocno upraszczając) gotowanie, zupełnie zaskakująco pojawił się też wątek blogerski.A jak wiecie, dostrzeganie odbić blogosfery w krzywym zwierciadle, to mój konik.
 

I tu uwaga: zamierzam zapodać wam najprawdziwszy spoiler, włącznie z ujawnieniem zakończenia, więc jeśli nie oglądaliście jeszcze tego filmu, a chcielibyście, to ... no nie, żebym was chciała wypraszać, ale tego ... żeby nie było, że nie uprzedzałam.
 
Niestety pewne filmy nie są ponadczasowe.
Sześć lat temu temat być nieco bardziej na topie.
Dzisiaj ta cała ekscytacja zakładaniem bloga, pierwszym komentarzem (pochodzącym zresztą od rodzonej matki, która jest mocno przerażona tym całym blogo-czymśtam), rozrastającą się siecią czytelników czy nagłym wzrostem popularności bloga są czerstwiutkie.
- Wiesz, co teraz robi Annabell? Sarah mi powiedziała. Pisze bloga!
- O czym?
- Jak to o czym?! O sobie! O tym wszystkim, co sobie pomyśli tym swoim głupim i pustym móżdżkiem.

"Twoja matka i ja odkryliśmy, że zajmujesz się blogowaniem. Nie wiemy co to znaczy, ale chcielibyśmy, abyś przestał."


A jednak śmiałam się w głos, gdy mąż blogerki błagał ją, by przestała wreszcie gotować i spędziła z nim trochę czasu, bo "CZYTELNICY PRZEŻYJĄ (bez kolejnego wpisu)!"
 
Tak, ja też wpadam często w ten sam kanał, (podświadomie :)) myśląc, że MUSZĘ coś napisać, bo przecież obiecałam.
Muszę skomentować.
Muszę odwiedzić znajome blogi.
I oczywiście wrzucić coś na fanpage.
Tak jakby ci wszyscy ludzie po drugiej stronie szklanego ekranu nic innego nie robili, tylko nieustannie czekali w napięciu na nowy wpis fidrygauki, odświeżając raz po raz 'szeptywmetrze', by sprawdzić, czy ich komentarz uzyskał jakąś reakcję.

Tak, mój mąż też musi mnie czasami ściągać na ziemię, bo zbliża się druga w nocy, a ja nie ruszyłam się z sofy przez ostatnie parę godzin (zdarza mi się, uwierzcie).

Tak, czuję wielkie rozczarowanie, gdy po paru dniach dopieszczania wpisu długo, długo, długo nie ma pod nim żadnego komentarza.

I tak, byłabym przerażona, gdyby mąż mnie zostawił na skutek gorzkiej przegranej z blogiem.
Tak samo jak Julie...

Julie Powell, sfrustrowana życiem trzydziestoletnia urzędniczka, odpowiadająca całymi dniami na pytania rodzin ofiar z 11-go września, mieszkająca w wynajmowanym mieszkanku nad pizzerią i wiecznie porównująca się z przebojowymi i nadzianym koleżankami (Hmmm, czy ja tu widzę pewną analogię? :))) postanawia odkurzyć swoje marzenie o zostaniu pisarką.
Nowopowstający świat blogosfery zdaje się być idealnym miejscem na przetarcie szlaków.
A że Julie lubi gotować i do tego zakochana jest w Julii Child, bohaterce szklanego ekranu, która kojarzy jej się z sielskimi czasami dzieciństwa, tematyka bloga wydaje się oczywista: dla gotujących Amerykanek nie mających służby (Nobody here but servantless American cooks) czyli przerobienie wszystkich 524 przepisów z książki Child pt. "Mastering the Art of French Cooking" i opisanie wrażeń na blogu.
 

Gotowanie to dla Julie nie tylko relaks, ale próba pokonania samej siebie i chęć udowodnienia sobie (i rzeczonemu mężowi), źe można pokonać odwieczny grzech 'słomianego zapału'.
 
Projekt Julie & Julia to nie tylko sposób na wyrwanie się z marazmu, zainspirowany irytującą zbieżnością imion i paru innych faktów z życia obu bohaterek czy zabijanie czasu po, a później także i w pracy.
To hołd oddany ikonie sztuki kulinarnej.
Nie ma oczywiście sensu streszczać dalej treści filmu, bo kto oglądał, to już wie, a kto nie oglądał, to pewnie już dotąd nie doczytał :)))
Dość powiedzieć, że losy obu bohaterek (nie fikcyjnych, bo Julie Powells to również postać prawdziwa) splatają się na przestrzeni filmu: retrospekcyjnie -  opowiadając o początkach rodzącej się w Julii Child miłości do francuskiej kuchni oraz progresywnie - pokazując rosnącą popularność blogerki.


Popularność niosącą za sobą nie tylko prezenty od czytelników czy wywiady w poczytnych magazynach, ale też coraz większy apetyt.
Na życie, na kulinarne eksperymenty, aż wreszcie (nieśmiało) na możliwość spotkania swojej mistrzyni, która w podeszłym wieku ale wciąż jeszcze żyje (a raczej żyła w czasie powstawania bloga) i, ho, ho, kto wie, może nawet interesuje się zapędami pisarsko-kulinarnymi swojej wiernej naśladowczyni.

Apetyt przeradzający się powoli w obsesję.
Julie żyje blogiem. Julia zaczyna żyć już tylko blogiem, odstawiając męża -  pierwotnie naczelnego motywatora i fana) na boczny tor.
Jej codzienne zakupy nadwyrężają mocno domowy budżet zarówno przez ekstrawagancje typu homary, jak i przypalane ze zmęczenia dania.
Jej myśli krążą wyłącznie wokół kolejnego wpisu, a praca wisi na włosku, gdy szef odkrywa bloga (A sądzicie, że o czym to ja myślałam oglądając ten film?).

Po wielu zawirowaniach nadchodzi wreszcie upragniony moment sławy.
Rozdzwaniają się telefony z gazet z propozycjami wywiadów oraz z wydawnictw pragnących wydać książkę Powell (doprawdy, widać, że to stary film; teraz rynek przesycony jest książkami blogerów urastających we własnych oczach do miana pisarzy :))), a nawet stacji telewizyjnych chcących nakręcić talk show z Powell w roli prowadzącej.
Mąż marnotrawny wraca, by cieszyć się wyczekiwanym końcem projektu i uszczknąć trochę z ledwie wyklutego splendoru żony.

Wszystko zmierza do nieuniknionego happy endu.
Jest już bardzo późno i wyczekuję już tylko ostatecznej odpowiedzi na pytanie jak i kiedy obie Julie się spotkają, by zamknać laptop i udać się na zasłużony spoczynek.

Aż tu nagle nieśmiały dzwonek telefonu wszystko psuje.
Jeden z dziennikarzy prosi Powell o komentarz.

- Mówi Barry Ryan z Santa Barbara News Press. Piszę artykuł z okazji 90-tych urodzin Julii Child. Zapytałem ją o pani blog i szczerze powiedziawszy ... nie była zachwycona. Czy zechciała by pani to skomentować?
- Ona TAK powiedziała? Julia Child to powiedziała - Julie chce się jeszcze upewnić, czy chodzi o właściwą osobę.
Cz... cz... czy ona czytała mojego bloga - duka.
Nie, nie chcę tego komentować - uderza w oficjalny ton urzędniczki państwowej - Ale dziękuję za telefon.

No i mnie ugotowali.
Ludzie! Tak nie można!
Nie ma happy endu?!
Blogerka, której dopingowałam (cóż, że z sześcioletnim opóźnieniem, kiedy to już dawno była poczytną autorką kilku pozycji) przez cały film, z której byłam dumna jak paw, że doprowadziła projekt do końca, że się nie poddała gotujac homary, a nawet dla idei po raz pierwszy w życiu zjadła jajko (!), ta blogerka dostaje patelnią w ryj od dystyngowanej, starszej pani.
Nie literalnie.

Ale przez to i mnie się dostaje.
Walnięta, nie mogę za nic usnąć i tracę kolejną godzinę na szperanie po necie, czy incydent ów rzeczywiście miał miejsce i dlaczego pani Child pałała taką niechęcią do swojej bądż co bądź wiernej wyznawczyni.
Rozemocjonowana nie mogę uwierzyć, że kariera blogera została tak strywializowana. Chlip-chlip.
I co gorsza wciągam się (tylko z pozycji czytelnika) w dyskusje akademickie na temat tego, czy Powell zbudowała swoją popularność niecnie wykorzystując zacną Julię, czy może została oceniona zbyt surowo, bo bądź co bądź pomogła rozsławić imię i markę pani Child.

Chcecie wiedzieć co powiedziała Julia o Julii?
To poszperajcie sobie sami.
Ja już i tak za dużo zdradziłam :)


A jak się ma wstęp do reszty wpisu?
Otóż tak, że zdania nie zmieniam: Streep jest jak zwykle świetna.
Celowo nie rozpisywałam się na temat równoległego wątku opowiadającego o karierze amerykańskiej guru kulinarnej lat sześćdziesiątych. Bo dla tego typu (nie tylko kulinarnych) smaczków warto jest ten film obejrzeć (napisałam tak pro forma, gdyby jednak jakiś niezniechęcony spoilerem czytelnik dotarł aż tutaj :))).


A wy możecie polecić jakieś filmy, których zakończenie was znokautowało swoją nietuzinkowością, dziwacznością czy geniuszem?
Obejrzę je w tygodniu.
Bo w weekendy to ja jednak lubię przesłodzone happy-endy :)


angielski horror narodowy

$
0
0

Jeśli chcesz w Anglii kogoś nastraszyć, tak porządnie przerazić, tak by zlał się potem, zbladł jak trup, dostał palpitacji serca i migotania przedsionków, wystarczy, że wypowiesz jedną frazę.
Nieeeee, nie będzie to czarna wołga porywająca dzieci, ani łowcy narządów.
Nie pedofil kupujący mieszkanie na sąsiedniej ulicy, ani nawet nie kalifat Londynu.
Anglicy mimo, że są równie przesądni co Polacy (odpukiwanie w niemalowane - w lokalnej wersji 'touching wood', unikanie przechodzenia pod drabinami czy trzynaste piątki) są na co dzień zbyt pragmatyczni, by brać takie historie na poważnie.

Ale dwa słowa są w stanie ich zahipnotyzować i wprawić w stupor katatoniczny: awaria pieca.
A to dlatego, że problem to bardzo realny i zbierający swoje śmiertelne żniwo wyjątkowo często.



Gdybyśmy tylko przez jeden dzień poprzemierzali ulice Albionu, to z wielkim prawdopodobieństwem natknęlibyśmy się to tu, to tam na podrdzewiałe trupki bojlerów, na wybebeszone wnętrzności pomp, na spękane zbiorniki na wodę w wieńcach miedzianych rurek i kabli.
I kręcących się wokół nich szamanów wiedzy tajemnej jakimi są specjaliści od montażu nowych wymuskanych cudeniek. Nie śmiem użyć słowa 'hydraulik' czy 'elektryk'. Tfu, tfu, tfu (przez lewe ramię). A kysz! Niech mnie jakie licho nie podkusi, żeby tak sprofanować.
Toż to panowie inżynierowie!
Wysokiej klasy spece żyjący jak pączki w maśle dzięki tym wybitnie złośliwym (s)tworom zwanych bojlerami.
Bojlery - podejrzewam - jeśli nawet nie żyją swoim własnym życiem, to na bank zamieszkiwane są przez wyjątkowo złośliwe trolle, które potajemnie obserwują mieszkańców każdego domu i taktycznie demolują im źródło ciepłej wody i ogrzewania w najmniej odpowiednim momencie.
 

Raz na pięć lat spadł śnieg i potwór ze wschodu mrozi - piec pierdut.
Masz gości - piecyk bye-bye.
Upały subsaharyjskie powodują, że mógłbyś brać prysznic parę razy na dzień - bojler na bank się zbuntuje.
Urodziło ci się dziecko - awaria murowana!

I zgodnie z tą statystyką nasz piec postanowił odejść sobie w niebyt, łącząc w dwa ostatnie czynniki awariogenne.

Jeszcze przez chwilę podgrzewał pewne ilości wody.
Jeszcze starczało na szybki prysznic dla 2-3 osób.
Jeszcze wstrzymywaliśmy oddech, mamrotaliśmy pod nosem zaklęcia, intonowaliśmy mantry i paliliśmy przebłagalne kadzidełka.
Nie pomogło.
Piec wysiadł - zgodnie z kolejną statystyczną zasadą pod koniec tygodnia, co opóźniało cały proces naprawczy co najmniej o jeden dłuuugi weekend.
Co prawda specjalista z British Gas zjawił się jeszcze tego samego dnia, żeby podrasowić wizerunek firmy w oczach naiwnych klientów (płacących słone ubezpieczenia, które mają na celu nic innego jak właśnie zapewnienie bezproblemowej i natychmiastowej interwencji w przypadku awarii bojlera).
Tak, tak, wyrzucił z siebie formułkę o umieszczeniu mnie na liście priorytetów, ze względu na małe dziecko (do którego umycia wystarczy nagrzanie wody w czajniku, w przeciwieństwie do jego zlanej potem mamy w wymagającej - nie wchodząc w kłopotliwe szczegóły - paru galonów ciepłej wody więcej)
Tylko - jak już po raz kolejny - nic z tego nie wynikło.


Dla kronikarskiego porządku powiem, że jest to już piąta awaria pieca, z którą dane jest nam się zmagać i w każdym przypadku (wyłączając jedną, gdy zawalił się nam na głowę sufit w wyniku sukcesywnego zalewania nas przez sąsiadów z góry, co zakończyło się kompleksowym remontem kuchni) procedura naprawiania pieca ciągnęła się tygodniami.
Niechlubny rekord wynosił miesiąc.
Mie-siąc !

Po latach mieszkania w Anglii często doceniam przewagę wąskiej specjalizacji nad wiedzą 'ogólną', która bywa zbyt powierzchowna, a więc niewiele wnosząca do procesu rozwiązywania problemów.
Jednak British Gas posunęło się chyba zbyt daleko.
Rzesza ichniejszych wąskowyspecjalizowanych pracowników, których pensje wliczane są - rzecz jasna - w nasze rachunki, to struktura bardziej skomplikowana niż hierarchia społeczna w Starożytnym Egipcie czy system kastowy w Indiach.

Najpierw pojawia się pan security inspector, którego zadaniem jest jedynie stwierdzenie oczywistego faktu, że piec nie działa. Jak nie działa, to on już nie może go naprawić. Musi posłać po specjalistę od diagnozowania. Specjalista, postępując krok po kroku za wytycznymi wyświetlanymi na ekranie laptopa  (SERIO!) - oznajmia, gdzie leży pies pogrzebany. Następnie do akcji wkracza installation officer, który najczęściej zawsze znajduje jakiś haczyk, z którym nie może sobie poradzić, musi więc posłać po supervisora, czyli takiego bardziej wtajemniczonego speca.
Spec jest tak rozrywanym pracownikiem (próbującym niwelować indolencję swoich podwładnych), że najczęściej pojawia się na miejscu kaźni po paru dniach.
Znajomość rzeczy Pana Speca nie oznacza jednak wcale szybkiego rozwiązania problemu.
Po drodze okoniem stają bowiem takie przeszkody jak: brak części, niemożność zamówienia części, wycofanie części z produkcji, niekompatybilność zamówionych części oraz kategoryczna odmowa współpracy ze strony pieca mimo wymiany paru części.
 

Zapada wtedy znienawidzony przez wszystkich właścicieli domów wyrok: nieodzowna wymiana pieca.
 

Od zapadnięcia wyroku do jego wykonania droga jest równie wyboista co w czasie procesu diagnozy.
Najczęściej okazuje się bowiem, że polisa nieświadomego niczego właściciela, płacącego latami słone stawki ubezpieczeniowe (mające rzekomo szybko i bezkonfliktowo rozwiązać problem w przypadku awarii pieca) AKURAT nie pokrywa tego JEDYNEGO elementu, który uprawniałby go do bezpłatnej naprawy.
Właściciel ma dwie możliwości: dostać apopleksji lub zabulić za wymianę pieca. Średnio 1500 funtów czyli przeciętną miesięczną pensję.
W przypadku naszych pięciu awarii landlord zawsze wybierał opcję drugą.


Przez przypadek znalazłam autentyczne zdjęcie naszego pierwszego NAPRAWIONEGO pieca, he, he. Tak, tak, taki standard prezentował British Gas jakieś 10 lat temu. Może teraz się coś zmieniło.

Gdy już decyzja jest podjęta British Gas obiecuje wysłać właścicielowi wycenę.
Pewnie mam ptasi móżdżek, bo nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego to zajmuje parę dni.
W przypadku ostatniej awarii firma British Gas, potentat na rynku dostawców gazu i usług okołogazowych, zatrudniająca rzesze specjalistów potrzebowała ... czterech dni, aby przesłać naszemu landlordowi wycenę zakupu i instalacji pieca; usługi, którą wykonują setki razy na tydzień.


Landlord ma jednak możliwość nie polubić warunków - jak to się stało tym razem.
To sprawę przeciąga, bo teraz trzeba znaleźć specjalistę na wolnym rynku.
Na nasze nieszczęście pada na ... Polaka.

Wiem, wiem, na pewno pomyślicie, że się uwzięłam, że postawiłam sobie za punkt honoru krytykować wszystko co polskie, czepiać się rodaków na obczyźnie, wybrzydzać, piętnować i psioczyć na potęgę, bo mi brak ciepłej wody zlasował mózg.

To niesprawiedliwe, moi mili. To nie tak! Przecież Anglikom też się oberwało na początku wpisu :)
No ale powiedzcie sami, co ja mam myśleć o facecie, który co prawda daje właścicielowi wycenę od ręki, lecz nie jest w stanie wysłać mu oferty na bojler, czekając, ekhm kolejne cztery dni (!), aż landlord może wpadnie wreszcie na pomysł, że to on sam ma sobie pochodzić po sklepach lub pobuszować po internecie i wybrać najbardziej korzystny model pieca. W końcu co będzie się hydraulik narzucał?!
Niech landlord nie odgrywa dyletanta tylko się bierze za studiowanie różnic między piecami!
Landlord dziwnym trafem na ten pomysł nie wpada, więc kolejne dwa dni zmarnowane są na proces decyzyjny.

Polski hydraulik zjawia się wreszcie z nowym piecem i rozpoczyna dzień pracy od stwierdzenia, że go 'ku*wa, wątroba napie**ala, bo się nażarł kebaba u ciapatego". Więc nie wie, czy w ogóle coś dziś zrobi, dopraszając się paracetamolu i herbaty miętowej.
 

Mobilizuje się jednak i zaczyna coś tam dłubać, w międzyczasie zajmując się głośnymi a wulgarnymi rozmowami z - jak podejrzewam - podwładnymi robiącymi na innych budowach, budząc mi co i raz dziecię (które ledwie co mruży oczy w tych upałach), opowiadaniem mi anegdotek i dykteryjek z jego życia, uważając chyba, że czerpię niewymowną przyjemność ze słuchania polskiej mowy, niezależnie od zawartości przekazu.
To, że łazi mi buciorami po całym domu pominę milczeniem (w końcu wolę później posprzątać niż znosić wonną niepewność skrywaną w sfatygowanych trampkach), ale już to że bez pardonu wpieprza mi się do salonu, załapując się na prezentację mojego biustu, który przeznaczony jest li i jedynie dla Najmłodszej, doprowadza mnie do furii (nawet najbardziej gburowaty angielski robotnik zawsze pukał lub uprzedzał swoje wejście uprzejmym 'hello').
 

Ponadto wykazuje się prawdziwym 'profesjonalizmem' pytając się mnie czy mam ... wiertarkę i drabinę!
Doprawdy, są to przedmioty pierwszej potrzeby każdej matki!
W przeciwieństwie do hydraulika montującego piece.
 

Po czterech(!) dnia gmerania we wszystkich możliwych zakamarkach mojego domu, po zmaganiach z niecnym piecem, który dziwnym trafem nie chce działać, podobno ze względu na złą instalację (w co wierzę, bo angielskie budownictwo, to temat na kolejny poemat), po zawezwaniu dwóch pomocników i elektryka, którzy również przechadzają się po moim domu w pełnej swobodzie, nie raczywszy nawet beknąć głupiego 'dzińbry', pan hydraulik jest gotowy by wyciągnąć łapę po kasę.

W bonusie zostawia nam trzy zdemolowane obudowy na kaloryfery, co to je mój mąż w pocie czoła, w wolnym czasie pięknie cyzelował - wyrywając je ze ściany na siłę (Za trudno było pomyśleć, że skoro ktoś je do ściany przytwierdził, to na pewno jest metoda, by je 'odtwierdzić'; za pomocą najzwyklejszego śrubokręta. Ale chociażby głupie zadanie pytania - bo myślenia już nie wymagam - wydaje się przekraczać możliwości rozwiązywania problemów pana specjalisty), górę kabli w ogródku i stary piec przed domem.
Co będzie sobie vana brudził! Niech se baba wywiezie swoją Toyotą, jak jej rupieć przeszkadza wózek do domu wprowadzać.


I tak się skrobię w głowę myśląc, czy zachowałby się tak samo w domu jakiegoś Anglika, czy może uznał, że w końcu jest u swoich, więc 'swój' swojemu wybaczy.
Niestety, ponieważ nie my byliśmy stroną finansującą całą operację, wyegzekwowanie poprawek leżało poza naszą jurysdykcją.


Godzinna kąpiel w różanej piance tylko lekko łagodzi moją frustrację.

*****

A tak gwoli wyjaśnienia mojego milczenia, powiem, że mój laptop musiał przejść ponadtygodniową operację ratującą życie (na szczęście wszystkie dane przykładnie przegrane na dysk zewnętrzny - się człowiek czegoś jednak w życiu uczy :)), byłam więc odcięta o sieci.

Oprócz walki z upałem walczyłam też z chwastami, szpakami i strojem Tudora, który przygotowałam na przedstawienie.
Na dwóch pierwszych niwach poniosłam sromotną porażkę.
Chwasty jak zwykle rosną mimo upałów, a szpaki żrą czereśnie (całe dwadzieścia cztery sztuki w tym roku, czyli o 17 więcej niż w zeszłym, z czego 16:8 szpaczej przegranej. W zeszłym roku zmuszeni byliśmy podzielić JEDNĄ ostałą się czeresienkę na 5 :)))

Chwastami się nie ma co chwalić, za to po raz pierwszy w życiu zakwitł mi kaktus,
a kiedyś hodowałam ich całe zastępy.

Specjalna folia odblaskowa pomogła tylko w niewielkim zakresie :)

Mój B. jako Asystent Szekspira :)
Ten strój to efekt mojego myszkowania po lokalnych 'czaritkach' (charity shops), które niezmiennie mnie zachwycają bogactwem oferty i cenami :)
Kapelusz powstał w ciężkich bólach ze wyszywanej kamizelki, zainspirowany


*****

Jutro w Anglii koniec roku.
Czwórka dzieci w domu do 7-go sierpnia!
Nie liczcie na wiele ... :)

Z wakacyjnym pozdrowieniem

Wasza F.


Ps. Proszę o cierpliwość - na pewno wkrótce odpowiem na wszystkie zaległe komentarze i maile.

Ps 2. Skoro już jesteśmy przy tematach remontowych, to nie omieszkam wspomnieć, jak Anglicy rozwiązali (a w każdym razie potężnie zniwelowali) problem kradzieży miedzi. Otóż wszystkie punkty skupu płacą za miedziany złom TYLKO na konto.
W razie czego osobnik jest w pełni namierzalny.
I lumpy dla paru groszy na piwko nie przehandlują już kradzionych kabli.

Proste? Proste.



czwartek, 16 lipca 2015


Ciąża Anglia - Ciąża Polska

$
0
0
Dwie ciąże w Polsce, dwie w Anglii, dwa porody naturalne i tu i tam, dwie cesarki - jedna w Polsce, jedna w Anglii. Dwójka dzieci pozostawiona na dwutygodniowej obserwacji w szpitalu (w tym jedno wymagające operacji).
Zawsze mnie kusiło zmajstrować porównanie. Czuję, że mam kwalifikacje :)

Now is the time!

Oczywiście, będzie to porównanie baaaardzo subiektywne, z lekką nutką ironii (i bez zbędnych szczegółów fizjologicznych!).
Gwoli sprawiedliwości dodam, że moje polskie doświadczenia sięgają grubo ponad dekadę wstecz, więc jest szansa, że ocena będzie wielce niesprawiedliwa, a akcja 'Rodzić po ludzku', która wykluwała się nieśmiało wraz z moim pierwszym potomkiem, zbiera teraz swoje bujne żniwo.


Nie jest moim celem ani zdyskredytowanie polskich szpitali ani zachwyt nad angielską służbą zdrowia, ale nie ukrywam, że gdy spotykam Polki mieszkające na Wyspach, które w siódmym miesiącu fundują sobie lot tanimi liniami, byle by tylko urodzić w ojczyźnie, to ... przecieram oczy ze zdziwienia (chyba że chodzi o pomoc rodziny po porodzie, aczkolwiek ja osobiście wolałam zacisze domowe z mężem niż inwazję teściowej czy nawet zdystansowaną pomoc mojej mamy - a też przeżyłam te wszystkie opcje :)).



W Anglii można przez całą ciążę nie oglądać na oczy ginekologa. Kontrole przy normalnie przebiegającej ciąży ograniczają się do rozmów z położną.
A w Polsce - wiadomo - co miesiąc rozkraczanko.



AngliaPolska
ZaciążAnieZaciążanie jest domeną kobiet (najczęściej z lekką pomocą facetów), a nie posłów.
Co prawda nie mogę do dziś wyjść z podziwu, jak to jest możliwe, że w kraju, gdzie wychowanie seksualne jest przekazywane w cywilizowanej formie, antykoncepcja jest za darmo, w każdej możliwej postaci, pigułki wczesnoporonne są do kupienia w każdej aptece i aborcja jest legalna do 20-go tygodnia (!) jest największy w Europie odsetek nastoletnich ciąż, ale ... to tylko potwierdza fakt, że żadne odgórne regulacje nie mają (moim skromnym zdaniem) większego wpływu na decyzje lub przypadki rozrodcze kobiet.
No, co tu pisać. Jaki koń jest, każdy widzi.
Wystarczy włączyć Wiadomości ...





ZaciążEnie- Dzień dobry, panie doktorze* ...
- Witam panią serdecznie. W czym mogę pomóc?
- Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że jestem w ciąży ...
- Gratuluję. To cudowna wiadomość. A dlaczego pani do mnie przyszła?
- Eeee, yyyy, mmmm ...
- Proszę, kochaniutka, umówić się na spotkanie z położną.

 


*pierwszego kontaktu
- Dzień dobry, panie doktorze ...
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
- Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jestem w ciąży ...
- Gratuluję. Proszę się rozebrać i wdrapać na fotelik.


(Po parunastu minutach w równie upokarzającej co niewygodnej pozie)
- Tu ma pani kartę ciąży, skierowanie na pierdylion badań.
No-spa na skurcze? Podwiązanie szyjki? L-4 ?
Nie chce pani? Jest pani naprawdę dziwną pacjentką.

DokumentacjaPołożna umawia się na pierwsze spotkanie w domu (można też przyjść do kliniki, jak ktoś chce).
Spotkanie trwa wieki, albowiem położna wypełnia miliony stron historii medycznej. Wszystko musi być zapisane. WSZYSTKO!
Oprócz danych zapisuje się też tam będzie, co kto powiedział np. obawy jakie zgłasza kobieta, rady i wytyczne jakie dają dają specjaliści (wliczając w to broszurki, które zostały wręczone :))
Maternity Notes to zatem potężny folder A4, gdzie wpina się dodatkowo wyniki badań i wszelką możliwą papierologię.
Jest to jedyny niezbędny dokument potrzebny zarówno w czasie ciąży jak i pobytu w szpitalu.
Nie potrzeba żadnych innych dowodów, paszportów, książeczek ubezpieczeniowych, wyciągów z konta, potwierdzenia adresu itp. Razem z folderem otrzymuje się milion samoprzylepnych etykietek z numerem NHS, imieniem, adresem, datą urodzenia i datą porodu, używanych przy wszystkich badaniach, skierowaniach czy receptach.
To super rozwiązanie, oszczędzające czas i niwelujące ryzyko błędu.


Lichych rozmiarów karta przebiegu ciąży.








 Maternity Notes z dziesiątkami rubryk i tabel (włączając w to nawet tabelę przeliczającą wagę z metrycznej na imperialną :))
BadaniaPołożna bada ciśnienie oraz pobiera krew i mocz do badania w czasie comiesięcznych wizyt. Wyniki odbiera sama (i wpisuje do Maternity Notes przy następnej wizycie). Pacjentkę informuje się tylko, jeśli są jakieś nieprawidłowości.
Jeszcze tylko palpacyjnie  bada brzuch i przeprowadza niezbędny wywiad.
10 minut i po sprawie.


Generalnie badania ogranicza się do niezbędnego minimum, jednak, jeśli jest jakiekolwiek zagrożenie lub niejasność - wszystkie niezbędne testy robione są na cito.
Comiesięczne wczesnoporanne wystawanie na czczo w kolejce do laboratorium, ewentualnie wstydliwe tłumaczenie się przed tłumem emerytów, że no tak, jeszcze nie widać, ale NAPRAWDĘ jestem w ciąży, więc bardzo proszę mnie wpuścić, bo mnie ssie w dołku.




USGWizyta umówiona na 9:30
Wchodzę o ... 9:30
"Dzień dobry, nazywam się ..., jestem radiologiem i będę przeprowadzać badanie USG.
Och jakie piękne dziecko! (Nie wiem, jak ona tam cokolwiek widzi, ale wzbudza we mnie ufność, że faktycznie jest tam dziecko :))
Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Sprawdzimy jeszcze tylko obwód główki, ale niech się pani nie martwi, wszystko jest w porządku, tylko chcę się upewnić."


Wizyta umówiona na 9:30
9:45 - lekarz opuszcza gabinet z przyczyn nikomu nieznanych i nieoznajmionych.
Ok. 10 oczy powoli zaczynają mi wychodzić z orbit, bo pęcherz powoli wyczerpuje swoja objętość, a przede mną jeszcze dwie pacjentki.
Wchodzę, widząc gwiazdy, ok. 10:15
Lekarz (mrucząc niby do siebie):
"Rączki są, główka jest, jedna noga jest. Ojej?! A gdzie druga noga?! No gdzie nam się podziała ta druga nóżka? Zaraz zaraz. O! Jest! No widzi pani!"

Doprawdy, bardzo zabawne.
USG określające płećWersja 1: dzielnica Londynu silnie zdominowana przez Hindusów i Muzułmanów
"It is hospital's policy not to tell the gender." (szpital nie praktykuje mówienia, jaka jest płeć dziecka; oficjalnie dlatego, że nie chcą procesów o pomyłki, a w praktyce, to wiadomo, co w tych obu społecznościach myśli się o ... dziewczynkach).

Wersja 2
:
- Czy chce pani znać płeć dziecka?
- Tak poproszę.
- It's girl! :)
Wersja miła:
- Czy chce pani znać płeć dziecka?
- Tak, poproszę.
- Chłopak!

Wersja mocno niemiła:
- Ooooo, chłopak! Nie da się ukryć! Ooooo, to już drugi! Widzę, że z męża niezły ogier.
- ...
(Zatyka mnie tak, że nie stać mnie na żadną ripostę, nawet na taką, że chciałam tym razem zafundować sobie niespodziankę).
Reakcje znajomych
Dziecko 1:
Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie! Gratulacje!
Dziecko 2:
Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie! Gratulacje!
Dziecko 3:
Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie! Gratulacje!
Dziecko 4:
Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie! Gratulacje!





Dziecko 1:
Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie!
Dziecko 2:
No fajnie. Gratulacje.
Dziecko 3:
O-o! Chcieliście? Czy wpadka?
No i co wy teraz zrobicie?
Dziecko 4:
Nooo, łatwo wam nie będzie, ale jak tam sobie chcecie...
A po co ci jeszcze jedno dziecko?!
To takie stare dupy jeszcze rodzą?*
Ale ... przecież mogłaś usunąć!
Stary, chyba przesadziłeś! A co ty sobie nie możesz fujarki zawiązać na supeł?

Uwierzcie lub nie, ale to są najautentyczniejsze autentyki, usłyszane PRZEZE MNIE lub mojego męża (nie jakieś tam powielane urban legends).

Wersja, że ktoś może CHCIEĆ mieć czwarte dziecko (nawet z lekkim obsuwem czasowym :))) wydaje się być absolutnie niewyobrażalna.

I na osłodę (żeby sprawiedliwości stało się zadość :))) - choć z najmniej spodziewanego źródła czyli od mojej teściowej: "Jak się dwoje ludzi kocha, to się dzieci rodzą!"
O! I tej myśli się trzymajmy :)

*To miał być oczywiście żart, w wykonaniu mojego subtelnego wujka.
Ha, ha, ha. O mało nie pękałam ze śmiechu.
Reakcje w pracyDzieci 1-3 :
Nie wiem, ale mogę się domyślić po reakcji na ...
Dziecko 4:
- Wow! Cudownie! Wspaniale! Fantastycznie!
- Ale ... (trochę mi głupio, bo właśnie dostałam nową pracę)
- Przestań się tłumaczyć! To chyba normalne, że kobiety rodzą dzieci!
Przyjdź do mnie za miesiąc, to ustalimy plan działania (risk assessment) i zmniejszymy ci zakres obowiązków. Gratuluję!
Dziecko 1:
Taaaak? Pani Fidrygauko, a tak na panią liczyliśmy...
No szkoda.
Dziecko 2:
Yhy.
Dziecko 3:
Pewności nie mam, ale czy po drugim dziecku kobiety w ogóle mają do czego wrócić?
Dziecko 4:
Nie wiem. Przerasta to moją wyobraźnię ...
Pytania i wątpliwościPołożna: "Fi, pamiętaj, by dzwonić do mnie, kiedy tylko będziesz miała jakiekolwiek wątpliwości. Dzień, noc, nieważne! Pamiętaj, że nie ma głupich pytań. Jeśli masz obawy, przyjdź do kliniki lub zadzwoń".
Konsultant (czyli położnik, którego 'przywilej' mają oglądać kobiety z 'haczykiem' (np. wiek powyżej 40 lat, he, he :))
"Niech się pani nie martwi, będę panią obserwował jak jastrząb ofiarę :)))
Trzymamy rękę na pulsie.
Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze."
Gin: Proszę pani, pani ma zbyt wybujałą wyobraźnię.
No dobrze, ostatecznie przyjmę panią, jeśli uda mi się panią wcisnąć między inne pacjentki.





Planowanie PoroduZnieczulenie wszelakie, w tym zewnątrzoponowe, rodzenie w wodzie, poród domowy, szkoła rodzenia są darmowe.


 

Nie wiem, jak to wygląda teraz, ale 10 lat temu trzeba było zapłacić 600 zł za specjalną atencję wybranej położnej w państwowym szpitalu. Na szczęście nasz syn się zachował godnie i przyszedł na świat 10 dni przed terminem i 3 dni przed umówionym spotkaniem z położną :)
ZakupyMożna wszystko kupować :)
Najlepiej na wyprzedażach typu Nearly New Sales, gdzie rodzice wystawiają za grosze często zupełnie nowe lub używane, ale w świetnym stanie ubranka, zabawki i wszelkiego rodzaju akcesoria (oczywiście, nie jeśli jesteś w ciąży z pierwszym dzieckiem - wtedy wszystko musi być nowe, błyszczące i drogie :)))
Znajomi organizują ci tzw. 'baby shower', zasypując cię tonami oliwek i pieluch i ubranek w takiej ilości, że masz później co sprzedawać na Nearly New Sales :))
A także grają w zgadywanie wagi urodzeniowej i faktycznej daty urodzenia.


Nie kupuj żadnych ubranek! To przynosi nieszczęście!
(W komplecie z :
Nie rzucaj w kobietę różą, bo dziecko będzie miało znamię na twarzy!
Nie patrz w wizjer, bo dziecko będzie zezowate!
Nie noś apaszki, bo dziecko będzie owinięte pępowiną, itp. itd.)
Przyjęcie do szpitalaJeśli nie ma żadnych komplikacji lub zagrożeń, to do szpitala można się spokojnie wybrać dopiero mając porządne skurcze.
Samo odejście wód nie jest wystarczającym powodem, by zajmować cenne szpitalne łóżka.
Wiem, bo choć rano odeszły mi wody i przykładnie udałam się do szpitala, to już po paru godzinach wracałam do domu (!) ... metrem, jedząc pikantne udka z kurczaka i modląc się o skurcze.
I jedno i drugie zadziałało.
Tuż po przyjeździe do domu zaczęła się akcja porodowa :)
W drogę powrotną do szpitala udałam się już jednak taksówką.
Nie trzeba przynosić ani wypełniać żadnych papierków. Zbawienne samoprzylepne etykietki z danymi oraz pojemność okazałego folderu Maternity Notes załawia sprawę.
Wody są wyznacznikiem.
A potem tony papierów.
I nie daj Boże, jak zapomnisz potwierdzenia ubezpieczenia.
Urodzisz na ulicy.





PołożneCudowne, pomocne, ciepłe, zachęcające, wspierające.
Położna to nie zawód. To powołanie.


Cudowne, pomocne, ciepłe, zachęcające, wspierające.
Położna to nie zawód. To powołanie.
Miałam szczęście? Chyba nie. Wydaje mi się, że tu (w mentalności położnych) nastąpił najszybszy postęp.
CesarkaParę tygodni przed porodem, szczególnie jeśli są jakiekolwiek podejrzenia, że może być potrzebna cesarka (te 40 lat i takie tam :)) konsultant przynosi potrzebne dokumenty, każdy z nich szczegółowo omawia przed podpisaniem, a następnie wysyła delikwentkę do szpitala docelowego, gdzie wszystko jest przygotowywane na ewentualną operację.Tło sytuacyjne: przerażona kobieta skręca się z bólu, nie wiedząc, co się dzieje wokół.
Lekarz: Pani podpisuje te papiery.
Tu, i tu, i tu, i tu, i tu, i tu ...
Kobieta podpisze wszystko, choćby cyrograf z diabłem, byle by tylko ulżyli jej w bólu.
Prawo do dziecka po cesarceGodzina po operacji.
- Czy chce pani przytulić dziecko? (dziecko - niestety - wylądowało na intensywnej terapii, na szczęście bez żadnych dalszych konsekwencji)
- Przytulić dziecko?! Jasne, że chcę, ale ...
- Niech się pani nie martwi. Zawieziemy panią.
Wielkie pooperacyjne łóżko ledwie się mieści między inkubatorami?
Damy radę.
Obolała matka w zwojach rurek, dziecko w zwojach rurek i czujników.
Nieważne. Odłączymy. Przełączymy. Podtrzymamy. Pomożemy.
Najważniejsze jest dotknięcie i przytulenie dziecka.
Uzdrawiające, unoszące nad ziemię, napompowane adrenaliną i endorfiną, rozpalające wszelkie pozytywne emocje, tchnące nadzieją, wiarą i miłością dotknięcie dziecka.




Rano. Parę godzin po operacji.
Z trudnością udaje mi się dosięgnąć dzwonka.
Naciskam przycisk, o mało go nie miażdżąc.
Nic.
Piętnaście minut.
Nic.
Wchodzi znudzona pielęgniarka.
- Czy mogę zobaczyć swoje dziecko?
- Niech pani leży. Ledwo się pani obudziła. Jeszcze się pani nabędzie z tym dzieckiem.
Po godzinie wchodzi sprzątaczka i zapomina zamknąć drzwi.
Słyszę płacz dzieci.
Może mój synek płacze?
Eeee, pewnie mi się jeszcze znudzi ten płacz...
Po południu położna z innej zmiany łaskawie godzi się przynieść mi dziecko.

Łóżko szpitalnePilot. W prawo, w lewo, obniżanie, podwyższanie. Podnoszenie góry łóżka, podnoszenie dołu łóżka. Gaszenie światła i dzwonek wzywający położną w zasięgu ręku.
Miękko. Relaksująco.
Z co i rusz zaglądającą położna pytającą się, w czym mi pomóc.



Metalowe łoże tak wysokie, że stojąc nie mogę na nim usiąść bez podciągnięcia się na rękach (co jest raczej niewykonalne po cesarce).
Katuję się więc na polecenie położnej ("Pani chodzi, bo się pani porobią zakrzepy"), próbując najpierw zwiesić kolana na metalowy stołek, by potem jakimś cudem dotknąć posadzki.
Męczę się sama, drżąc, żeby mi nie popękały szwy. Zejście w bólach zajmuje mi ok. 10 minut.
Wejście - w agonii - z piętnaście.
Twardo jak jasna cholera.




Wypis ze szpitalaNajlepiej w ciągu 12 godzin od porodu.
Po porodzie naturalnym już po 12 godzinach siedziałam na korytarzu (łóżko było potrzebne dla kolejnej rodzącej) czekając na męża, który nie zdążył dojechać na czas (zaskoczony tym, że ledwie co dojechał po porodzie do domu i się chwilę zdrzemnął, a już musiał mnie odbierać!)
Po cesarce ... po 30 godzinach.

Szczerze powiedziawszy wolę 'lizać rany' w domowych pieleszach.
Kiedyś trzy dni to było minimum.
A teraz?





OIOMTo zasługuje na oddzielny wpis ...

Tak to to się zapisało w mojej pamięci.
Właściwie to mogę powiedzieć, że mam pozytywne wspomnienia ze wszystkich porodów, nawet jeśli po drodze pojawiały się pewne komplikacje.
Ale jednak angielski system ma wg dużo więcej zalet.

Przyznaję, ten brak comiesięcznej kontroli u ginekologa na początku mnie przerażał. Przy kolejnej ciąży mi przeszło i doceniałam krótkie i nieinwazyjne spotkania z położną.

Przyznaję też, że nie wszystko w Anglii jest takie różowe.
Moje ciąże przebiegały bezproblemowo (z jednym małym potknięciem na ostatnim zakręcie :)), ale z tego co wiem, niewiele tu się robi przez pierwsze 12 tygodni ciąży (tzn. rzadko się walczy o podtrzymanie ciąży za wszelką cenę), pozostawiając kobietę ... naturze.
No chyba, że poronienia się powtarzają.
Nie jest to zapewne komfortowa sytuacja dla kobiet, które nie zachodzą w ciążę po byle kichnięciu.

Zdarza się też brak łóżek. Przy pierwszym tutejszym porodzie czekałam w korytarzy dobrze trzy godziny, zwijając się w bólach nie tylko porodowych, ale wymęczona całodniowym podróżowaniem między szpitalem a domem i wcinaniem pikantnych skrzydełek :)) w towarzystwie dwóch raczej głośnych rodzin muzułmańskich (nie wiem, czy kobiety muzułmanki potrzebują asysty całej, bliżej i dalszej rodziny, ale na to wyglądało).

Zdarza się niemiły personel, ale ... zawsze jest możliwość zgłoszenia tego do odpowiednich instytucji wspierających pacjenta.

Jedno jest pewne.
I w Anglii i w Polsce poród ... to dopiero początek drogi.

I owszem, wygodne łóżko, miłe położne, dobra organizacja pomagają zniwelować pewne niedogodności.Jednak te 'głupie' dziewięć miesięcy i parogodzinny 'incydent' szpitalny dopiero rozpoczynają dłuuuugi i żmudny etap zwany wychowaniem dziecka i przygotowaniem go do dorosłego życia.

Tu już nie ma miejsca na żadne wymówki ...




leniwa, spokojna sobota w towarzystwie moich kochanych dzieci, 25 lipca 2015

Ile można przytyć w jeden dzień?

$
0
0
To zależy.
Oczywiście od tego, ile ... się nazbierało truskawek :)


W tym roku przyjechaliśmy już na ostatni dzwonek ... tej odmiany i trzeba było trochę ponurkować w krzaczkach.
*****

W Anglii wszystko jest umiarkowane.
Umiarkowany klimat, umiarkowane wzniesienia terenu (Ben Nevis, najwyższy szczyt, te głupie 1344 m.n.p.m.), mdłe potrawy, nieciekawej urody kobiety i wszechobecna powściągliwość*.

Ale nie dajcie się zwieść!
Jak by dobrze rozbebeszyć angielską (celowo nie piszę o brytyjskiej) tkankę, to się okazuje, że od szaleństwa i ekstrawagancji aż się tam roi.
Wystarczy wpisać w Google 'British eccentrics' by zalała nas fala artykułów o osobliwościach wszelakich, rozsianych na całej rozpiętości osi czasu.
Ot chociażby taki baron Rothschild, który powoził kolaską zaprzężoną w zebry, lub zwierzolub hrabia Egerton, głoszący wyższość psich manier nad zachowaniem angielskich dżentelmenów. Nie dziwne więc, że jadał obiady w towarzystwie tych pierwszych, przy olbrzymim stole zastawionym dla dwunastu psich 'dżenteldogów' z serwetkami u szyi. Każdy pies miał swoją srebrną zastawę oraz ... osobistego służącego.


 Lord Rothschild (co po angielsku wcale nie czyta się 'rotszild', ale 'rofsczajld' :))

Potem było już tylko lepiej.
Opiumowe szaleństwa prerafaelitów, dekadentyzm zakrapiany absyntem, aż wreszcie narkotykowe szaleństwa współczesnych 'elit' artystycznych (z ruchem hippisowskim i 'punk' na czele) prowokowały wszelkie możliwe odstępstwa od szeroko pojętej normy (odzieżowej, światopoglądowej i seksualnej), przeciągając strunę do granic możliwości, trudnych do pojęcia i zaakceptowania przez statystycznych państwa Smith.



Ekscentryzm ów, choć mocno ugruntowany, ba rozciągający swe macki na inne kraje, inspirujący, krzewiący swe ziarno zgorszenia, rzucający wyzwania i prowokujący, był zawsze (jak chyba wszędzie na świecie) ukryty pod warstwą codzienności. Upchany w Soho i innych dzielnicach rozpusty, rozkwitający pod osłoną nocy, chowający się w spelunkach, nocnych klubach.
Na zewnątrz było mdło, grzecznie i zgodnie z etykietą.

Co nie znaczy, że oburzone paniusie nie podglądały zza muślinowych firanek przetaczających się po ulicach miłośników szokowania.
Dzisiaj za firankę robią reportaże BBC o wyspiarskich ekscentrykach, dziwakach i ikonach bohemy.
Obejrzałam parę z wypiekami na polikach, po to tylko, żeby się miejscami mocno zniesmaczyć i utwierdzić się w przekonaniu, które od dawna miałam - żem filister, mieszczka, przewidywalna do bólu szara eminencja egzystencja.
Ale szat rwać nie będę :)




Zresztą jakiś tam gen szaleństwa chyba się gdzieś we mnie powiela, bo kto normalny zaplątałby we wpis o wycieczce na farmę dywagacje na temat angielskiej bohemy?!
Muszę chyba zrobić sobie test na 'bohemowość' :)



A więc o czym to ja miałam?
O truskawkach!

I o tyciu.
Bo przytyć w jeden dzień można sporo.
Albowiem jak się WRESZCIE trafi i na dobrą pogodę i na dojrzałe truskawki w umiarkowanej (acz nie tak błogiej jak w Polsce, w środku truskawkowego wysypu) cenie, dodatkowo naprawdę smakujące i wyglądające JAK TRUSKAWKI (a nie jak wytwór laboratorium), to nie ma bata! Trzeba jeść, ile wlezie.



Bo wiadomo, że w Umiarkowanej Anglii szaleństwa trwają krótko.
Jak pada śnieg, to przez jeden dzień. Jak jest ładna pogoda i dojrzewają truskawki, to niemożliwe, by ta koordynacja trwała wiecznie.

Owocowa bohema szokuje swoją ekstrawagancją lapidarnie.

Później już tylko burżuazyjne namiastki :)



Wybraliśmy się wczoraj, jak co roku, na pick-your-own farm, by zostawić tam trochę nadmiaru energii oraz gotówki (bez nadmiaru).
Farma, jak farma, można by rzec.
We mnie jednak takie miejsca zawsze budzą zapędy ogrodniczo-agroturystyczne. 



Nie żebym od razu miała rzucać wszystko i zakładać gumofilce.
Miastowa paniusia nie da się tak łatwo uziemić wiejskiej dziołsze.

Lecz ta przestrzeń, ten wiatr we włosach i sielskość nastrajają mnie tak optymistycznie, że jestem w stanie zachwycać się nawet regularnością przekwitłych rzędów goździków. Bób, który na co dzień odstrasza mnie swoją goryczką też może być wdzięcznym obiektem.
A groszek?

Poezja bambusowych wigwamów od razu przenosi mnie do niechcicowego Serbinowa. Nie chińską trawą, rzecz jasna, ale radością z każdego plonu i zachwytem, że rośnie, owocuje, kwitnie, obradza i obfituje.
Może i mogłabym być dobrą żoną dla Bogumiła?
Eh, chyba nie.
Bo co i rusz budzi się we mnie Barbara, opindalająca swoich Tomaszków, rzucających się malinami i skubiących niedojrzałe owoce leszczyny.
Jedynie 'Agniesia', poczciwina, śpi w wózku ululana świeżością powietrza, opita mlekiem o smaku truskawek.



Nasycony pełnymi wiaderkami truskaw zapał zbieraczy transformuje się w chęć skakania po słomianych balach.
Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że moje pociechy średnią wieku (i wzrostu) zahaczające już o szkołę ponadpodstawową przejmują niepodważalną dominację nad belami i wypłaszają paroletni narybek.
Rozglądam się niepewnie, czy nie szykuje się żaden atak ze strony rozjuszonych Angielek.
Ale nie.
Błogostan pogodowo-truskawkowy nastraja wszystkich pokojowo.
Młodsza młodzież zamienia fascynację słomianą na fascynację lodową, a ja mogę porozkoszować się kawą.




 Jak widać w tle, parę angielskich niedobitków próbuje negocjować z moją bandą prawo dostępu do słomianej 'extravaganzy' :)


Na koniec, tradycyjnie, udaję się do lokalnego sklepiku pozachwycać się roślinnością, która dziwnym trafem ładnie wygląda tylko w centrach ogrodniczych, tracąc swoją magiczną moc wraz z przeniesieniem na grunt mojego ogródka.
 
 Niebieskie hortensje nie lubią mnie wprost proporcjonalnie do mojego nad nimi zachwytu  :(

 Wiszące koszyki śmieją mi się w nos, drażniąc obfitością kwiecia.

  Pomarańczowe begonie w zestawie z obłędnie pożyłkowanymi liśćmi
  
 Petunie w sukni z bluszczyka kurdybanka

A co najlepiej koi roztrzęsione nerwy dupowatej ogrodniczki?
Wiadomo - jedzenie! :)
Porzucamy więc uwodzicielskie podwoje farmianego sklepu
wraz z jego kwietnymi przyległościami (zabierając ze sobą tylko kalafior, trzy tuziny jajek, dwa wory siana dla królików i oczywiście ... botwinkę :)) i udajemy się do domu na konsumpcję.

Potem to już tylko świeże (jeszcze tylko przez następny dzień, co tylko potwierdza ich naturalność) truskawki przeplatane ryżem z truskawkami i śmietaną, popijane koktajlem truskawkowym i przegryzione lodami truskawkowo-malinowymi autorstwa (i pomysłu, hmmm, chyba tym razem nie aż tak bardzo trafionego, bo z dodatkiem niecnie przemyconej esencji cytrynowej :)) mojego B.
A na poprawiny - makaron z duszonymi truskawkami i malinami ...

 
 
 Lody autorstwa mojego B. wraz z inwencją własną w dziedzinie patyczków (połamanych szpikulców do szaszłyków :)))


Tak, wiem jak to wygląda. Nie musicie nic mówić :)
Ale za to jak smakuje!
Niestety tylko mnie i mojemu mężowi. Dla moich dzieci to zdecydowanie nie jest 'kultowy smak' :(


Ile można przytyć w jeden dzień?
Duuuużo.

Szczególnie, że po tych wszystkich słodkościach chce się człowiekowi solidnych rozmiarów buły z kiełbachą myśliwską, lub kanapki z pasztetem Ździcha z ogórkiem konserwowym po kaszubsku. :)











środa, 30 lipca 2015
________________________________________________



*te kulinarne 'mdłości' czy inne braki w urodzie, to też stereotypy :)

Zamki na łonie - głosowanie

$
0
0
Rzeczy wymykają się z lekka spod kontroli.
Podobno im więcej się dzieje w realu, tym mniej na blogu.
Niezupełnie się z tym zgadzam, co nie zmienia faktu, że chwilowo dzieje się u mnie sporo. Głównie ... w mojej głowie.
A niestety proces zamieniania fal mózgowych w namacalne konkrety trwa u mnie zwykle długo i opornie - stąd moje chwilowe milczenie.


Nawet swojej finki nie zdążyłam skonstruować na czas, ale wpis jest na ukończeniu, więc wkrótce postaram się dołączyć go - pozakonkursowo, oczywiście.

Bo temat był wart zachodu!



A oto poczet architektów budujących zamki na łonie:


1. Moe (http://smoczkiem-po-lapkach.blogspot.com)
Piaskownicę obsiadły kumoszki. Gwarzyły, swarzyły, trajkotały, aż echo niosło. Za ich plecami szalała zaś młodzież - czterech wyrostków w wieku gimnazjalnym uwijało się w piasku jak mróweczki.

Jeden nosił wodę, drugi produkował mokry piach, trzeci umacniał konstrukcje, czwarty stał nad nimi i pilnował, czy robota dobrze idzie. Chłopcy wznosili mury, kopali fosę, wygładzali ściany wież. Budowla zajmowała już pół piaskownicy.

Właśnie kończyli przekopywać podziemny tunel. To pewnie takie tajne wyjście! W zamkach zawsze są jakieś tajne wyjścia - pomyślałam ...
Czytaj dalej



2. Pharlap (http://drugiezyciebloggera.blox.pl)
Po deszczu ziemia wilgoć chłonie,
w ogrodach kwitną jabłonie,
słońce świeci na nieboskłonie.
Klimat prześliczny.

Po zimie wiele osób wygląda jak słonie.
Tego nie da się ukryć, oka nie zasłonię. ...
Czytaj dalej



3. Ove  (http://dwazegary.blogspot.co.uk/)
Pewnego razu żyła sobie młoda i piękna starościanka. Ela na chrzcie świętym jej dano. Niczego z wyjątkiem ptasiego mleka dziewczynie nie brakowało, bo rodzic jej, starosta –ski, bardzo córkę kochał, jak to ojcowie córki, a że jedną ją miał, to i dzielić ojcowskiej miłości nie musiał, jako też gotówki z miejsca na sercu płynącej. Pannie żyło się zatem przyjemnie, a nawet bardzo przyjemnie, bo piękna, jako się rzekło, była. Nic nie czyni panny powabną bardziej niż uroda z krwią prominencką zmieszana. Adoratorów starościanka ... Czytaj dalej

4. Izabelka (http://karolki.blogspot.co.uk)
Wpływ sytuacji geopolitycznej na uwarunkowania socjologiczno-fizjologiczne

Jako pokolenie Polaków, które żyje w rzeczywistości po II wojnie światowej, nie mamy pochodzenia szlacheckiego. Z nielicznych niepopularnych szerszej opracowań współczesnych mądrych ludzi, wynika iż skoro warstwa inteligencji żyjąca między I a II wojną światową została w Polsce wytrzebiona, w większości z nas w żyłach płynie mniej szlachetna, chłopska krew.
W 1939 roku, z jednej strony Wielki Czerwony Brat wyciągnął wszystkich na wschód i w lasach uśmiercił lub też zesłał na jeszcze dalszy wschód, gdzie kazał żyć i umierać w nieludzkich warunkach, zaś z drugiej strony ...
Czytaj dalej



5. Katarzyna Strzyż (http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com)
Pierwszy raz pomyślałam o nim niecały rok temu. Jak babcia prysnęła z chaty przed 6 rano, wykorzystując mój głęboki sen. Obudziła mnie wówczas, dzwoniąc przez domofon. Obudziła całą klatkę, bo nie wiedziała, który przycisk należy do nas. Wyskoczyliśmy na klatkę jednocześnie - ja i sąsiad z mieszkania obok. Zapytał tylko: Pani babcia? Mhm - zdołałam odpowiedzieć, zarzucić na siebie szlafrok i w tempie ekspresowym wraz z sąsiadem zbiec przed blok. Siąpił deszcz. Babcia w samej piżamie. Po prostu przekręciła zamek w drzwiach i ... Czytaj dalej

6. Inwentaryzacja Krotochwil (http://omnipotencja.blogspot.co.uk/)
Majówka była wprost nieziemska – to przytyk do wilgotnego faktu, że wszystko mianowicie tonęło w wodzie, strugami z nieba lecącej.
No ale kogo by to zraziło, bo nie nas.
Potem niestety przyjechała straż leśna, by uznać nasze praktyki za niestosownie animofilne oraz lokalny oddział towarzystwa przyjaciół zwierząt, dowiedzieć się, skąd też mieliśmy użytkowane w celach zabawowych, czapki zwierzęce. Powołaliśmy się na piątą poprawkę i zażądaliśmy papugi ;). Lokalny oddział emerytek na pieszej wycieczce pikietował dopóki się nie ubraliśmy ...
Czytaj dalej



7. Errata (http://errata777.blogspot.com)
Jak będę duży, zostanę królem i zbuduję swojej królowej ogromny zamek. Sam go zbuduję, wierzysz mi, dziadku? Tak mówił chłopiec przemierzając z dziadkiem leśne ostępy. Potrafili tak godzinami łazić po lesie rozmawiając i ciesząc się sobą nawzajem. Bo i po prawdzie tereny, które do nich należały, były ogromne. Mój dziadek jest najbardziej zajebistym facetem pod słońcem - myślał sobie Chłopiec - żaden z kolegów nie ma takiego. Kiedy Chłopiec był jeszcze całkiem małym chłopcem, ogromnie lubił słuchać czytanych mu przed snem baśni. Te zaś były różniste, a to ... Czytaj dalej 


Przypominam, że wszystkie powyższe wpisysą przedstawione w kolejności zgłoszeń. Zajawki nie są idealnie równe pod względem liczby słów, ale chciałam je 'urwać' w miarę sensownie, a nie dokładnie po setnym słowie. Ponadto niektóre wpisy są dość krótkie. Nie chciałam więc zdradzać puenty w zajawce :)
Aby przeczytać całość proszę kliknąć na link 'Czytaj dalej'.

Ankieta (link do sondy) znajduje się na samym dole wpisu.
Można głosować tylko raz z danego adresu IP (Po oddaniu głosu znikną przyciski do głosowania, a wyświetlą się dotychczasowe wyniki, czyli liczba głosów oddanych na poszczególne wpisy.)
Dlatego przemyślcie dobrze sprawę :)


Głosować może każdy czytelnik, bloger, przypadkowy gość.
Można zachęcać, agitować, używać metod przeróżnych  w końcu nagroda jest nie byle jaka!
Wybór tematu następnej wprawki!


Głosowanie będzie trwało do soboty, 31-go maja 2014 do godz. 23:59 czasu polskiego.
W niedzielę, 1-go czerwca, zwycięzca ogłosi temat kolejnej wprawki!


Gorąco zachęcam do odwiedzania, czytania :) i komentowania wpisów 'konkurencji'!

Miłej lektury :)






albo w takiej wersji:


http://freeonlinesurveys.com/app/showpoll.asp?qid=488205&sid=8rq1l3tw1rvpwqn488205&new=True


Nic nie boli tak jak życie

$
0
0
Zawsze wydawało mi się, że całkiem nieźle radzę sobie z ubieraniem myśli w słowa.

Chlubiłam się - zachęcana nieśmiało Waszymi komentarzami - że nienajgorzej wychodzi mi amatorska psychoterapia i rozprawianie się z życiem za pomocą klawiatury.

A jednak nadszedł taki czas, że odebrało mi nie tylko mowę, ale też jakiekolwiek zainteresowanie internetem - co w moim przypadku mogło oznaczać tylko jedno ... ciężką depresję.

Czytałam Wasze komentarze i maile, obiecując sobie, że tego wieczora, a najpóźniej następnego dnia rano odpiszę, podziękuję, ukorzę się za niezasłużone ignorowanie.
Rozpoczynałam zdanie i równie szybko je wykasowywałam.
Nawet przemożne poczucie winy wobec Inwentaryzacji Krotochwil, która wygrała ostatnią 'finkę' i zapodała super ciekawy temat* nie mogło mnie zmobilizować, żeby naskrobać choć parę słów.

Szczerze powiedziawszy to i teraz piszę w bólach, rozgrzana jedynie zastrzykiem adrenaliny, który zaaplikowałam sobie przez to, że ... ZAPOMNIAŁAM HASŁA DO BLOGGERA i przez ponad dwadzieścia minut rozpaczliwie próbowałam je sobie przypomnieć (jak widać, ze skutkiem pozytywnym).



*****

W ciągu ostatnich paru tygodni przeżyłam dwie próby samobójcze, będące wynikiem koszmarnego, nieoczekiwanego rozwodu, bardzo ciężki wypadek o nieodwracalnych skutkach oraz śmierć.
 

Nie, nie moją.
A i rozwód, tudzież wszystkie inne przypadłości też nie były moim bezpośrednim udziałem.
 

Zdarzyły się jednak w mojej najbliższej rodzinie.
 

I gdy tak próbowałam ratować, co się ostało, gdy zeskrobywałam zmiażdżonych z Wszechniszczącego Walca Losu, gdy zawalałam noce pisząc setki maili i spędzałam godziny wisząc na telefonie, gdy pocieszałam na odległość, krzesałam iskry nadziei, szukałam argumentów mających wytłumaczyć niewytłumaczalne - też mi się porządnie oberwało.

Bolało mnie to życie okrutnie.
Wyjadło od środka, wysysało soki, zabierało nadzieję i motywację.
Zwijałam się w kłębek i zasypiałam gdzie popadło, by budzić się z pulsującym pytaniem: "Jaki to wszystko ma sens?!".
 

Z tą depresją, to oczywiście bujda na resorach.
Nie można mieć depresji, gdy trzeba co rano wyprodukować masowe ilości kanapek, wieczorem wywiesić niezliczone zastępy gaci, a plan dnia trzeszczy w szwach (to znaczy pewnie można, ale w moim przypadku perspektywa tego, co by się wydarzyło w wyniku braku czystych gaci czy nienaszykowanych kanapek była dziwnie motywująca do zautomatyzowanego działania).

Nie można sobie nawet pobyć w depresji, bo - cholera jasna - trzeba znowu iść na kolejną rozmowę o pracę.
Nie można mieć depresji u boku kogoś, kto nie wierzy w jej istnienie.
Bo trzeba walczyć, przeć do przodu i mieć siłę, żeby wieczorem znów tłumaczyć innym, że ... trzeba dalej żyć.

Na przekór wszystkiemu.
 

Tylko z dużo cięższym bagażem.

Bo po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój (że już tak pojadę dalej Budką Suflera).

*****

I pewnego dnia zaskoczyło mnie to życie.
Znów odebrało mi mowę
- tym razem pod wpływem jego nieoczekiwanych przejawów (nie sądziłam, że mogę być tak podatna na milknięcie, czy to pod wpływem śmierci czy życia).
Uderzyło z potężną mocą, poraziło swoją siłą i determinacją, napełniło energią.
Zapulsowało ze zdwojoną mocą, dało sygnał, że w środku, niezależnie od nawałnicy na zewnątrz, panuje niezmącony spokój.
Nie dało mi wyboru.
Musiałam otrzeć łzy i uśmiechnąć się do tego figlarnego, niepoddającego się wewnętrznego głosu, który mi mówił, że to wszystko ma jednak jakiś sens.
Musi mieć sens.


I mimo, że burza wciąż wydaje swoje pomruki, że się błyska, że zniszczenia trzeba będzie jeszcze przez wiele miesięcy, ponosząc ogromne koszty, to jednak moją poranną motywacją przestały być już tylko kanapki i gacie.

Ostatnio urzekł mnie taki domek.
Domek jak domek - takich tu w Anglii na pęczki.
Ucieszyłam się jednak, że w tej malignie coś tak błahego (acz uroczego) przykuło moją uwagę.


Opuszczam dolinę rozpaczy.



Na razie nie wiem, jak często będę pisać.
Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby poczuć się tu ... jak u siebie w domu :)
Grunt, że mam klucze! (Szkoda, kurczę, że nie do tego powyżej :))

Ściskam serdecznie Wiernych Czytelników!
_______________________________________________________________
* deklarować się nie będę, ale bardzo mocno się postaram, żeby - z opóźnieniem bo opóźnieniem - temat ów zaprezentować i wskrzesić przedwcześnie omdlałą 'finkę'.

Blog Day 2014 czyli szeptana reklama blogów

$
0
0
Jestę blogerę.
Wciąż jeszcze jestę blogerę, choć już bardzo rozleniwionym i do tego bez ambicji (ach, ten brak ciągłości w pisaniu i kreowaniu zamknął mi zapewne na wieki drogę do blogerskiego panteonu, że o zarabianiu kokosów nie wspomnę :)))





Z wyleniałą grzywą, ze stępionymi pazurami, z mięśniami zwiotczałymi i bez większego powiewu natchnienia postanowiłam jednak, że tradycji blogowej musi stać się zadość!
Bo jakżesz to?!
W moim spisie alfabetycznym miałoby zabraknąć roku 2014?
Nie godzi się!


Gdy już zmobilizowałam wszystkie możliwe członki mego wątłego ciała, gdy zmotywowałam oklapłą duszę, gdy nieśmiały dreszcz podniecenia na widok znaczka 'Nowy post' przeszedł przez me trzewia ... uświadomiłam sobie, że w ciągu ostatniego roku nie za wiele przebywałam w wirtualnej rzeczywistości, a odkrywanie nowych zakamarków blogosfery było gdzieś pod koniec mojej listy życiowych priorytetów.
Także łatwo nie będzie, ale jednak parę typów mam.


1. Moje trzy grosze czyli blog książkowy Wojciecha Gołębiewskiego





Nigdy nie spodziewałam się, że tak wciągną mnie recenzje książkowe!
Znalazłam je na potralu 'Lubimy czytać' i słowo daję, przeczytałam chyba wszystkie autorstwa tego pana (znajdują się one również na w/w blogu), dając mu obficie plus za plusem, jako że ujął mnie pasją, z jaką i poleca książki i je krytykuje, okraszając je jednocześnie potężną dawką wiedzy o autorze lub okolicznościach powstawania utworów, nierzadko polemizując też z innym recenzentami.
Mam ochotę przeczytać wszystkie książki, i te zachwalane i te koszmarne - żeby zweryfikować opinie :))
Oto kilka próbek:


Joyce Carol OATES - “Bestie”
REWELACJA!! WSZYSTKIE REKORDY POBITE !! Rekordy grafomanii, fatalnego tłumaczenia, braku spójnej koncepcji, braku inteligencji, jak i fantazji seksualnej, niedojrzałości w sferze seksualnej itd. itp. Nawet dewiantów seksualnych nie jest ta książka w stanie zainteresować. WSZECHPOTĘŻNE NIEUDACZNICTWO. Nie bierzcie tego do rąk !!


Daniel Defoe - “Przypadki Robinsona Crusoe”
Jedna z najważniejszych pozycji światowej literatury, omawiana i analizowana przez studentów i uczonych w dziedzinie socjologii, psychologii i wszelkich gałęziach nauk o CZŁOWIEKU. „Ecce Homo”. Robinson to wyjątkowo odrażająca kreatura, mająca niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie, ziejąca pogardą dla innych. A wymyślił ją oszust, matacz i tajny agent, syn rzeżnika.
Nazywał się FOE, dodał sobie de i stał się PURYTAŃSKIM CHRZEŚCIJANINEM. Robinsona stworzył na wzór i podobieństwo swoje, poprawiając jeno pochodzenie z rzeżnika na kupca. Nasz kochany bohater jest KOMPLETNYM ZEREM; jako 18-letni chłopak ucieka z domu, zarabia parę złotych na kolonialnym handlu i, po licznych przygodach, ląduje na bezludnej wyspie. Nie jest lordem czy jakąś inną cholerą, lecz synem skromnego kupca. Nie ma wykształcenia, ani jakiegokolwiek fachu. Nie jest bohaterem, lecz przeciętniakiem. NIC, DOSŁOWNIE NIC NIE UPOWAŻNIA GO DO WYWYŻSZANIA SIĘ NAD INNYCH.


Jostein GAARDER - “Świat Zofii”
„Cudowna podróż w głąb historii filozofii”

NAJWSPANIALSZA KSIĄŻKA JAKĄ W ŻYCIU CZYTAŁEM. Rewolucja w moich rankingach na ulubioną książkę wszechczasów. Każdy winien ją przeczytać: od dzieci po starców, od ludzi niewykształconych po profesorów filozofii. Szczególnie tych ostatnich wzywam do lektury, bo na ogół są tak wysublimowani, że używają języka niezrozumiałego dla ogółu. Ba, poszli nawet dalej: sami się nie rozumieją ze względu na wieloznaczność pojęć, ściślej to samo pojęcie u poszczególnych filozofów ma różne znaczenie. Do filozofii trafiłem dzięki książkom ks.J.Tischnera, a gdybym znał omawiany „Świat Zofii” wejście byłoby łatwiejsze.
Wspaniała konwencja sukcesywnego wprowadzania Zosii w świat tajemnic ułatwia czytelnikowi poznawanie podstaw i historię myśli ludzkiej. Według autora, dzieci i filozofowie nie przyzwyczajają się szybko do otaczającego świata i dzięki temu tylko oni są w stanie stawiać najistotniejsze pytania.


2. Poradnik pisania

czyli ... miejsce, gdzie powinnam częściej zaglądać, chociażby ze względu na takie wpisy:

 


Pisany przez panią Joannę Wrycza-Bekier, autorkę książek o kreatywnym pisaniu i języku internetu. Muszę polecać dalej szanownym blogowiczom?

3. Trzecie dno (przysięgam, ta trójka to tylko przypadek :))

czyli spojrzenie na społeczeństwo i otaczający nas świat okiem psychologa klinicznego, antropologa i ekonomisty.
To właściwie nie jest typowy blog, a raczej publicystyka - ale ciekawa, ze względu i na wpisy i na dyskusje pod nimi.








czyli z wielkimi wyrzutami sumienia wobec wszystkich blogerów pokazujących nam piękno tego ziemskiego padołu (zapraszam do zakładki "Z różnych zakątków świata") wyróżniam Grażynę, w której zdjęciach się zakochałam od pierwszego wejrzenia. Blog w dużej mierze fotografiami właśnie opowiada o życiu w Wenezueli, w Polsce i w paru innych krajach, gdzie rozrzucona jest rodzina autorki. Nie są to zdjęcia klasycznych turystycznych atrakcji (choć te też się zdarzają i są niesztampowe), ale bardziej nastrojowe impresje z odwiedzanych miejsc, piękne detale architektoniczne i oszałamiająca przyroda.


tu piękno w źdźble trawki :)


Po resztę - klasycznie - zapraszam do szpalty bocznej oraz polecam wpisy z trzech poprzednich lat:
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2011
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2012
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2013

Obiecuję ponadrabiać koszmarne zaległości w lekturze, a i może się wreszcie zbiorę i nabazgrolę małe 'conieco'?
Choć tych moich obietnic to nie ma na razie co brać na poważnie.

Ściskam wciąż letnio (czyt. gorąco)!


niedziela, 31 sierpnia 2014


 

Kiedyś ...

$
0
0
'Ciotka Kryśka'.
Nienawidzę słowa 'ciotka', równie mocno, co zdrobnienia 'Kryśka' - a tak zawsze mówi o niej moja teściowa, podkreślając dobitnie różnice między nami również i w tej kwestii.
Mój teść nigdy nie zwracał się do niej inaczej niż 'Krystyna', a mój mąż nazywał ją 'ciocią z Miasteczka'.
Dla mnie była zawsze ulubioną ciocią.
Co z tego, że 'przysposobioną'.



*****

Urodziła się w przygranicznej wsi, tak biednej i zapomnianej, że nawet wrony zawracały parę kilmetrów wcześniej, a autobus do najbliższego miasteczka powiatowego jeździł tylko raz dziennie.
Przyszła na świat jako czwarta, a właściwie trzecio-czwarta, bo o tym, że będą bliźniaki babka dowiedziała się (zgodnie z ówczesną gminną wiedzą ginekologiczną) dopiero w porodowym rozkraczeniu, gdy 'dochtór' nakazał przeć dalej, jako że 'coś mi się pani widzi, że drugie dziecko idzie'.
 
I choć w powojennej rzeczywistości czwórka dzieci wciąż jeszcze nie była objawem patologii, kolejna gęba do wykarmienia nie była znowu taką znowu wielką radością.
Na szczęście Krysia miała w zanadrzu potężny atut - była dziewczyną - co przy czterech chłopa w chałupie miało dla matki znaczenie iście terapeutyczne.

Sądząc po wyblakłych rodzinnych fotografiach, powyrywanych ze starych legitymacji szkolnych, do piękności Krystyna nie należała. Pulchna, obcięta byle jak, z orlim nosem, przypominała nieco wodza Siuksów, choć miast dostojeństwa Siedzącego Byka miała w oczach chochliki tryskającej humorem dziewczynki.

I taka podobno była zawsze - roześmiana, pogodna i niedająca sobie w kaszę dmuchać. Rozstawiała chłopaków po kątach, ale jednocześnie - obeznana w męskim świecie starszych braci - była świetną kumpelką.
 

Szybko dojrzała.
Na wsi nie było innego wyboru.
Do kopania kartofli goniono już czterolatki, a młodszym rodzeństwem też ktoś się przecież musiał zająć, gdy rodzice robili w polu od świtu do nocy.


zapożyczonestąd

Krysia nie dorobiła się młodszego rodzeństwa.
Jej ojciec zginął przygnieciony młockarką pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie nieobecności.

Śmierć ojca szybko przyniosła pokłosie nie tylko w postaci skrajnej biedy i umęczenia.
Jeden ze starszych braci, wożony w rodzinnym wózku bądź to dla zabawy, bądź dla bezpieczeństwa - gdy trzeba było dojechać poboczem na pole - został potrącony przez grupkę rozhulanych wiejskich małolatów i wypadł tak niefortunie na głowę, że na całe życie pozostał mocno upośledzonym 'dużym dzieckiem', pozostając pod opieką Krystyny na długie, przeraźliwie długie lata.



*****

Poznałam ją już po ślubie z moim mężem.
Przed nie było jakoś czasu, a i teściowa robiła wszystko, żeby 'innowiercami' się za bardzo przed rodziną nie chwalić. Długie lata nie mogła się pogodzić z faktem, że ta przeklęta warszawianka zatrzymała jej ukochanego synka w stolicy i jeszcze go (pewnikiem siłą i podstępem) wyciągnęła na dobre z łona kościoła RK.
A ciocia była naszą Pierwszą Orędowniczką, Wstawienniczką, Popleczniczką.
Zawsze kochała mojego M. jak własnego syna, więc doszła do logicznego wniosku (ehhh, jakie moje życie byłoby prostsze, gdyby i moja teściowa do niego doszła), że skoro on mnie kocha, to ja po prostu muszę być fajna :))
I pokochała mnie równie mocno, co jego, a ja tę miłość odwzajemniałam bezwarunkowo.

Przyjęła nas w swojej mikrusowej kawalerce zgodnie z zasadą (wielu) ludzi niezasobnych: Nie mam wiele, to się podzielę!
I siedzieliśmy tak w kółeczku, kolano w kolano, wokół krasnalej ławy: pokaźnych rozmiarów ciocia, potężnych rozmiarów ja (w zaawansowanej ciąży), mój chudy (jeszcze wtedy :))) mąż, teść, teściowa, syn ciotki i Marian, ciociny (jak mi się wtedy wydawało) ślubny.
Wędliny, domowej roboty wyroby garmażeryjne wszelkiego sortu, ciasta i inne przysmaki musiały być zjedzone do ostatniego, kilkanaście razy dokrajanego, kawałka.
Na koniec wcisnęła mi (po stoczonej w przedpokoju walce) 50 zł - 'na pieluchy'.

Bo ciocia zawsze żyła pełnią życia - dzieliła się wszystkim, co miała, cieszyła się z okruchów dnia codziennego i nikomu źle nie życzyła.
A mogła.
Bo życie jej nie oszczędzało.

Wyszła za mąż nie za młodo. Szczegółów nie znam, bo ta część historii zawsze była owiana rodzinną tajemnicą.
Lokalny dygnitarz partyjny w miasteczku powiatowym był dla wiejskiej dzieczyny dobrą partią. Nie żadnym ideologicznym poświęceniem, nie wielką miłością, nie Panem Bogiem złapanym za nogi, ale właśnie jakąś nadzieją na wyrwanie się z kartofliska.
O przyczynach rozpadu pożycia rodzinne źródła plotkarskie również milczą.
Dość powiedzieć, że związek nie trwał długo, choć zaowocował synem i córką.
Tę ostatnią pan dygnitarz zdecydował się zabrać ze sobą na wieki wieków amen. I nawet jak by ktoś wtedy słyszał o jakichś prawach dziecka czy sądach rodzinnych, to macki partii były tak silne, że ciocia - w obawie, że straci też i syna - nigdy nie próbowała odzyskać swojej córki.
Nigdy też się nie dowiedziała, co się z nią dalej działo w życiu.
Cierpiała w milczeniu wiele lat, wkładając całą swoją miłość w syna (i bratanka).
Cierpiała niosąc na sobie brzemię 'panny pani z dzieckiem', będącą na celowniku średnio przychylnej lokalnej społeczności.



W mikrusowej kawalerce po jakimś czasie pojawił się Marian, którego jedną z zalet było to, że był i że 'zaadoptował' syna cioci. Marian był też wielkim fanem ciocinej kuchni oraz ochoczo dostarczanego serwisu 'all-inclusive', który to uważał za rozsądną zapłatę za swoje bycie.
Bo Marian głównie jednak był.
Rzadko pijany, ale za to często na bezrobociu.
Był w miarę pogodny i uprzejmy, ale życiowo mało zaradny.
Tak się przynajmniej cioci wydawało, aż do czasu, kiedy się po latach zgodnego pożycia para-małżeńskiego dowiedziała, że potajemnie wykupił jej kawalerkę - tak, tak, tę mikrusową - i ... w całości zapisał na swojego syna z pierwszego małżeństwa.
Po czym (pojawiwszy się na paru nieprzyjemnych rozprawach sądowych) zniknął z życia cioci na zawsze.



Pocieszeniem był syn. Zrównoważony, inteligentny i z odziedziczonym po cioci poczuciem humoru świetnie sobie dawał radę w życiu. Po roku studiów wygrał zieloną kartę do Ameryki i pojechał tam budować świetlaną przyszłość.
Nie zagrzał tam jednak zbyt długo miejsca, bo - dzięki zdobyczom techniki - zakochał się przez internet w Polce i mu żadna Ameryka nie zdołała zaimponować.

Od teraz miało już być tylko prościej.
Ślub, wymarzona synowa, wnuki i dochodowy biznes, który syn dostał w prezencie od teściów, dawały poczucie długo oczekiwanej stabilizacji.
Świadomość, że naszym dzieciom powodzi się - mimo wszystkich życiowych zawirowań - lepiej, jest kojąca.
 

Cieszyła się więc jego szczęściem, sama próbując związać koniec z końcem, (rzadko kiedy pozwalając synowi na jakąkolwiek pomoc), jako że pracy w rejonie objętym wyjątkowo wysokim bezrobociem można było ze świecą szukać. Po przegranej walce o kawalerkę ciocia zmuszona była wrócić ... na rodzinną wieś, by zamieszkać z upośledzonym bratem i dziewięćdziesięcioletnią matką.
A matka dawała się w znaki do spółki ze swoją długoletią życiową partnerką - Panią Demencją. Fizycznie była tak sprawna, że jeszcze w wieku 90-ciu lat jeździła na rowerze i kopała ziemniaki (na wykopki wymykała się potajemnie i ku przerażeniu cioci grzała poboczem co sił w nogach na oddalone od dwa kilometry poletko). 'Odbijała' sobie natomiast w sferze werbalno-emocjonalnej.

Mylenie mojego męża z własnym synem i pytanie się go, kiedy się wreszcie ożeni (podczas gdy ja, w zaawansowanej ciąży siedziałam tuż obok) było jednym z najłagodniejszych 'wyskoków'.
Na porządku dziennym były ciągłe połajanki, złośliwostki, ciskanie przedmiotami oraz mniej lub bardziej kontrolowane awarie fizjologiczne.



Babka miała w życiu jeden naczelny cel, którego wiernie się trzymała. Postanowiła sobie mianowicie, że za żadne skarby świata nie da się przenieść w inny wymiar, dopóki nie pochowa swojego niepełnosprawnego syna, bo kto by się nim miał zająć, gdy jej zabraknie. Fakt, że ona sama zupełnie nic przy nim nie robiła, nie miał tu większego znaczenia.
Odprawiała kostuchę z kwitkiem ze zdumiewającą konsekwencją.

Równie konsekwentnie zabrała się z tego świata trzy miesiące po pogrzebie Kazika.

Syn Krystyny wyremontował jej schedę po matce przeobrażając zapyziałe M-2 w całkiem wygodny kawałek świata, choć najchętniej ściągnąłby ją do siebie. Nie dlatego, że miałby darmową niańkę (choć ona by się nie broniła przed takim tytułem) i miał warunki, by zapewnić jej oddzielne lokum.
Po tylu wspólnych przejściach byli sobie bardzo bliscy.
Ona jednak, wzorem całej rodziny, była cholernie uparta.
"Nie zarąbiesz, nie powiesisz!" mawiała moja teściowa, drastycznie, ale celnie określając postawę wszystkich krewnych swojego męża.


*****

Zaległy urlop i parę niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia w polskich urzędach wygnało mojego męża na krótki urlop (zasłużony zresztą, jako że w poprzednie wakacje się nie załapał z nami).
Pięć dni minęło mu bardzo intensywnie: tonąca we łzach matka na powitanie, prokurator, kostnica, przedzieranie się przez absurdy polskiego nekrobiznesu, zakończone łapówką dla grabarzy i odwaloną mszą, na której zamówiony ksiądz (rzekomo przyjaciel rodziny; za tę 'przyjaźń' policzył sobie wyższą stawkę) pomylił się, i powiedział, że wszyscy ze smutkiem żegnamy Teresę.


"Jakie życie taka śmierć" - te słowa zawsze brzmiały dla mnie jak gorzki wyrok, szczególnie w połączeniu z kolcami róży.
Jakby kara za wszystkie wyrządzone podłości. Jakby wyciągnięty paluch losu.


A ona zdecydownie nie zasłużyła na taką śmierć.
Sąsiadka, zdziwiona podejrzaną ciszą w mieszkaniu obok, zastała Krystynę zastygłą w panicznej pozycji, w czasie próby rozpięcia duszącego zapięcia bluzki. Zesztywniała dłoń zaciskała się na fiolce z tabletkami, których już nie zdążyła wziąć.
Lekarz ostrzegał ją, że po (długo odkładanej) operacji onkologicznej może nastąpić poważne osłabienie organizmu.
Syn chciał ją zabrać do siebie, odpłacić jej za te wszystkie lata, kiedy ona opiekowała się nim i jego dziećmi. Prosił, namawiał, przekonywał.
Co z tego, skoro "nie zarąbiesz, nie powiesisz" ...



"Mogła jeszcze pożyć", "Dlaczego ją to spotkało?" - zawsze, nie licząc ciężkiej choroby czy zaawansowanej starości, jesteśmy gotowi 'ofiarować' komuś parę lat życia więcej.
Daleka jestem od wykłócania się z Bogiem o różne rzeczy, ale w tym przypadku naprawdę uważam, że to było podłe.
No chyba, że gdzieś tam będzie jej lepiej, czego jej mocno życzę.


*****

Kiedyś ...
Kiedyś zrobię to, kiedyś zrobię tamto.
Obiecuję to sobie codziennie.
I nie mam tu na myśli żadnych ' the bucket list', żadnych 'spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą'.
Nie mam pędu, żeby poukładać sprawy zaniedbane.

Kiedyś pójdę do lekarza z bolącą częścią, kiedyś posegreguję papiery w jadalni, uporządkuję sobie życie.

A może właśnie trzeba porzucić to cholerne 'kiedyś', jeśli chodzi o nas samych?
 

Tylko jak opanować wszechogarniającą niemoc?*
Skąd wziąć porządny kop adrenaliny, by wstać z łóżka (leżę zwinięta długo, długo po budziku, zastanawiając się, skąd mam wykrzesać energię na cały dzień, aż w końcu dociera do mnie, że jeśli nie wstanę teraz natychmiast w tej sekundzie, to dopiero będzie jatka z pędzeniem do pociągu, z porannymi połajankami itp.)

Dupa blada, cholera jasno i gówno.

Wiem, że to minie, że za chwilę znowu znajdę wciśnięty gdzieś w kąt szuflady sens życia. Kiedyś się w końcu musi znaleźć!
Na razie się zapodział jak te nożyczki, którymi przecież przed chwilą odcinałam nitkę. O tu położyłam, no tu, przecież ci mówię, na tej sofie! Nie, nie wiem, co się z nimi stało. Szukałam wszędzie, tak, pod sofą, za sofą, w zagłębieniach poduszek, na szafie, w pudełku na nici, w kuchni, w pralni, w torebce, w sedesie.
No przecież gdzieś muszą być! Nie rozpłynęły się. Diabeł ogonem nakrył!
Tylko że nożyczki zawsze można kupić nowe.
A czy na ebayu sprzedają sens życia?
Czy na amazonie są jakieś przeceny na chęć ruszenia ręką i nogą?
Kiedy jest dostawa świeżej nadziei w lokalnym supermarkecie?
Kiedyś pewnie będzie.
Kiedyś sobie kupię ...
I dorzucę auto-zmotywowanie w kostce.



* Napisałam ten tekst przed wakacjami. Mniej więcej w okolicach tego wpisu.
Teraz jest już dobrze. Naprawdę.
Auto-zmotywowania w kostce nie mieli, ale zautomatyzowanie udało mi się kupić całkiem tanio. Działa bez zarzutu. Tylko nie ma funkcji pisania bloga :)))

Tak jak niektóre moje wpisy potrzebował trochę się uleżeć.

Rodzinę i przyjaciół uprasza się o nieskładanie kondolencji.



niedziela, 22 czerwca 2014
sobota, 4 października 2014

A tak w ogóle ... to ideały nie istnieją.

$
0
0
A szkoda.
Bo ja się wciąż jednak łudzę, że tak :)
Co nie zmienia faktu, że dostałam pracę niemal idealną.
 

A było tak: Po przejściach wszelakich, które może kiedyś opiszę (bo warto, dla odnotowania faktu, że Anglicy potrafią być takimi świniami, że nawet Orwellowi się nie śniło), po hektolitrach łez wylanych, po mniej lub bardziej udanych próbach zaadoptowania się w zakładach pracy (jak się okazało) zastępczej, powiedziałam sobie: "A teraz drogie dzieci pocałujcie misia w dupę!".
I nie mówiłam tego, bynajmniej, do moich własnych dzieci, ale do całej tej cholernej systemowej rozpierdziochy i angielskiej papierologii stosowanej.
Wykrzyczałam to mężowi, że nic mnie nie obchodzi, jak on to zrobi, ale ma nas zacząć utrzymywać, bo jak nie, to umrzemy z głodu, jako że ja do roboty nie pójdę.
Nie, i koniec!
Bo mam wszystkiego tak powyżej uszu, tudzież dziur wszelakich, wrąbków, kokardek i innych punktów granicznych, że nie wytrzymam już ani jednego dnia w tym obłudnym pierdolniku, jakim jest szeroko pojęta służba publiczna (vel budżetówka), której trybikiem jestem od lat.
No, chyba, że mnie chce odwiedzać w wariatkowie, to proszę bardzo.

Mąż, chłop rozsądny, uznał, że jednak woli mieć żonę w domu i sam kazał w te pędy napisać list z wypowiedzeniem.

I tak oto zostałam Lady of Leisure. Siedziałam w domu i pachniałam.
Najpierw zapasami perfum kupowanych w sklepach wolnocłowch, a później już tylko Białym Jeleniem (lub jakimśtam jego angielskim odpowiednikiem z Asdy), albowiem w miesiąc po mojej głupiej i porywczej odważnej decyzji ... firma mojego statecznego małżonka się wzięła i zamknęła.
 

Trza się było przeprosić z system i szukać roboty.
Ale mię odrzucało nawet od otwierania laptopa - a wiecie, że to u mnie objaw mocno depresyjny.
Nawet gdybyśmy chceli wyciągnąć łapki po benefity, nic by to nie dało, bo one są obliczane na podstawie zarobków z poprzedniego roku (a te były zbyt wygórowane, jak na angielskie progi zasiłkowe). Zresztą nie chcieliśmy (ze względów ideowych - ale o tym innym razem).

Z odsieczą przyszła mi sąsiadka, która wyciągnęła mnie za uszy i podholowała na interview do swojego zakładu pracy, gdzie od miesięcy nie mogli znaleźć kogoś tak genialnego i tak wyedukowanego w danej dziedzinie, jak ja (he, he :)).
Chłopaki chyba naprawdę byli zdeterminowani, bo rozmowa o pracę trwała minut pięć, potem - po kolejnych paru minutach spędzonych za drzwiami managera - wezwano mnie na dywanik, wciśnięto w łapę długopis i kazano podpisać umowę.
Nie będę ukrywać, że połechtało to moje sflaczałe nieco ego.
"Nu, pagadi!", syknęłam w duchu, zacierając ręce, nie zważając na to, że autor tych słów, był te facto jednym wielkim przegranym :)))

Czułam się bowiem jak zwycięzca, jak ktoś, kto wreszcie nie musi prosić, by go łaskawie zawezwano na rozmowę kwalifikacyjną ...
Role się odwróciły. Teraz to ja rozdawałam karty i pokazywałam język!


Pierwsza pensja (fakt, po niezbyt długim okresie postu, bo i mąż szybciutko stanął na wysokości zadania i stosując parę zagrywek 'vabank', również został zatrudniony, na dużo lepszych warunkach niż poprzednio) była równie miłym dodatkiem do zszarzałej rzeczywistości.
Wiedziałam co prawda, że ta praca, mimo niewątpliwych zalet, z których najpotężnieszą był czas dojazdu do niej - a wynosił całe 9 (słownie: dziewięć) minut, co stanowiło dość sporą różnicę w porównaniu z ponaddwugodzinnymi wyprawami do Londynu - nie będzią tą wymarzoną.

Zakasałam jednak rękawy i wiernie oddawałam się obowiązkom.
I być może bym nawet tam została, gdyby nie fakt, iż sąsiadka się wzięła, zawinęła, znalazła sobie pracę w innym hrabstwie, spakowała rodzinę i dobytek, sprzedała dom i tyle ją widzieli.
Przede mną zaś została roztoczona wizja przejęcia schedy po niej, czyli między innymi zarządzanie całym tabunem angielskiego personelu, co ... przerosło zdecydowanie moje możliwości psychiczne (przynajmniej na tamten czas).


A źe ... akurat pojawiło się kolejne ogłoszenie o pracę, w mojej dziedzinie, niezbyt daleko, na dużo lepszych warunkach, to (może trochę po świńsku, ale w końcu jestem pojętnym uczniem :))) zmyłam się po pięciu miesiącach, żegnana z typowym angielskim flegmatycznym profesjonalizmem, ale i z lekko dostrzegalną rozpaczą w oczach managera.
Pech.


 

Tak więc nowa praca ...
Minęło parę miesięcy, a mój mąż skonstatował, że to chyba pierwsza praca, na którą nie narzekam, he, he, he ...
Może to trochę przedwczesny wniosek, ale faktem jest, że naprawdę jestem z niej bardzo zadowolona.
Lubię, to co robię, wiem, na czym stoję, rozumiem, czego się ode mnie wymaga (szefowym-chorągiewkom mówię zdecydowanie 'nie!"), podoba mi się kameralność i klimat 'zakładu' i chodzę tam z przyjemnością (choć pensja oczywiście 'budżetowa' :))).
Listy zalet (brak raportów, dojazd - 25 minut wiejskimi dróżkami - relaksujące widoczki, ostre zakręty i poranne pomykanie w opadających mgłach) n
ie są póki co w stanie przyćmić ani
burzące sielankę bażancie i borsucze trupy gwarantowane, coraz bardziej rosnący stos papierów (w tej branży nie da się tego uniknąć, tym bardziej przy mojej awersji do papierologii stosowanej) ani dyskretnie wciskane mi coraz to nowe obowiązki i wymagania.
Znoszę to cierpliwie, poświęcając się dla idei :)



Jest tylko takie jedno 'ale'. Takie maluteńkie, ciupeńkie, mikrusowe ...
 

Z nieformalnych źródeł wiem, że zanim nastała miłościwie panująca Pani Ochmistrzyni vel moja nowa szefowa, z pracy zwolniło się 75% zespołu!
Właściwie nie powinno mnie to zupełnie interesować, jako że powiew świeżości i zapał ciała zarządzającego powinny napawać nadzieją na nieunikniony sukces. Smrody ponoć wywietrzono, ropiejące rany goryczy przysuszono, czyraki niechęci posmarowano maściami kojącymi, a jad plotek i dupo-obsmarowywania odkażono.

Tylko dlaczego - ja się pytam - w ciągu mojego jakże krótkiego okresu ukorzeniania się, z pracy zwolniły się już trzy osoby, dwie kolejne szukają intensywnie opcji alternatywnych, a jedna jest od trzech tygodni na permanentym zwolnieniu ze względu na stan zdrowia (psychicznego, jak mniemam)?!


I dlaczego (za jakie ciężkie grzechy, znaczy się) 'derekcja' wytypowała mnie, Misia Nowicjusza, na koszmarnego kalibru batalię w sądzie, w sprawie, o której mam nikłe pojęcie, a gdzie będę musiała bronić dobrego imienia zakładu (podpierając się na całe szczęście prawnikiem z ramienia hrabstwa) i udowadniać, że oskarżający nas klient ma muchy w nosie i żadnych logicznych argumentów w zanadrzu?

Ja się plasuję gdzieś w okolicacha 'goły, ale wesoły' :)


Jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa na myśl, to że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Widocznie tak musiało być. Musiało się wydarzyć coś drastycznego, żebym wreszcie napisała coś na blogu ;)
Bo zamiast czytać opasłe tomy dokumentacji 'obronnej', zamiast łapać byka za rogi i ćwiczyć intelektualne muskuły (tudzież profesjonalne słownictwo), siedzę i piszę.
Piszę i tęsknię.
Tęsknię za blogosferą, za beztroskim skakaniem po blogach i blożkach, za podglądaniem, podczytywaniem, recenzowaniem, pisaniem komentarzy i odpisywaniem na nie.
Tęsknię za tym przyjemnym dreszczykiem, który towarzyszył każdemu nowemu wpisowi (nie tylko, rzecz jasna, mojego autorstwa), za mailem informującym mnie, że ktoś z Was zostawił nowy komentarz na blogu lub na facebooku.

Pouciekam tak sobie jeszcze od rzeczywistości przez godzinkę-dwie.
A po piątku, jeśli nie zostanę totalnie zwalcowana przez trybunał, wrócę do swojego chomiczego kołowrotka i ... nie obiecuję, kiedy mnie znów tu przygna, choć nazaczynanych wpisów, i to nie tylko w głowie, mam że ho-ho.
Pech.

A Wy, Braci Blogerska, nie zapominiajcie (w wiernym oczekiwaniu na moje kolejne posty, he, he) o blogerskich akcjach charytatywnych!


 

(już) wtorek, 25 listopada 2014

Uwolnić kartki, wyrzucić ciastka i zdymisjonować Kevina!

$
0
0
Pamiętacie, jaki był najbardziej zaskakujący prezent, jaki kiedykolwiek dostaliście?

Mój, to były kapcie.
Tak, tak. Zupełnie na serio.
Banalne?
Może, ale te kapcie, to był wtedy mój szczyt marzeń.
Mięciutkie, bez pięt, na leciutkim koturenku.




Nieee ...
Tak naprawdę to były O-HYD-NE, zrobione ze sztucznego materiału, niewygodne, wykrzywiające moje nastoletnie nogi (bo nie dało się w nich szybko chodzić, o bieganiu po szkolnych korytarzach nie wspominając).
 

Ale te kapcie, to był mój symbol zbliżającej się wielkimi krokami dorosłości.
Kwieciste laczki zamiast wieśniackich peerelowskich juniorek.
A poza tym to był pierwszy prezent, który kiedykolwiek dostałam na Mikołajki.
Wcześniej w naszym domu się nie obchodziło tego święta. Wydaje mi się, że w ogóle był to dopiero co kiełkujący zwyczaj (niczym obecne parady na Trzech Króli) i zrobiło mi się niezmiernie ciepło na sercu, że moja sugestia znalezienia czegoś miłego pod poduszką spotkała się z taką natychmiastową reakcją.



Przyznam szczerze, że zbierałam szczękę z podłogi widząc te wszystkie wielbłądki, orszaki z azjatycko-afrykańsko-europejskimi zastępami i cały ten jarmarczny blichtr


Pamiętam też lalkę, która miała prawdziwe włosy.
Ach! Ileż ona miała ubranek! Całą tekturową szafę robionych szydełkiem sweterków, spódniczek szytych z wyżebranych od babci (która się hobbistycznie parała krawiectwem) ścinków, ile wydzierganych getrów, płaszczyków i spodenek, posortowanych i poukładanych z dużo większym pietyzmem niż moje osobiste fatałaszki. Ściełam jej potem te piękne loki na 'punka', ale nawet wtedy (tak mniej więcej do końca podstawówki) była moją ukochaną zabawką.


Późniejszych prezentów już tak dobrze nie pamiętam.
Zatarły się zwiększającym się z roku na rok nawale podarunków.
Rodzicom zaczęło się coraz lepiej powodzić i choć nigdy nie mieli zapędów na przesadne rozpieszczania, święta zawsze pieściły swoją obfitością.

Było to miłe, do momentu, kiedy sama nie zaczęłam partycypować w zabawie w Świętego.
Na początku, sukcesem było zmieszczenie się w moim nastoletnim budżecie. Przy ówczesnym zaopatrzeniu sklepów dezodorant w kulce 'Zielone Jabłuszko' czy para skarpetek były nie lada wyczynem i napawały mnie dumą godną dziewczynki z podstawówki.


Po jakimś czasie, gdy już gust mi się nieco wyrobił, coraz trudniej było mi dobrać podarunki pasujące do obdarowywanych.

Najbardziej zaś przerażała mnie postępująca z roku na rok esklacja prezentów.
Bo jak się w poprzednim roku kupiło książkę, to w następnym głupio by było nie dać co najmniej dwóch.
Niby nikt ode mnie tego nie wymagał, ale zaczęłam obserwować samonakręcającą się spiralę.
Nie był to tylko mój problem.
Coroczne rozmowy i utyskiwania na temat pomysłów na prezenty zaczynały mi powoli psuć całą radość ze świąt.

 


Zaklęty krąg przerwało urodzenie się naszego syna.
Wtedy podjęliśmy męską decyzję, że zaprzestajemy kupowania prezentów dla wszystkich członków rodziny. Od tej pory prezenty miały być wymieniane tylko na linii mąż-żona (tak się złożyło, że wszyscy już wtedy byli odpowiednio 'sparowani'). Dzieci mogły być obdarowywane do woli, acz bez przymusu. W końcu trzeba było dać dziadkom trochę luzu ;)


Ufff!!!
Odetchnęłam z ulgą.


Tradycję kontynuowaliśmy z powodzeniem w czasie emigracyjnych wigilii ze znajomymi z Polski*.
I było pięknie.

Do czasu, kiedy coraz bardziej zaczęłiśmy wtapiać się w tutejsze środowisko sąsiedzko-zawodowe.
Wtedy to rolę prezentów przejęły ... sławetne angielskie kartki.




Nabijanie się z wrześniowych przedsprzedaży nic a nic mi nie pomogło.

Wraz ze wzrostem znajomych i kolegów z pracy moją skrzynkę pocztową (a ściślej mówiąc - mój korytarz :)) zaczęły uścielać tony kartek.
Wrzucane przez otwór w drzwiach przez listonosza i przez sąsiadów osobiście.
Potajemnie zapełniały moją biurową przegródkę i były przynoszone workami przez dzieci.
Oficjalne, firmowe, osobiste, formalne, szczere i wymuszone.

Piękne, ozdobne, cieszące oko lub byle jakie, kupione w pakiecie 30 szt. za funta. Rzadko wykonane ręcznie, za to częściej sponsorujące jakąś organizację charytatywną.


Z serdecznymi życzeniami lub z tradycyjnymi trzema krzyżykami (oznaczającymi 'kiss, kiss, kiss', a nie będącymi objawem analfabetyzmu czy namiarami na strony porno :)))
Niestety wszystkie ... równie anonimowe.

I przez to jakieś takie jałowe.

Mijamy się w korytarzach piętnaście razy na dzień. Omawiamy projekty, realizujemy zadania, przedyskutowujemy propozycje zmian.
Śmiejemy się, żartujemy i obgadujemy naczialstwo, po to tylko, żeby w czasie przerwy wymsknąć się potajemnie i rozdystrybuować chybcikiem tony pokrytego brokatem papieru.


Myślę, że rodzina Ally nawet nie ma pojęcia o istnieniu mojej skromnej osoby, ale grunt, że przesyłają życzenia, nie? :)



W tym roku ilość otrzymanych przeze mnie kartek osiągnęła już chyba swoje apogeum.
Ostatecznie mogłabym poczytać to sobie za (dość przyjemną, nie powiem) popularność.
Tylko, że za przywilej bycia gwiazdą socjometryczną trzeba w efekcie końcowym słono zapłacić ... kupując w ostatniej chwili górę kartek, by odwzajemnić uprzejmości i spędzając sporo czasu na dochodzeniu, kim jest jakaś Tillie czy Henry, którzy uprzejmi byli złożyć mi okolicznościowe życzenia.

A kartek świątecznych w Anglii przed świętami NIE MA!!!
No przecież cały zasób wyprzedał się na początku grudnia.
I taki nierozgarnięty żuczek, jak ja, lata potem od supermarketu do supermarketu wygrzebując z najwyższych półek jakieś wybitnie niegustowne i drogie koszmarki - popłuczyny po kartkowym szaleństwie.
I w pocie czoła podpisuje się zaledwie imieniem (na nic innego nie starcza czasu w natłoku innych równie ważnych czynności okołoświątecznych w stylu christmas parties czy chodzenia na świąteczne przedstawienie w wykonaniu transwestytów zwane pantomime, a nie mające nic a nic wspólnego z pantomimą :)), po to, by ostatniego dnia pracy wrzucić te potępieńcze karteczki do 'pigeonholes' współpracowników.




Kartkom wtórują ciastka.
Tony metalowych pudełek z najczęściej mało wyrafinowanym herbatnikami (które się nijak mają do zdjęcia powyżej),przekazywane są poszczczególnym zespołom, departamentom czy innym drużynom pierścienia. Podrzucane trochę mniej anonimowo obligują do kolejnych zakupów nikomu niepotrzebnych, niesmacznych i tuczących gniotów.


Dostać ciastka, by kupić ciastka!

Zastanawiam się, czy nie jest to jakaś przemyślna, tajnie nakręcana strategia brytyjskiego przemysłu spożywczego.
W końcu z czegoś ten kraj się musi utrzymywać. Same królewskie memorabilia nie wystarczą, by utrzymać PKB na odpowiednim poziomie.


I tym sposobem moje coroczne dążenie do świątecznego minimalizmu, które w tym roku pozwoliło mi na redukcję potraw wigilijnych do imponującej liczby TRZY (sałatka, łosoś i barszcz) zostało potężnie zsabotowane.

Stąd też mój postulat: Uwolnić kartki, nie szukać sobie głupich pretekstów, by wspierać dobroczynność, zamknąć fabryki ciastek i zająć się ... bo ja wiem, pisaniem blogów?

*****

No dobra, to sobie  ponarzekałam z Nowym Rokiem.
A więc żeby zmienić trochę ton na bardziej optymistyczny powiem Wam, że moje życzenia z zeszłego roku spełniły mi się!
Udało mi się skoczyć do większego akwarium.
I to (choć sprzeczne nieco z darwinowską teorią :))) dodało mi skrzydeł.


Idąc za ciosem (i rozwijając skrzydła jeszcze odważniej), życzę sobie i Wam, drodzy Wierni Wpadający (tu specjalne pozdrowienia dla chyba najwierniejszej czytelniczki/czytelnika z Hove, w Brighton, który/a zagląda do mnie codziennie - nie ukrywam, że zmobilizowała(e)ś mnie wreszcie do napisania paru słów :))),

Aby ten rok był ROKIEM UKOŃCZONYCH PROJEKTÓW.
Aby był rokiem finalizacji rozpoczętych pomysłów, rokiem 'pozapinanych guzików', rokiem w którym spełnione marzenia zrobią wreszcie miejsce na następne.
Rokiem niepoddawania się przed metą.





*****

A co do Kevina, to wygląda na to, że wciąż jest to stały gwóźdź programu wciskany odbiorcom telewizji wszelakich. Wciskany, bo ... prawdopodobnie pożądany i potwierdzony wysokim wskaźnikiem oglądalności.
Cóż, zamiłowanie do tradycji bierze górę.





I o ile moje dzieci i bez telewizyjnej indoktrynacji obejrzały z własnej, nieprzymuszonej woli wszystkie cztery odcinki Home Alone, o tyle ja ustanowiłam sobie nową świąteczną tradycję.
Co roku, mianowicie, oprócz układania puzzli ...
 

Już dawno żadne puzzle nie dały mi tak popalić, jak te cholerne rybeńki. Cztery dłuugie dni ...

... oglądam namiętnie Sagę Rodu Forsyte'ów.
Staroświecko i paniusiowato uwielbiam ten film i to wcale nie tylko ze względu na przepiękne stroje Irene Heron.
Mam nadzieję, że mimo bardzo napiętego grafiku uda mi się wkrótce opisać, dlaczego, łącząc to jednocześnie z dawno, dawno temu obiecanym wpisem ...





Ściskam Serdecznie,

F.

* PS. Zapomniałam dopisać, że historia zatoczyła się kołem i w tym roku po raz pierwszy nasze dzieci kupiły nam prezenty. Zupełnie z własnej inicjatywy, a wręcz wbrew naszym delikatnym próbom zniechęcenia ich do tego pomysłu.
Komicznie i słodko było obserwować, jak się kazali prowadzić po sklepach, a potem nakazywali nam warować na zewnątrz, jak się przemykali, jak szeptali po kątach, jak pakowali nieporadnymi jeszcze często paluszkami te upatrzone skarby. Jak wydawali kieszonkowe najstarszego i 'pieniądze od dziadka' nie tylko na słodycze i własne zachcianki, ale też na prezenty dla innych.
Było przy tym parę śmiesznych sytuacji, jak chociażby ta, gdy Młoda weszła do papierniko-księgarni i w pierwszej kolejności wybrała przesłodzony notesik w kotki. Zapytana (przez Najstarszego) dla kogo to kupuje, odpowiedziała:
"Dla siebie! Przecież ja kupuję WSZYSTKIM prezenty" :)))



W kwestii rozpakowywania prezentów młodzież zdecydowanie napierała na 'bycie Polakami' i nie czekanie na pierwszy dzień świąt z tym biznesem, jak to robią Anglicy.
I co ciekawe - nie rzucili się na swoje podarunki, ale czekali z zapartym tchem na ... reakcję 'mamiś i dadiś'.




 Zawsze mnie zastanawiało, kto używa tych myjek, rodem z peerelowskiego warzywniaka (w podobną siateczkę pakowana była włoszczyzna :)))

W efekcie tak emocjonalnego zaangażowania i strategicznych posunięć zostałam między innymi posiadaczką zapasu masła do ciała na następne pięć lat (o zapachach wszelakich) tudzież innych mazideł, a także dwóch kubków, z których jeden niestety nadtłukł się po drodze (Młoda chyba zbyt radośnie machała siatką z zakupami), co jednak nie przeszkodziło jej go sprezentować :)

 Najważniejsze, że kubek 'Follow your dreams'się ostał :))

Mój mąż natomiast, obok perspektywy zostania twarzą zapachu Top Man ... padł ofiarą typowo angielskiego poczucia humoru, które jest już nieodłączną składową sposobu myślenia naszych dzieci.








niedziela, 18 stycznia 2015




Spotkanie z byłym kochankiem

$
0
0
Wysiadasz z pociągu, suniesz w gąsiennicy współpasażerów wysypujących się co rano ze stacji Marylebone, panicznie szukasz w przepaściach torebki 'oysterki' i zastanawiasz się, jaka linia metra zabierze cię w okolice sali konferencyjnej, która jest twoim dzisiejszym punktem przeznaczenia.

Wpadasz na niego tuż po wyjściu z dworca.
Stoicie metr od siebie i uśmiechając się nieśmiało ignorujecie fukania pędzącego tłumu, któremu ewidentnie utrudniacie swobodny przepływ.




Udajesz sama przed sobą, że to spotkanie nie zrobiło na tobie żadnego wrażenia.
Że podskórnie przeczuwałaś, że możesz się na niego natknąć.
Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie planuje spotkania z byłym kochankiem.
Choć czasem może nieśmiało liczy, że wspólne trajektornie przetną się na jakimś ślubie znajomych, w ulubionym pubie, na branżowej konferencji.


On też nie wygląda na zbyt poruszonego, choć czujesz, że powitanie jest ciepłe.

Wymiana grzeczności.
"Ach! Na konferencję? Na Camden? Jedziesz autobusem, czy chcesz się przejść?"

Autobus jest jedyną opcją, jeśli nie planujesz spóźnienia i nie zamierzasz wydać majątku na taksówkę. Odprowadza cię na przystanek, usłużnie sprawdza rozkład jazdy i daje wskazówki, jak dojść do celu tylko jemu znanym skrótem.
Obiecuje, że przyjdzie po ciebie, aby wyciągnąć cię na jesienny spacer.
 

Zaczyna się szkolenie, na którym nijak nie będziesz mogła się skupić.
Czujesz nieśmiałe łaskotanie pod przeponą.
Mieszanka niedowierzania, ekscytacji i świeżego powiewu zauroczenia jest trudna do ukrycia i masz wrażenie, że wszyscy wokół widzą twoje pałające poliki.
Automatycznie robisz tony notatek, by później  (tradycyjnie już) nigdy do nich nie zajrzeć. Pakujesz się szybko i czekasz jak na szpilkach, aż skończą się wydumane pytania do prelegenta.
Wychodzisz pierwsza, ignorując możliwość networkingu i zdobycia dodatkowych materiałów szkoleniowych.


Jest. Stoi oparty o pięknie zdobioną bramę po przeciwnej stronie ulicy.

Omiatasz go wzrokiem i nie możesz nie zauważyć, że wygląda świetnie.
Nie umykają twej uwadze znajome zakamarki jego ciała (znane tylko nielicznym; fakt, że jesteś jedną z nich jest dziwnie podniecający).


- Spacer?
 

Wiesz, że w domu czekają dzieci, niewystarczająco naprzytulane w codziennym pędzie między pracą a lodówką.
A jednak nie możesz sobie odmówić tej przyjemności.
"Zadowolą się chipsami o smaku octu winnego" - myślisz sobie, uspokajając ćmiący wyrzut sumienia.


O choćby pokojowym zjednoczeniu ciał mowy być nie może, mimo że aż się prosi, by przynajmniej wziąć go pod rękę.
'Seks z byłym' to wymysł kolorowych pisemek dla podniesienia poczytności.

Nie wchodzi się do tej samej rzeki!

Idziecie przed siebie, trzymając między sobą poprawny dystans.


Plecak, wypchany po brzegi materiałami ze szkolenia zaczyna powoli ciążyć, a obijający się o ciebie co i rusz przechodnie wkurzają z lekka.
Bo przecież nie patrzysz już na świat przez różowe okulary.
Już nie ma między wami tej łagodzącej wszystko chemii.


A jednak z ukłuciem zazdrości stwierdzasz, że on nadal jest zabawny, szarmancki i uwodzicielski.
I dobrze ubrany.
Mieszanka wypróbowanej, nowoczesnej elegancji z wysmakowaną klasyką zawsze cię pociągała. Kątem oka wyłapujesz te wszystkie szczegóły, o których zdążyłaś już zapomnieć: kolorystycznie dobrane detale, oryginalne dodatki, wysublimowany wybór tkanin i swobodę, z jaką to wszystko razem jest skomponowane.

I po raz kolejny łapiesz się na tym, że ogarnia cię fala bliżej nieokreślonego żalu.
Bo gdyby on był podtatusiałym dziadygą z obwisłym brzuchem i workami pod oczami, dużo łatwiej byłoby ci się pozbyć irytującej tożsamości brzydkiego kaczątka.
W tyle głowy pulsuje ci ćmiącym bólem pytanie, czy dobrze się stało, że ... jednak nie jesteście razem. 


Właśnie przekraczacie jedną z najsławniejszych ulic. W oddali widać zarysy Sherlocka Holmes'a zbrązowiałego przed swoim własnym muzeum.
Sting nuci ci w głowie 'There's moon over Baker Street tonight ...'. (Tak wiesz, że to Bourbon Street, ale skoro może być 'beboso', to i 'baker' ujdzie).


Drogą skomplikowanych połączeń nerwowych zaczynasz w mózgu odtwarzać kolejny film.
Jak w kalejdoskopie przelatują ci przed oczami wspólnie przeżyte chwile, odwiedzone miejsca, poznani znajomi.

A Tuwim i jego 'wylękniony bluźnierca, unoszone gorące, unisono dyszące i tych dwoje nad dwiema'?
Z nikim innym wiersze nie przemawiały tak wyraziście do do wyobraźni.


Znów chłoniesz go całą sobą. Wciągasz dyskretnie jego zapach, po którym rozpoznałabyś go bez pudła, niczym matka pingwiniątka rozpoznaje jego pisk wśród dziesiątek tysięcy innych puchowych kulek.
 

Nie chcesz pamiętasz złego, ignorujesz niedoskonałości, a wszystkie wady wydają się blednąć.
Kłuje cię, że co i rusz ktoś inny spogląda na niego z zachwytem, z błyskiem w oku wielokrotnie gorętszym niż twój.
Onieśmiela jego niewymuszona swoboda i niczym niezachwiane poczucie własnej wartości.


Myślisz: To jednak kawał mojego życia!
Zastanawiasz się, czy można tak zupełnie przestać kogoś kochać, wymazać z pamięci i nie pragnąć.


Przywodzisz w myślach te wszystkie chwile, kiedy płakałaś przez niego w łazience w pracy, rozmazując i tak już wypłowiały zmęczeniem makijaż - bo potrafił ci solidnie dopiec.
Wiesz, że żaden związek nie pozostawia cię taką samą. Raz sklejonych kartek nie da się bezboleśnie rozłączyć. Poszarpane fragmenty zawsze pozostaną na obu oderwanych połówkach.


I chociaż to ty odeszłaś klnąc na czym świat stoi, choć mówiłaś sobie, że porzucenie go to najlepsza decyzja w twoim życiu, to czujesz, jak - wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew twojej woli, wbrew prawom natury - rodzi się w tobie tęsknota za tym, co was kiedyś łączyło.
Bo choć to ty zadecydowałaś o rozstaniu, to jednak zranione ego daje o sobie znać.
Że nie walczył, że nie próbował rozkochać cię w sobie na nowo, że był uparty, kapryśny i momentami brutalny.
Bo przywodzisz na myśl ból, jaki towarzyszył budowaniu tego związku. Jak oswajałaś go powoli, jak pokonywałaś początkową niechęć, jak po raz pierwszy poczułaś wreszcie to przyjemne mrowienie i zrozumiałaś w końcu, że bycie w jego objęciach jest pięknym i unikalnym przeżyciem, które nie każdemu jest dane doświadczyć.


Mrok dawno już zapadł.
On odprowadza cię do samej stacji, całuje na pożegnanie w policzek.
Bez czułości.
Bez żadnych frazesów w stylu 'fajnie cię było znów zobaczyć'.
Bez obietnic 'zdzwonienia się'.
Bez słowa odchodzi w siną dal, nie oglądając się za siebie.


Zbierasz szybko do kupy pęk emocji, upychasz niesforne myśli do plecaka i chcąc nie chcąc wyciągasz z bocznej kieszeni bilet powrotny.
Zanim przyjedzie pociąg idziesz do dworcowej toalety i zauważasz, że zmoczone nagłym kapuśniaczkiem włosy prezentują się wyjątkowo marnie, a siwe odrosty na przedziałku sprowadzają cię na ziemię.
Obciągasz workowaty sweter i z dezaprobatą patrzysz na buty. Sfatygowane i mało seksowne.
Nie, zdecydowanie nie wyglądasz jak milion dolarów (czym tłumaczysz sobie jego obojętność).




W głębi serca wiesz, że czułaś się przy nim jak prowincjonalna gąska, że on i tak do ciebie nie pasował.

I z tą pocieszająco-racjonalizującą myślą wracasz do porzuconego w skromnym miasteczku męża i dzieci.





*****








Tych wszystkich, którzy wiedzą, że mój mąż czyta mojego bloga oraz tych którzy znają nas osobiście, gdyż zrobili to, czego zawsze się obawiałam, a mianowicie - w jakiś niewiarygodny, tylko sobie znany sposób - namierzyli mojego bloga i zidentyfikowali bez pudła (Tomku, pozdrawiam :)) pragnę uspokoić.
Nie, nie zdecydowaliśmy się z Walentym na związek
otwarty :), choć ... nie jest to także fikcja literacka.
 

W rolach głównych wystąpili: nie mogąca sobie odmówić małego szlajanka z aparatem Fidrygauka na gościnnych występach i jej były kapryśny kochanek ... Londyn :)


... współpasażerów wysypujących się co rano ze stacji Marylebone ...


... że wspólne trajektornie przetną się na jakimś ślubie znajomych, w ulubionym pubie, na branżowej konferencji...

 ... na  Camden? ...

... jeśli nie planujesz spóźnienia i nie zamierzasz wydać majątku na taksówkę ...

... i daje wskazówki, jak dojść do celu tylko jemu znanym skrótem ...

... o pięknie zdobioną bramę po przeciwnej stronie ulicy ...

... omiatasz go wzrokiem i nie możesz nie zauważyć, że wygląda świetnie,
nie umykają ci znajome zakamarki jego ciała ...



... z ukłuciem zazdrości stwierdzasz, że on nadal jest zabawny ...


... szarmancki ...

... i uwodzicielski ...






... mieszanka wypróbowanej, nowoczesnej elegancji z wysmakowaną klasyką zawsze cię pociągała ...

 

... kątem oka wyłapujesz te wszystkie szczegóły, o których zdążyłaś już zapomnieć: kolorystycznie dobrane detale ...

... oryginalne dodatki, wysublimowany wybór tkanin ...


... kłuje cię, że co i rusz ktoś inny spogląda na niego z zachwytem, z błyskiem w oku wielokrotnie gorętszym niż twój ...
 


... jak w kalejdoskopie przelatują ci przed oczami wspólnie przeżyte chwile, odwiedzone miejsca, poznani znajomi ...

... widać zarysy Sherlocka Holmes'a zbrązowiałego przed swoim własnym muzeum ...
(no dobra, informacja dla pedantów: muzeum jest trochę dalej, za rogiem :))

 ... a Tuwim i jego 'wylękniony bluźnierca, unoszone gorące, unison(o) dyszące i tych dwoje nad dwiema'? ...

... mrok dawno już zapadł ...

... wracasz do porzuconego w skromnym miasteczku męża i dzieci ...






Miłych Walentynek, sobota, 14 lutego 2015

Mam Lexusa

$
0
0
Mam Lexusa.
Jest piękny.
Stoi pod domem obok Lexusa mojej żony.

Podgrzewana kierownica, aktywny system ochrony przedzderzeniowej, gustowny komputer pokładowy, ekologiczna hybrydowa jednostka napędowa,bezawaryjna elektryka i elektronika. Hamuje na 37 metrach przy prędkości 100km/h.
P
o wyłączeniu silnika miękki skórzany fotel sam odjeżdża maksymalnie w tył, aby łatwo się wysiadało.

Uwielbiam nim jeździć.

Niektórzy mówią, że taki Lexus to przedłużenie penisa.
Chęć udowodnienia sobie samemu swojej wielkości.
Dodanie sobie paru centymentrów wzrostu.
Fakt, do wysokich nie należę.
Metr sześćdziesiąt pięć.
Ale to nie ma nic do rzeczy.

Mam Lexusa, bo wydanie 230 000 złotych gotówką nie stanowi dla mnie problemu.
Stać mnie.
Mam jeździć Fordem Ka?


Mam też piękny dom.
Nie za duży, nie za mały.
W zacisznym miejscu, nie rzucający się w oczy, z dala od osiedli dla nowobogackich.
Urządzony stylowo i bez przepychu.
Piękny i funkcjonalny. Sam nadzorowałem jego budowę.
Technologicznie powalający na kolana.
Cóź. Lubię wszelkie nowinki ułatwiające życie.



Nieee ...
To bez sensu!
Zacznijmy jeszcze raz.



*****

Jestem doktorem fizyki.
Jestem nieprzeciętnie inteligentnym gościem.
Nie ma się tak naprawdę czym chwalić. Po prostu zostało mi to dane.
Odgórnie.
Dar od Boga.
Tak zawsze powtarzał mi ojciec.

I ja mu wierzyłem.
Nie, nie, nauka zupełnie nie przeszkadza mi wierzyć w nadprzyrodzone.


Nie zakopałem tego daru w ziemi.
Przeciwnie. Pomnażałem talenty na potęgę.
Od dzieciństwa doprowadzałem matkę do rozpaczy, wykradając jej wszystko z domu, w celu przeprowadzania eksperymentów naukowych.
Jeden zakończył się niemalże wysadzeniem w powietrze blokowej piwnicy.

Karierę naukową zakończyłem dość szybko.
Wolałem założyć swoją własną firmę.
Niszowy biznes, dla hobbystów, ale bardzo dochodowy.
Bardzo dochodowy.
Na liście najbogatszych Polaków mnie nie znajdziecie.
Po prostu się nie obnoszę z moim majątkiem. Ten Lexus może mnie nieco zdradzać, ale poza tym trzymam tak zwany 'low profile'.

A właśnie!
Angielski.
Nauczyłem się sam. Z książek przemycanych mi potajemnie przez moich zagranicznych znajomych.
Te znajomości zresztą zaowocowały w przyszłości i pozwoliły mi rozwinąć skrzydła w biznesie.
Teraz zajmuję się głównie giełdą, nieruchomościami i ciągłym rozszerzaniem działalności mojej firmy.
Wschodnia Europa to bardzo chłonny rynek.


Nieee, tak też chyba nie.
To nie ma większego znaczenia.
Pieniądze, to tylko narzędzie.
Satysfakcję w życiu czerpię z zupełnie czegoś innego.
No to jeszcze inaczej ...



*****

Mam 67 lat.

Mam świetnąświętąświetną żonę.
Cierpliwą i akceptującą wszystkie moje ekscentryzmy.
Mam dwóch synów, z których jestem bardzo dumny. Mam pięcioro wnucząt.
A właściwie cztery wnuczki i jednego wnuczka, w którym jestem zakochany bez miary.
Mam przyjaciół na wszystkich kontynentach.

Jestem człowiekiem spełnionym, szczęśliwym, pełnym pasji, z niewyczerpanym apetytem na życie.
Jestem zdrowy, nic mi nie dolega i mam energii za trzech.
Oprócz pracy zawodowej, 'dziadkowania', działalności charytatywnej na rzecz lokalnej społeczności mam jeszcze sporo czasu na realizowanie mojej nowej pasji, którą jest podróżowanie do najdziwniejszych zakątków świata.


Mam też ogród.
A w tym ogrodzie drzewa, które wypuszczając młode gałęzie niesfornie wpychają się na posesję sąsiada.
Rozkładam w naprędce drabinę.
Wspinam się.

Przycinam.

Przechylam się zbyt mocno by teoria mogła powstrzymać praktykę. Środek ciężkości brutalnie daje o sobie znać.
Zresztą od tej chwili teoria będzie przegrywać z praktyką na wszelkich możliwych frontach.

Przed oczami migają mi retrospekcyjne migawki: leżę w ogrodzie sąsiada, wątłym głosem nawołując żonę, jadę karetką usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie mogę ruszyć żadną częścią swojego ciała, oczekuję na kolejne wyniki badań i zastanawiam się, dlaczego wszyscy wokół są dziwnie milczący i mają spuchnięte oczy.
Teoretycznie jeśli w ciągu najbliższej godziny od upadku zabezpieczy się kręgi C3-C6 i nie dopuści do spuchnięcia rdzenia kręgowego, to szanse na normalne funkcjonownie są duże.
Teoretycznie całkowity powrót do formy jest - jakkolwiek ironicznie to brzmi - w zasięgu ręki.
Teoretycznie powinienem oddychać samodzielnie.
Teoretycznie mam nieograniczone środki finansowe na rehabilitację, brata, który jest konsultantem krajowym, co prawda nie w dziedzinie ortopedii, ale 'ma dojścia' do najlepszych specjalistów.

Teoretycznie jestem 'sztywny gość' - jak mnie sadzają na wózku w gorsecie, to się trzymam prosto, zadziwiając wszystkich rehabilitantów.

W praktyce leżę już od od dziesięciu miesięcy w jednej i tej samej pozycji, zaliczając po kolei respiratory, sepsy, rotawirusy, odleżyny, depresje (swoje i szpitalnych współlokatorów), zaburzenia mowy, zaniki pamięci, zaniki nadziei.
Próbuję cieszyć się drobnymi postępami, powrotem samodzielnego oddychania, 'rowerkiem', który wykonują moje nogi wkładając w zadanie 25% mięśniowej pracy własnej.

Nie myślę już o tym, że kiedykolwiek zasiądę za kierownicą mojego Lexusa.
Moim marzeniem jest unieść samodzielnie palec, a może nawet - kto wie - i całą rękę.
Chciałbym móc jeszcze pobawić się ze swoim wnukiem.

Albo przynajmniej chciałbym móc przestać myśleć i zadawać sobie na okrągło pytanie: DLACZEGO?


___________________________________________________________

 

Obejrzałam ostatnio dwa świetne filmy: Nietykalni i Teoria Wszystkiego.
Dawno się tak nie śmiałam do łez, jak przy oglądaniu tego pierwszego. Drugi był bardziej 'bolący'. Oba tchnęły nadzieją, że paraliż ciała nie musi ograniczać aktywności życiowych, pozbawiać celów, zabierać radość istnienia i pragnienie osiągania sukcesów.
 

A jednak ... szara, codzienna rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.

I nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić, co czuje i myśli osoba, której nagle zawalił się cały świat przez jedną głupią gałązkę, przez pieprzoną chwilę bezmyślności, przez cholernego, niewyobrażalnego pecha ...
Nie zdaję sobie sprawy, jak trudno jest powstrzymać galopujący w głowie tabun myśli, wiedziony przez wściekłego furmana, który co i raz sieka boleśnie po szarych komórkach retorycznym biczem zapytania "Gdybym tylko ..."
Nie wiem, jak bardzo dusząca może być niemoc.
Nie mam pojęcia, co można zrobić, jak pomóc, jak pocieszyć, jak pomilczeć, jak nie odbierać przerażonym wyrazem twarzy choć skrawka nadziei, skoro samemu się jej nie ma, bo wytrzasnąć nie ma skąd.
Nie umiem spojrzeć w oczy, w żywe, sprawne, wyczekujące oczy i ukryć szok, jak bardzo nie przystają one do rachitycznych, zmartwiałych rąk leżących posłusznie na szpitalnej kołdrze, do znieruchomiałych, zanikających nóg, do odłączonych mięśni tułowia, do przyspawanej na stałe szyi noszącej na sobie ślady nieudanej operacji.
 

Nie potrafię przyporządkować tego obcego, nieruchomego ciała do mojego wujka, który zawsze był dla mnie (mimo różnic mentalnych) niedoścignionym wzorem i autorytetem.
 

Czasami nie potrafię spać w nocy, dusząc się z bezsilności.
A przecież jestem tylko kuzynką. Mieszkającą daleko, na Wyspach Szczęśliwych istotą, która nie ma Lexusa, nie ma domu, własnego ogrodu, sukcesów na koncie, milionów w banku, mózgu geniusza, estymy wśród lokalnej społeczności, doktoratu, wspomnień z zamorskich krajów.
Ale za to ma posłuszne palce, którymi może otworzyć laptopa, zalogować się na konto i napisać coś na blogu.

Historie Philippe Pozzo di Borgo (dla odmiany miał przed domem Maserati), Stephen Hawkins'a (fizyk!), Christopher'a Reeve'a czy wielu innych mniej znanych Unieruchomionych i Uwięzionych w Zniszczonym Ciele poruszają czułe struny.
Ale tylko jako emocjonalnie odległy element scenariusza.
Powodują pełnie niedowierzania kiwnięcie głową, ciężkie westchnięcie 'No tak ..." i ulotny komentarz, że co też za nieszczęśliwe przypadki chodzą po ludziach.
 

Kiedy jednak dotyka to realnej osoby, którą się jeszcze niedawno znało jako wulkan energetyczny, jako bank pomysłów i spiritus movens inicjatyw wszelakich, realność dramatu uderza z tysiąckrotną mocą.
 

Wtedy właśnie człowiek uświadamia sobie, jak koszmarnie bolesnym uczuciem jest wdzięczność ...



poniedziałek, 9 marca 2015

Na podwórku fajnie jest, można sobie pobiegać ...

$
0
0
Odkąd sięgam pamięcią, moje młodociane życie towarzyskie toczyło się na podwórku.
Dokładniej rzecz biorąc, w okolicach starego śmietnika i trzepaka.
Tam było główne centrum dowodzenia.




Nasze rewiry obejmowały ponadto:
- niewielkie wybetonowane podwórko otoczone uginającymi się od owoców jarzębinami, z karuzelą i piaskownicą, która była idealnym miejscem dla młodszego rodzeństwa, porzucanego na czas bolesnych bitew (z udziałem plastikowych spluw i tychże dorodnych czerwonych kulek, zrywanych kiściami podczas uprzedniej wspinaczki po drzewach),

- żwirowe boisko, okupowane głównie przez fanów futbolu oraz napojów wyskokowych, posiadające też zardzewiałą kręgielnię - niebywały, nigdy nie używany relikt socrealizmu, który pretendował do zapewniania rozrywki zarówno klasie robotniczej jak i inteligencji ;),



Gdzieś się to zdjęcie uchowało: po lewej - stara kręgielnia, w tle bzowy lasek oraz piękne socrealistyczne blokowisko przy dawnej ulicy Nowotki (dziś Andersa).


- górkę porośniętą dzikimi różami i szczawiem; górka służyła zarówno jako tor saneczkowy zimą jak i wdzięczny obiekt terenowy do zabawy w chowanego a także ... robiła za polową łazienkę (bo komu by się tam chciało łazić do domowej toalety). I o ile dziki szczaw jedli tylko ci najbardziej beztroscy (lub mało obrzydliwi), o tyle dzikie róże kusiły wszystkich, dostarczajac multum włochatych nasionek, które wrzucone za koszulkę nielubianego delikwenta i roztarte po plecach, katowały go przez długie godziny swoimi irytującymi nano-igiełkami),


- bzowy lasek, w którego cieniu była jedynie goła ziemia, idealna do grania w wojnę (Kto pamięta to pełne pasji ciskanie wirującym scyzorykiem, ze słowami "wywołuję wojnę przeciwko-piwko, przeciwko-piwko ... Anglii"? Po czym, gdy nóż sprawnie wbił się w grunt przeciwnika, odcinało się na rozkraczonych nogach jak najwięcej powierzchni 'państwa', aż do momentu całkowitego unicestwienia),

- oraz miejsca surowo zakazane, czyli windy, piwnice (pełne kotów, więc moja noga tam, rzecz jasna nie stawała), strychy, którymi można było przejść niemalże wzdłuż całej ulicy Nowotki oraz okoliczne podwórka, gdzie nie sięgał nas wzrok i krzyk matek wzywających na obiad.


Trzepak - jak to ktoś gdzieś kiedyś pięknie ujął - był facebookiem naszego dzieciństwa.
Tam się nawiązywało pierwsze podwórkowe przyjaźnie, nierzadko zaczynane od kuksańców w bok (bez zbędnych gadżetów :))




Tam się poznawało przyjaciół przyjaciół, 'polubiało' najnowsze pomysły znajomych czy prezentowało nowe buty.


Podwórkowe zabawy były - prowokowane ogólnie panującą komunistyczną szarzyzną - nadzwyczaj barwne i kreatywne.
 
Pojęcie nudy nie było nam znane.
 
Oprócz wspomnianych już bitew na jarzębinowe spluwy czy wojny przeciwko-piwko, bawiliśmy się w podchody na całowanie (jak nas chłopaki znaleźli, to mogli nas całować, a jak my ich, to też nas mogli całować - do czego w efekcie końcowym i tak nigdy nie dochodziło, bo w swej cnotliwości uciekałyśmy z piskiem).
Grało się w gumę, klasy, karty i państwa-miasta.
Były potajemne wyprawy na podwórka sąsiednie, uciekanie przed pijakami tłukącymi się do nieprzytomności o zbitą w alkoholowym widzie butelkę Żytniej, straszenie zboczeńców pokazujących swoje wdzięki w przytrzepakowych śmietnikach (no dobra, przyznaję się, od tego byli chłopcy do specjalnych poruczeń, bo ja przez tych pokazywaczy to raczej sama miewałam koszmary nocne) oraz nawiązywanie migowych znajomości z 'egzotycznymi' dziećmi z państw bloku wschodniego, np. z Rumunii, których rodzice przebywali w Polsce na kontraktach dyplomatycznych.
 
Podwórkowe atrakcje zmieniały się rzecz jasna z wiekiem.
I o ile w wieku wczesnoszkolnym satysfakcjonowało nas przekopywanie piaskownicy, wydłubywanie z ziemi dżdżownic na czas, gra w kapsle oraz wkręcanie małolatów na potęgę (np. że wujek przywiózł nam z zagranicy specjalne jabłka 'miętówki' - tu następował potężny gryz jabłka i miętowe chuchnięcie wprost w nos nabieranego osobnika, który w swej trzy-czteroletniej naiwności nie domyślał się, że 'miętowość' pochodziła ze schownej pod jezykiem ... miętkówki :)), o tyle w wieku starszym zabawy coraz bardziej kręciły się wokół rodzących się podwórkowych związków uczuciowych, zwanych WNM (Wielka Nieskończona Miłość).



Prym wiodła Izka, która już w szóstej klasie obściskiwała się z Radkiem gdzie popadło, a nawet (ochocho!) całowała się w zaułku przy windzie. Z języczkiem!

Izka nic sobie nie robiła z matczynych nawoływań z ósmego piętra. Opracowała bowiem iście genialny pomysł na przedłużanie swych podwórkowych schadzek czasami nawet i do godziny. Stawała za węgłem tak, by nie można było jej zobaczyć z okien mieszkania, drąc się jednocześnie w niebogłosy: "Maaaarta! Maaaarta!" tak doniośle, że słyszał to cały Muranów. Imię to należało do jej młodszej siostry, której Izka rzekomo szukała po całym podwórku, a która w rzeczywistości stała posłusznie między obściskiwaną siostrą, a ściskającym absztyfikantem, milcząco przekupiona obietnicą landrynek.
Cwaniakowanie w efekcie końcowym nie wyszło Izce na dobre, zaskakując ją wczesnolicealną ciążą i podcinając jej skrzydełka na wiele lat (po których, rozwiódłszy się ze swym mało odpowiedzialnym i jeszcze mniej przedsiębiorczym kochasiem, ogarnęła się nieco i stanęła na własne nogi - o czym dowiedziałam się ... z Naszej Klasy :)))



Na drugim krańcu skali miłości był Popielaty Sławek, bez dwóch zębów na przedzie, z bujną acz nieujarzmioną czupryną i policzkami płonącymi aż po białka oczu, szczególnie w obliczu zawstydzenia. I o ile braki w uzębieniu były stanem przejściowym, o tyle nieśmiałość zżerała Sławunia dzień i noc, zwłaszcza na widok kruczoczarnej Kasi z Parteru, w której kochał się namiętnie, acz bez nadziei na jakikolwiek rozwój wypadków miłosnych, jako że Kasia była wypieszczoną jedynaczką, pieczołowicie strzeżoną przez babcię i z byle synem dozorcy się nie zamierzała zadawać.

Moim 'partnerem do podchodów' (czyt. ewentualnego całowania), był Rudy. Rudy był pełnokrwistym huliganem z warszawskich Szmulek, który okazjonalnie przyjeźdżał z Pragi Północ do muranowskiej babki, przywożąc kradzione (jak mniemam) naręcza ... wsuwek do włosów, które ofiarował mi jako dowód swej rudzielczej miłości, nie zważając zupełnie na fakt, że w owym czasie miałam włosy krótsze niż zwyczajowy paź.
Rudy doprowadzał mnie do rozpaczy nie tylko płomieniem swej czupryny i indyczymi jajami piegów, wprawiając mnie w przeświadczenie, żem niegodna miłości młodzieńców o nieco ciekawszej aparycji*, ale też specyficznym sposobem okazywania uczuć, manifestującym się głównie mówieniem mi, że jestem głupia i brzydka (co było, wmyśl ówczesnego kodu młodszej młodzieży, zaszyfrowanym wyrazem zachwytu nad mym powabem i bystrością umysłu).
Ja również nie pozostawałam mu dłużna, odwzajemniając kopniakami i szturchańcami nie miłość, co prawda, ale wdzięczność za niepodzielne i nieustające zainteresowanie moją skromną osobą, którego nie dane mi było doświadczyć z innych źródeł :) 



Oprócz rozrywek miłosnych, których status oznajmiało się, a jakże, na ścianach, wypisując kto kogo kocha, kto nienawidzi, ku udręce cieciów i pań z administracji, było wiele zwykłych atrakcji: rower, wrotki, wyprawy do parku po kijanki, wyprawy na bułki z jogurtem z pobliskiej budki 'badylarza' (jak niepochlebnie zwano ówczesnych drobnych przedsiębiorców) albo polowanie na rzucane w sklepach produkty deficytowe, po które się stało wielokrotnie w kilometrowych kolejkach, zanosząc w międzyczasie towar do domu i wymieniając się na czapki, dla zmylenia (he, he) sprzedawczyń.


Dzień rozpoczynał się od skrzyknięcia towarzystwa.
Metody były zróżnicowane, w zależności od stopnia zaangażowania rodziców w proces wychowania swoich spadkobierców.
Korelacja między liczbą potomków była oczywista - im więcej rozdartych gąb na metr kwadratowy, tym mniejszą siłę perswazji trzeba było stosować.
W rzeczy samej dzieci z rodzin wielodzietnych bez specjalnego pozwolenia szwendały się w okolicach trzepaka już w okolicach ósmej (ewentualnie trochę później, po niedzielnym teleranku) i to one stanowiły trzon delegacji wysyłanej na żebry do jedynaków.
Najczęściej zwykłe "P'sze paniąąąąą, a Aśka wyyyyyjdzie?" wystarczało, choć czasami trzeba było składać jakieś trudne do spełnienia obietnice typu godzina powrotu czy kategoryczny zakaz oddalania się z okiennego pola widzenia.
A jedynacy byli - wiadomo - gwiazdami socjometrycznymi, gdyż zawsze posiadali najfajniejsze zabawki, ciuchy i kieszenie wypchane słodyczami (najczęściej z eksportu).

Na porę deszczową też zawsze znajdowało się rozwiązanie.
Chlapiąc drzwiami krzyczało się na całą klatkę: "Mamoooo, idę do Ewki!" i grzało się po dwa schodki do przyjaciółki z szóstego, gdzie z kolei prostolinijne "dzieńdobryczyjestewka" było jedyną kurtuazją na jaką było nas stać, zanim - nie czekając zbytnio na odpowiedź - wślizgiwało się przez drzwi i pruło wprost do pokoju równie znudzonej psiapsióły, by posłuchać na magnetofonie szpulowym nagrywanej 'ze słuchu' Listy Przebojów Programu Trzeciego (Limahl był na topie) lub analogowej płyty Drupiego.









Po szkole, z kluczami na szyi chodziło się na Starówkę na lody lub zapiekankę z pieczarkami i serem, albo wpadało się do kogo popadnie, bez uprzedniego umawiania się. 

Głód zaspokajało się kanapką z pasztetową, makaronem z keczupem lub chlebem opiekanym w jajku, a w ferworze podwórkowej zabawy darło się ryja pod oknem, by matka na szybko zrzucili jakąś kajzerkę lub jabłko.


Po drodze zdarzały się kłótnie, wpadki, zerwane przyjaźnie. Bywało, że do akcji wkraczali dorośli, ale były to sytuacje ekstremalne. Na ogół wszystkie konflikty rozwiązywaliśmy we własnym gronie, wiedząc jak unikać miotły dozorcy, łypiących oczu blokowych plotkar czy ciętych języków nadopiekuńczych mamusiek, które w przypływie furii potrafiły się pofatygować na skargę do rodziców, co kończyło się najczęściej mało przyjemnie, włączając w to najwyższy wymiar kary, jaką był ... zakaz wychodzenia na podwórko.

A jak teraz bawią się polskie dzieci?


A tytuł inspirowany hitem z tamtych lat ...

* Dla wyjaśnienia dodam (w razie, gdyby jakiś rudy, a piegowaty młodzian trafił na ten wpis), że gust mi się odmienił i uważam, że rdzawy kolor włosów w połączeniu z zalotnymi piegami może być całkiem ciekawym zestawieniem (Damian Lewis otwiera moją listę ulubionych rudzielców, o Julianne Moore  nie wspominając).



 sobota, 14 marca 2015

Jerzy i Terry wśród erudytów

$
0
0
No i znowu zaszumiało, zagrzmiało, zawirowało w całym internecie.
 

Gwałcone kobiety w Indiach, epidemia AIDS w Afryce, zbrodnicze poczynania Putina, bieda brazylijskich faweli, terrorystyczne ataki ISIS, żenujący stan służby zdrowia w Polsce i milion innych problemów zbladło przy dramatycznej wpadce pani Wendzikowskiej, która wykazała się skrajną niewiedzą.

Nie wiedziała, kim jest Jerzy Grotowski.

Ta luka w wykształceniu, ta gafa na skalę międzynarodową, ta kompromitacja dziennikarstwa zasłużyła sobie na falę złośliwych memów, artykułów, komentarzy i blogerskiej krytyki (tak, tak, wiem, ja jak zwykle mam spóźniony refleks - ale to wpływ 'sił wyższych') niemalże na miarę pana Rusinka.

I nie zrozumcie mnie źle.
Owszem, zgadzam się z krytyką ignorancji czy powierzchownego dziennikarstwa.
Rozumiem zniesmaczenie, że taaaaka aktorka, musiała się łapać za głowę z powodu jakiejś polskiej, nieświadomej, niedokształconej komediantki.
Nie neguję, że istnieją pewne kanony wiedzy, że człowiek na poziomie, że ...


Choć może, bawiąc się trochę w adwokata diabła powiem, że kanonów jest wiele, a lista osób, filmów, miejsc, koncepcji czy zjawisk, które absolutnie i bez zająknięcia należy kojarzyć, będąc obudzonym w środku nocy, puchnie w dość zastraszającym tempie.
Na dodatek większość z nas ma skłonności do oburzania się na dziury w 'koszulach bliższych ciału'.
Czy kinoman będzie zawstydzony nieznajomością naczelnych fizyków kwantowych?
Czy miłośnik łaciny zrozumie fascynację ikonami mody, a meloman będzie sypał jak z rękawa nazwiskami twórców mang?



Śmiem twierdzić, że na każdego znajdzie się hak, a przynajmniej mały, z lekka kompromitujacy haczyk*.

Ja na przykład - i broń Boże bym w ogóle śmiała łasić się do słowa 'erudytka' - nie miałam zielonego pojęcia, kim był Terry Pratchett.
Owszem, wiedziałam o jego istnieniu, bo przewijał się dość często przez portal 'Lubimyczytać.pl', ale dopiero po jego śmierci przeczytałam parę złotych myśli, których był autorem (przednich, nie powiem, szczególnie tę o śmierci i podatkach :)) i dowiedziałam się, że wielkim twórcą fantazy był, co oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem nie poznamy się bliżej.
I co?
Jestem intelektualnym dnem?

Nie, nie chełpię się tym.
Nie, nie podzielam mody na lansowanie się niewiedzą.
Ale jestem w stanie stworzyć listę tysiąca i jednej pozycji złożonej z twórców, ich dzieł i miejsc umiejscowienia ich dzieł, który kojarzę tylko w lekkim zarysie.

I ja potrafię wyrażać święte oburzenie na wysoce zaawansowaną ignorancję

I ja potrafię się nawymądrzać i zgrywać rzeczoznawcę.
Potrafię też (tak mi się nieskromnie wydaje) przystopować moje opiniotwórcze zapędy.


W tym całym zamieszaniu nie rozumiem bowiem jednego.
Dlaczego tak bardzo potrzebujemy takich 'Anek Wendzikowskich' i ich gaf, żeby podbudować nasze ego?
 

Żeby się napuszyć, napiąć żyłkę, nadąć indycze wole i wyrzucić z siebie - w wersji łagodnej - naćwiekowaną ironią i pogardą, pseudointelektualną rozprawkę o tym jak to my, fiu fiu, tych wszystkich Grotowskich mamy w małym paluszku, choć my nie żadne wielkie aktory, tylko absolwenty wiejskich szkółek.
Albo - w wersji anonimowo-trollowej - nawyzywać człowieka od debili, pustaków, niedokształconych, słodziutkich idiotek; zmieszać go z błotem, przemielić przez wszystkie możliwe maszynki do niszczenia poczucia własnej wartości i wydać wyrok skazujący na wieczną i nieodwołalną banicję ze świata intelektualistów.

A Jerzy Grotowski ...
Cóż, moim skromnym zdaniem, mimo tego całego szumu, mimo oburzenia naszych rodzimych erudytów, mimo obrońców kultury głębokiej i apeli bojowników o słuszną sprawę, pozostanie raczej twórcą niszowym niż ikoną popkultury.
I myślę, że w grobie się z tego powodu przewracać nie będzie.


zdjęcie z treningu w Teatrze Laboratorium



Jeśli o mnie chodzi, to jest to dość zaawansowany poziom abstrakcji ...

A do wpisu (i pobieżnego przeszperania zasobów internetu w celu zweryfikowania mojej tezy) natchnął mnie zupełnie mi nieznany pan Zbigniew Piotrowicz, na którego list otwarty do Anny Wendzikowskiej trafiłam w wyniku szeregu przypadkowo po sobie następujących kliknięć myszką, których nie byłabym już w stanie odtworzyć.


* Tutaj taka mała próbka. 100 najbardziej znanych fragmentów muzyki klasycznej.
Ilu kompozytorów i tytułów potraficie zidentyfikować bez czytania podpisów?
A to tylko jedna działka kultury!








noc w przeddzień zaćmienia słońca, z 19-go na 20-go marca 2015

Meno

$
0
0

Moja półka z kosmetykami upiększającymi marną (poranno-lustrzaną) rzeczywistość nie prezentuje się zbyt imponująco.
Ot, parę niezbędnych buteleczek z supermarketu:
- tonik,
- płyn do demakijażu oczu,

- mleczko do demakijażu (właściwie nieużywane, bo powyższy płyn wykonuje pracę bezbłędnie, razem z pianką do mycia twarzy),
- krem pod oczy kupiony dawno temu w czasie jakiegoś kryzysu z Walentym, kiedy trzeba było na cito zatrzeć parodniowe ślady wylewania łez (zbliżający się termin upływu ważności przy niemalże pełnej tubce świadczy, że konflikt został efektywnie zażegnany :))
- moje nowe odkrycie krem intensywnie nawilżający (świetnie się wchłaniający - idalny dla kobiet w wiecznym pośpiechu :))
- tradycyjnie i namiętnie przywożony z Polski mój ulubiony krem Lirene, niestety już z przedziału 40+ (czeka w kolejce, aż się sąsiad 'wykończy' :))

- beznadziejny krem aloesowy z The Body Shop (szczerze odradzam; krem, nie sklep), który robi z mojej twarzy ślizgawkę, którą co rano trzeba i tak usuwać, bo się nie wchłonęła ani na jotę (kupiony w promocji i jakoś tak szkoda go wyrzucić :))

Powyższy zestaw jest chyba dosadnym dowodem na to, że (panowie, jeśli przebrnęliście tę wyliczankę i nadal czytacie, to uwierzcie mi na słowo) nie dbam przesadnie o moją facjatę.
Pozwalam się jej starzeć godnie, bez większych ingerencji i to nie tylko dlatego, iż średnio wierzę w zbawczą moc mazideł, ale głównie dlatego, że ... bądźmy szczerzy, czterdziestka to dziś nowa dwudziestka :) i nawet jak niedługo trzeba będzie raczej zaokrąglać do kolejnej dziesiątki, to w miarę zdrowy tryb życia i nieliczne zmartwienia póki co nie wyryły się znacząco na mym obliczu.

Poza tym zdrowa dawka ignorancji (czy raczej ignorowania) pozwala mi miłościwie nie zauważać tych zwiotczeń wokół szyi, tej coraz głębszej bruzdy po prawej stronie ust, tych popękanych naczynek na policzku, wyostrzającej się linii brody z podstępnie wyłaniającą się na drugim planie bliźniaczą poduchą, coraz trudniejszych do usunięcia porannych spuchnięć powiek. 

Nie chcę się skupiać na okalającej oczy gęstniejącej sieci zmarszczek, które podle gromadzą w sobie nadmiar pudru. 
Nie mierzę stopnia opadnia kącików, nie dostrzegam nitkowiejących w zastraszającym tempie ust korali, nie liczę pieprzyków, przebarwień, narośli.
Nie mam na to czasu i nie mam na to ochoty.
Wypieram ze świadomości.



Pozostałe części ciała traktuję z równouprawnieniem. Obwisłości, pomarszczenia, nadmiary, sflaczenia ignoruję z konsekwencją godną lepszej sprawy.
Jedynie siwiznę skrzętnie chowam przed światem coraz to intensywniejszą barwą szamponów koloryzujących.




Ale gdy od pewnego czasu zaczęłam zauważać inne oznaki tykającego zegara biologicznego - zadrżałam.
Że co?
Że to już?
Że koniec? No w każdym razie, że początek końca?!


To mnie, przyznam szczerze, przybiło.

Owszem, nie lubiłyśmy się za bardzo.
Miałyśmy te swoje comiesięczne boje, aż krew się lała :)
I choć początki znajomości były wstydliwie ukrywane przed światem, choć jej pojawienie się było (wg norm panujących w mojej rodzinie) tematem tabu, choć mówiło się o niej szaradami, nigdy nie wymawiając prawdziwego, fizjologicznego imienia, to jednak żyłyśmy w zgodnej symbiozie już prawie trzy dekady, znając się jak łyse konie.
 

Obwisła skóra skórą, zmarczki zmarszczkami, a siwizna siwizną - lecz tu zaczęła się pojawiać realna wizja końca.
Końca młodości.
Końca resztek młodości.
Końca ledwie tlącego się płomyka młodości, którą hołubiłam czule, chroniąc ją przed jej największym wrogiem - lustrem.


Internet - biegły, znawca, sędzia i wyrocznia ostateczna - zdawał się potwierdzać moją tezę.
Wszystkie objawy się zgadzały.
Brak objawów też.
Jeszcze odciągałam wizytę u lekarza w celu potwierdzenia postawionej przeze mnie diagnozy.
Jeszcze panikowałam przyjaciółce w mankiet, że jakże to tak nagle na mnie spadło.
Jeszcze obserwowałam ze wstrzymanym oddechem, ale powoli przygotowywałam się na wyrok: przedwczesna menopauza.

Menopauza - to słowo przynajmniej miało w sobie łagodzącą konotację muzyczną, lecz wujek Google był bardziej dosadny:  

ostateczne rozstanie się z płodnością (efektywnością, produktywnością, skutecznością, twórczością, sprawnością, urodzajnością, wydajnością), 
przekwitanie (z opadaniem wszystkiego, co popadnie, z ponurym jesiennym widoczkiem w tle),
klimakterium (w rymie z prosektorium i krematorium), czy ... 
ustanie aktywności pęcherzykowej jajników (czyli - nazwijmy rzeczy po imieniu - śmierć! Może i fragmentaryczna, ale jednak śmierć.)

Aż pewnej nocy, zmęczona domysłami, skołowana bezsennością (a wiedzcie, że jest mi to generalnie stan obcy), zerwana z łóżka wewnętrznym głosem, wiedziona nagłym przeświadczeniem zleciałam na dół, wybebeszyłam pół apteczki i wyciągnęłam ukryty w kącie test hormonalny.
Przekroczona data ważności nie zniechęciła mnie. W końcu to tylko 'best before'.
Musiałam mieć pewność, tu i teraz, natychmiast.
Musiałam zakończyć ten koszmar domysłów, spojrzeć rzeczywistości w twarz, wziąć byka za rogi i zmierzyć się z tematem.

Przy obecnym postępie medycyny, farmacji i biotechnologii naprawdę nie ma potrzeby kwestionować prawdomówności domowych testów dostępnych w byle supermarkecie.
W 99% stawiają trafną diagnozę.


W moim przypadku co test wyprorokował, to też i się ziściło.
 

A oto dowód:

Tu komentarz kabaretowy do powyższego zdjęcia.


A jakby jeszcze ktoś nie dowierzał, to oto kolejny:


całkiem świeże - parotygodniowe - sławetne angielskie kartki


... że się tak wpiszę w blogerski 'baby boom'.

Pozdrawiam wiosennie :)


sobota, 21 marca 2015 

Jak często mój mąż chodzi ze mną do łóżka?

$
0
0
Ujmując sprawę czysto technicznie - jako czynność CHODZENIA do łóżka (tj. odklejenie się od sofy, wdrapanie się po schodach na piętro i wtulenie się w Józka*) - to nie przypominam sobie, by się nam kiedykolwiek zdarzyło zrobić to razem. Najczęściej z winy sofy, która z niebywałą konsekwencją zawsze któreś z nas uwiedzie swoją usłużną miękkością :)
Takich widoczków w naszym domu nie uświadczycie.



Dlaczego?
Nie lubię boazerii :)

A co, jeśli chodzi o znaczenie metaforyczne, spytacie.
No wiecie co?!
Spodziewałam się nieco więcej taktu po moich Czytelnikach!
Ja sekretów mojej alkowy strzegę niczym lwica i wypraszam sobie takie pytania!

Że co? Że sama zaczęłam?
Ach tak! Tytuł!
Tytuł przewrotnie nawiązuje do sławnego hasła: "Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka!"
Gdyby bowiem - idąc tropem tej akcji - mierzyć częstotliwość 'chodzenia do łóżka' liczbą przeczytanych książek, przyjmując (nomen omen) stosunek wprost proporcjonalny, to odpowiedź na moje tytułowe pytanie brzmiałaby:
Czytam zbyt mało książek :)


Nie, poważnie. W głowie mi tylko książki. Przysięgam! (Zresztą Walenty - na szczęście - nie kieruje się w życiu sloganami).

A zatem książki ...
Te wszystkie nieprzeczytane, których lekturze obiecałam sobie solennie oddać się na urlopie macierzyńskim, kiedy to wiadomo, że NIC się nie robi, tylko się SIEDZI w domu z dzieckiem. C'nie?
 

Ale zaraz! Chwileczkę! To już?!
Że niby mój ostatni(!) w życiu urlop macierzyński właśnie się za tydzień kończy?
Chyba jakieś mole książkowe dorwały się do kalendarza i wyżarły parę miesięcy.
A gdyby tak wymyślić hasło: "Czytasz? Przedłużamy ci 100% płatny macierzyński!"
Kto jest za?

A tu jeszcze świeżutki pomysł rumuńskich radnych. Czytający w autobusach będą mieli darmowy przejazd!
Kto jest za?
(A teraz pytanie egzystencjalne: Co lepiej wypromuje modę na czytanie: 'useksualnienie' go czy darmowe bilety? He, he, he, chyba znam odpowiedź :)))



W ostatnich podrygach 'wolności', walcząc dzielnie z syndromem 'baby brain'** i udając przed samą sobą, że w ogóle się nie stresuję, próbuję zrobić książkowy rachunek sumienia. W innych dziedzinach i tak nie mam co liczyć na rozgrzeszenie.

I jest źle. Jest gorzej, niż się chcę sama przed sobą przyznać.
Liczba książek wzrosła drastycznie jedynie na półce 'Chcę przeczytać'.
W życiu jednak liczy się nie tylko ilość, ale JAKOŚĆ.
I na tej JAKości się skupmy, czyli - uwaga, przerywam strumień swobodnego bredzenia i przechodzę do sedna - opowiadam na pytania z wyzwania, do którego wezwały mnie 5000lib (aka 'Breweria' :)) i Żona Oburzona.

Bardzo się cieszę, że nie jest to wyzwanie czytelnicze w stylu 'Wymień 100 książek z motywem zdrady, które przeczytałaś w ostatnim miesiącu', ale jakże mało stresujące pytania o pozycje i gadżety.
Bibliofilskie, rzecz jasna!



1. Czy masz ulubione miejsce do czytania w domu?
Trzy ulubione*** miejsca do czytania: fotel, wanna, łóżko (Widzicie, to zdjęcie powyżej nie było takie zupełnie przypadkowe :)).
Niestety ... nie ma ich w moim domu.
To znaczy, owszem, wannę i łóżko posiadam, ale wanna jest tak koszmarnie niewygodna, z milionem wypukłości (i nie, nie są to elementy jacuzzi), że nie da się w niej leżeć.
A w sypialni nie mam lampki nocnej, bo jeden jedyny kontakt jest w takim miejscu, że kabel musiałby iść przez cały pokój (ewentualnie po suficie, ale nie udało mi się jeszcze namówić męża na taką przeróbkę).
Uroki  angielskiego budownictwa!
Namiastką fotela jest sofa, która znajduje się w salonie i najczęściej jest okupowana (Patrz: pytanie nr 5)





2. Zakładka czy świstek papieru?
Mimo, iż zdarza mi się nawet czasami kupować i rozdawać zakładki, to sama ich raczej nie używam. Zawsze wiem, gdzie skończyłam.
A zakładki gubiłabym na potęgę.


3. Umiesz przerwać lekturę w dowolnym miejscu, czy musisz doczytać do końca strony/rozdziału?
Przy czwórce dzieci to nie jest wybitnie trudna umiejętność :)


4. Czy jesz lub pijesz przy czytaniu?
Tak. Co dwie przyjemności, to nie jedna.
Ale nie jakieś tam chlapiące spaghetti z sosem pomidorowym czy inny barszczyk.


5. Wielozadaniowość. Muzyka, telewizja w trakcie lektury?
Jestem jednokanałowa. Multitasking tylko pod presją. Przy czytaniu się nie sprawdza.


6. Jedna książka na raz czy kilka?
W danym momencie tylko jedna :)
Ale na tzw. 'tapecie' mam zawsze kilka (A bo to ja mam przez cały dzień jeden nastrój? :))
Najczęściej część z nich jest po polsku (Ależ to prosty język! :)), a część po angielsku.




7. Czytasz w domu, czy wszędzie?
'Wszędzie', to jestem najczęściej albo w pracy, albo prowadzę samochód, albo robię zakupy.
Więc najczęściej (nie)czytam w domu (Patrz: pytanie nr 1 & 5).
To jest jedyny aspekt dojazdów do pracy w Londynie, za którym tęsknię, bo choć trzęsło, tłukło i ściskało, to jednak zawsze kawałek miejsca się znalazł, by przycupnąć i otworzyć książkę.


8. Czytasz głośno, czy po cichu?
Głośno? A cóż by to była za strata czasu i energii! Sprawdziłam. Po 'uczytaniu' jednej strony bajki na głos ogarnia mnie atak ziewania nie do opanowania.
I boli mnie szczęka.
Aczkolwiek ... dokumenty, umowy, przepisy, instrukcje i inne takie wymagające wzmożonego wysiłku intelektualnego :), szczególnie po angielsku, czytam głośno (Najczęściej w  stylu: byzuzysyzłazyłużłżłżł .... NO SOONER THAN F-I-V-E  D-A-Y-S BEFORE THE END OF THE MONTH byzuuzysyłżułłśsldyłyżyłu ... AND THEN REPORT IT TO THE POLICE - Nie wiem, co na to lingwiści i neurologopedzi, ale w moim przypadku to działa; wspomaga zrozumienie, znaczy się).


9. Zerkasz w nieprzeczytane części książki? Przeskakujesz strony?

Nigdy!
Co gorsza, mam jeszcze taki nawyk, że zawsze doczytuję książę do końca, a czasami to by się przydało tak polecieć tylko po tytułach rozdziałów :))

10. Łamiesz grzbiet książki, czy wolisz, żeby pozostał jak nowy?
Wolę, żeby pozostał jak nowy, ale niestety często się nie da go oszczędzić.
Nie mam do książek stosunku nabożnego, jednak takiej profanacji bym się nie dopuściła:



11. Piszesz w książkach?
Nigdy!
Choć w podręcznikach i książkach 'branżowych', które są moją własnością, tak.
Ostatnio wolę jednak samoprzylepne karteczki.


12. Nietypowy bibliofilski gadżet? Wymarzone miejsce na książki?
To pytanie to już moja samowolka inwencja.
Mi się marzy 'latający fotel' oraz szafka na książki dla dzieci (w kolejności jak zapisano :))
Oba poza moim zasięgiem ... metrażowym.


Widokiem w gratisie też nie pogardzę :)
 
Bo 'niepoukładanie' jest tu celowym zabiegiem stylistycznym :)

Rękawicę rzucam Karolinie, Renyi, Pimposhce, Monice, Oli oraz Mamie Ammara.

__________________________________________________________

* Takie pieszczotliwe określenie naszego materaca. Kto czytał, ten wie :)

** 'Baby brain' to podobno zjawisko występujące w ciąży. Takie (po)hormonalne roztrzepanie. Niestety jak na razie mnie jeszcze nie opuściło.
Ostatnio umówiłam się na spotkanie ze znajomymi z pracy(!). Na spotkanie się spóźniłam i to sporo, gdyż musiałam się wrócić w połowie drogi (ok. 15 km), ponieważ zapomniałam - bagatela - wózka.
Następnie, tuż po rozpoczęciu błogiego spaceru wzdłuż rzeki Tamizy stwierdziłam, że zgubiłam telefon (kontakty, kontaktami, ale zdjęcia, filmy Młodej, no i cały ten ambaras z kupowaniem nowego - o mało nie zemdlałam). Odłączyłam się więc od grupy (która - przypominam - zebrała się głównie po to, by ocenić, czy macierzyństwo mi służy) i wyruszyłam na obchód mijanych miejsc. Miasteczko bogatych ludzi, a nuż-widelec ktoś znalazł i zostawił w pobliskim pubie czy lodziarni, łudziłam się. Doszedłszy do końca naszej uprzedniej marszruty, chcąc nie chcąc,
z nosem w kwintę, zawróciłam.
A że słońce świeciło Młodej w twarz, rozłożyłam daszek wózka, gdzie spokojnie (w zagłębieniu) leżał sobie mój telefon. Nie muszę chyba dodawać, że tam sprawdzałam ...



*** Czytanie w kibelku - Proszę bardzo, objaśniam tym uczestnikom wyzwania, którzy nie mogą tego zrozumieć :)
Otóż jednym z moich nielicznych sukcesów wychowawczych jest nauczenie dzieci, żeby nie przeszkadzały mi, gdy udaję się do owego przybytku skupienia.
Panuje tam więc względna cisza i swoboda. I nikomu nic do tego ile razy i na jak długo matka chodzi w to ustronne i jak na angielskie warunki dość przestronne miejsce.
A czy siedzi faktycznie NA kibelku, czy W kibelku (w łazience, znaczy się :)), to już nikt w to nie wnika. Aczkolwiek ulubionym miejscem ten przybytek nie jest. Ot, codzienna mentalna konieczność.
I nie - uprzedzając pytanie - nie wiem dlaczego bezdzietni, mieszkający w pojedynkę kawalerowie czytają w kiblu.
Może optymalizują wykorzystanie czasu? :)






A pamiętacie toaletę z biblioteczką, która zdobywała liczne nagrody?


sobota, 22 sierpnia 2015

Blog Day 2015 czyli szeptana reklama blogów

$
0
0
Podobno dobre jest wrogiem lepszego.
To prawda.
Ale czy zatem gorsze nie jest wrogiem dobrego?


Dzisiaj, w Światowy Dzień Blogów oraz w (mój) drewniany jubileusz (brrrr, co za ohydna nazwa) typowania blogów godnych uwagi, pozwolę sobie na mały hejcik.

A co?
Wolno mi! To mój  blog i nie zawaham się go użyć!

Otóż ... przy niewielkim zaangażowaniu wyobraźni (i odpowiednio dobranej czcionce) możecie dostrzec, że data 31.08 układa się w słowo 'blog', albo - jak kto woli - że słowo 'blog' wygląda na upartego jak cyfrowa wersja trzydziestego pierwszego sierpnia.




To zapewne zainspirowało inicjatora tej jakże pięknej akcji* polecania innych blogów swoim Czytelnikom.
Nie jest to co prawda święto, które ma taki znowu potężny zasięg (albowiem większość blogerów albo o nim nie wie, albo zapomina, albo ... nie daje rady wytrwać na blogerskim posterunku na tyle długo, by świętować :))).
Ja darzę to święto wielkim sentymentem i jestem wierna większości polecanych przez siebie blogów (nawet jeśli czytam je z mniejszą atencją) i chlipię nad tymi, które odeszły w wirtualną hibernację.

I dlatego - uwaga, po długim wstępie zaczynam sączyć jad - wkurza mnie, autentycznie mnie wkurza wymyślanie jakichś własnych inicjatyw oddolnych, jakiś szer-srików i innych cudaków, które mają na jedynie celu wypromowanie bloga owego sztukmistrza, który (O! Inwencjo!) nakazuje wpisywać polecane blogi nie gdzie indziej tylko ... u siebie.
Wiem, wiem, zaraz odezwą się głosy, że obie akcje mogą istnieć obok siebie, że właściwie to co mi to przeszkadza, że przecież i mój blog został tam kiedyś umieszczony (Errato, dziękuję! Przyuważyłam kiedyś, po czasie, z typowym dla mnie refleksem, przeglądając od niechcenia, he, he, statystyki, i nigdy nie miałam okazji podziękować - choć widzę, że też zmieniłaś nieco zdanie na temat tego wydarzenia).
A pewnie, że mogą i na pewno będą i bez mojego przyzwolenia.
Nic na to jednak nie poradzę, żem tradycjonalistka i uważam, że (postęp postępem) czasami dobrze jest trzymać się utartych ścieżek.
Ale nie, my Polacy zawsze musimy pokombinować ...

Ups! Powiedziałam to! Trudno.
W świecie ogólnych zachwytów śmiem rzucać kontrę?
Ale jak ma mnie zachwycać, skoro nie zachwyca?

Tyle hejt.

Nie musicie się ze mną zgadzać. Zresztą jestem raczej marnym autorytetem w kwestii ferowania wyroków w sprawie blogosfery.
Mieszczę się bowiem w kategorii blogerów, którzy się zastanawiają "co-jest-nie-tak-ze-światem-skoro-nie-dostrzega-genialności-mojego-bloga', niż raczej w kategorii "co-ja-robię-źle".
  **(wyjaśnienie - gdyby ktoś w wirtualnej amimiczności nie dostrzegł ironii)
I dlaczego już od dwóch lat mam na Facebooku niezmiennie 204 fanów, mimo że mniej więcej raz na miesiąc przybywa mi nowy :))))



*****

Tym niemniej - jeśli macie jeszcze ochotę posłuchać - mam i w tym roku parę blogów do polecenia (w kolejności przypadkowej):



1. Nieśmigielska


Bo uwodzi mnie swoim zdjęciami i jest wnikliwym obserwatorem oglądanej swoim obiektywem rzeczywistości. Bo bywa w miejscach, gdzie mnie byście raczej nie spotkali (choć w niektórych z nich bym chętnie, a nieskromnie nogę mą postawiła).
Bo jest trochę z innej (niż moja) bajki.
A ja lubię różnorodność.





2. Aniukowe Pisadło

Za wiele fajnych wpisów, ale szczególnie za te dwa (ten i tamten). Po prostu.






3. Listy i (inne) brewerie

Och! Lista zalet jest długa.
I nie, nie dlatego, że 5000lib została Naczelnym Komentatorem na moim blogu (A proszę, proszę, posądzajcie mnie o kumoterstwo. Nie będę się wypierać :))
Bawi się słowem, porusza treścią (i czytelnikiem) i wymaga wygodnego fotela (bo nie da się czytać Jej wpisów w przelocie, w pośpiechu, w przeciągu - bo wciąga :))
I dlatego, że przekonała mnie do czytania e-booków (Czemu też zawdzięczam moje mniejsze zaangażowanie w 'Szepty'. Tęsknicie za częstszymi wpisami i za prasówką z 'Metra'?)





Jeśli mierżą Was moje rosnące zachwyty nad sukcesywnie oswajaną angielską rzeczywistością, jeśli przejadły się Wam moje porównania Anglii z Polską (z szalą przechylającą się dość znacząco na korzyść Wysp), jeśli uważacie, że Anglia to raj na ziemi - poczytajcie sobie Blog Opiekunki.
Gorzki, rozżalony, wytykający Anglikom ich wszystkie możliwe wady, ale prawdziwy do bólu. Pokazujący nieróżową stronę Wysp Brrr ...
Na osłodę - równie niepokojące ilustracje w wykonaniu autorki.



5. Ignormatyk na emigracji (choć emigracji tam na lekarstwo, możecie śmiało wchodzić :))
Po piewsze: Dopiero się wczytuję. Weszłam raz, po linkach w komentarzach na innym blogu i najpierw mą uwagę przykuło to, że o matko, tu wszystko lata! Efekt piorunujący i przyciągający uwagę (Niestety/Na szczęście Ignormatyk zmienił ostatnio wygląd, co niewątpliwie pomaga uniknąć oczopląsu - mała próbka w lewej szpalcie bloga - ale odarło nieco blog z jego unikatowości).

Po drugie: O Autorze.
Lubię czytać o autorach blogów, a jak do tego jest inteligentnie (i) dowcipnie to już dobrze rokuje (w kwestii mojego apetytu czytelniczego).

Po trzecie: O rety! Połowa z tego jest dużo powyżej mojej inteligencji (lub poziomu myślenia matematycznego, o wiedzy w tej jakże pięknej dziedzinie nie wspominając).
Matematyczny przepis na wyznawanie miłości? Liczby, wyzwania logiczne i wywody na tematy komputerowo-matematyczne?
Tak, ja też myślę, że zwariowałam, polecając Wam ten blog!
Nie będę udawać, że wszystko rozumiem :)
Ale się wciągam.
Poczucie humoru i autoironia autora bardzo pomaga.
Poza tym nie ukrywam, że zazdroszczę zwięzłości stylu i REGULARNOŚCI PISANIA!



Mam nadzieję, że Was zainspirowałam do dalszej eksploracji blogosfery.
Miłej lektury!

I tradycyjnie, po kąski z lat poprzednich zapraszam tutaj:


Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2011
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2012
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2013
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2014



Ps. Niniejszym oznajmiam, że mnie tu nie ma (musiałam napisać tekst, bo wiadomo, trzeba się było wstrzelić w datę).
Jutro zaczynam pracę i jestem sztywna ze strachu, a w mózgu mam pustkę.
Na komentarze w najbliższym czasie nie liczcie.
Ja natomiast liczę na zrozumienie.
Mwah!


poniedziałek, 31.o8  (2015)




* Zasady są następujące:
1.Znajdź pięć blogów, które Tobie wydają się interesujące.
2.Powiadom ich autorów, że zaprosiłeś ich do Blog Day (Tutaj - przyznaję się - również uskuteczniam polską samowolkę :))) i nie informuję autorów, bo nie chcę, żeby się poczuwali, że coś tam muszą (napisać, czy podziękować, he, he :)))
3.Napisz krótki opis polecanych blogów i zamieść link do nich.
4.Opublikuj wpis podczas Blog Day (31 sierpnia).
5.Powiadom o swoim wpisie cały świat korzystając z mediów społecznościowych i tagu #BlogDay zachowując tradycję i promując ideę polecania sobie ciekawych treści).

** Tu wyjaśnienie głębsze (od 5:33 min.) :))))
Viewing all 84 articles
Browse latest View live