Quantcast
Channel: szepty w metrze
Viewing all 84 articles
Browse latest View live

patologia na podłodze

$
0
0
Dawno, dawno temu, w czasach, których nie pamiętają nawet najstarsi górale, po właściwej stronie kanału La Manche, w mieście bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i takich tam innych stworów, w bezmężnej i bezdzietnej rzeczywistości żyło się ... w ciągłym pędzie.

Przeżycie każdego dnia wymagało niebagatelnych zdolności logistycznych.
Trzeba było godzić studiowanie (czyt. siedzenie w bibliotece i PRZEPISYWANIE książek; no dobrze, niech będzie: robienie notatek. Kserokopiarki dopiero nieśmiało wchodziły w użycie) z seansami w Iluzjonie, fizyczną obecność na uczelni z polowaniem na tanie bilety teatralne, szlajanko po muzeach z kuciem do kolokwiów, kawiarniane interakcje międzyuczelniane z pisaniem konspektów, praktyki zawodowe z kreowaniem się na nową bohemę, tudzież dorabianie do skromnego stypendium z podszywaniem się pod studentów bardziej renomowanych kierunków (poprzez uczęszczanie na ogólnie dostępne wykłady).

Się człowiek musiał napracować!

Nie to co teraz:
- pobudka o piątej, 

- opróżnianie połowy zawartości lodówki w celu przygotowania wiktu dla całej armii głodnych potomków, 
- slalom między pralką, suszarką i sofą (która jest, jak już ustaliliśmy, jedynie słusznym miejscem na przechowywanie niezłożonego prania), 
- opanowywanie do perfekcji sztuki wzięcia prysznica (włączając w to umycie głowy: szampon 2razy, odżywka raz, poproszę!) w pięć minut, 
- próby znalezienia godziwie wyglądających (i pasujących rozmiarowo!) elementów odzienia, 
- dostosowywanie rytmu poranka do etapów rozwojowych latorośli (w liczbie pojedynczej!!!, albowiem reszta, niechętnie bo niechętnie, zdecydowała się na kontynuację samodzielności, co - nie ukrywam - czyni sporą różnicę, w porównaniu z erą podwójnego wózka).
- 45 minutowa podróż do pracy (z zahaczeniem o przedszkole). SAMOCHODEM! No to już jest szczyt luksusu w porównaniu z dawnymi londyńskimi czasami.
- Grzanie na haju (o adrenalinie myślę :)) przez korytarze zakładu pracy niechronionej.
- Powrót o 18:30 po uprzednim zwiedzaniu super, a nawet hyper (sic!) marketów.
- Zabawa w Master Chef'a (w wersji bliższej prawdzie - wariacje na temat makaronu z sosem).
- Próba zapanowania nad (nieustannie wymykającymi się spod kontroli) raportami, sprawozdaniami, planami, materiałami pomocniczymi (zapełnić szafki w biurze), co od biedy można podciągnąć pod wdrażanie elementów kreatywności w szarą codzienność.
- Próba zapanowania nad syndromem powłóczystych powiek.
- Próba zapanowania nad syndromem dzięcioła.
- Próba zapanowania nad syndromem popielniczki.

- A na miłe zakończenia dnia - zabawa w ... 'czego oczy nie widzą, to po prostu nie istnieje'. Ułatwia to dość skutecznie zagłuszenie wyrzutów sumienia z powodu bycia Matką Polką do Dupy czy Panią Domu od Siedmiu Boleści.

Mimo ewidentnych zmagań i trudów związanych z życiem studenckim, wspominam ten okres z rozrzewnieniem.
Szczególnie te międzydyscyplinarne wykłady.
A najbardziej taki jeden, na którym pewien doktor psychologii przekonywał nas, że ... posyłanie dzieci do żłobka, to produkowanie patologii.

Mając w głowie zarejestrowane to tu, to tam, obrazki z socrealistycznych żłobków,
z przymusowym nocnikowaniem na czas, ze zryczaną, zasmarkaną, ufajdaną masą dziecięcą w opadających w kroku rajtkach, ze smutnymi paniami w białych kitlach, kiwałam zapamiętale głową, zgadzając się z prezentowanymi (przez bądź co bądź specjalistę) teoriami rozwojowymi.
Co jest o tyle ciekawe, że sama uczęszczałam to takiejże placówki w czasach głębokiego komunizmu, a za zbyt patologiczną osobniczkę się nie uważam :))



I równie konsekwentnie stosowałam zasłyszane dyrektywy w życiu, nie tylko w obawie przed skrzywdzeniem psychicznym moich dzieci i świętym przekonaniem, że tylko ja i ja jedynie mogę im zapewnić prawidłowy rozwój emocjonalno-społeczny, nie tylko w zgodzie z ogólnie panującym w Polsce trendem, że dzieci najlepiej było trzymać przy Pani Matce do lat siedmiu, ale też z powodu drastycznego deficytu owych placówek w mieści bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i innych stworów.


Jakiż przeżyłam szok, gdy po przeprowadzce na Wyspy Szczęśliwe na rogu niemalże każdej ulicy miały swoje podwoje przedszkola maści wszelakiej, nawet takie, które deklarowały przyjmowanie w swe progi dzieci od ... 6 tygodnia życia.
Niemal fizycznie czułam jak za murami tych obiektów wylęga się najgorsza w świecie patologia.
"... babies from 6 months ..." 

Jakąż to trzeba było być wyrodną matką, żeby pozbyć się potomstwa w tym wieku! - myślałam wtedy
 

Nie spodziewałam się, że całkiem niedługo dołączę do tego zacnego grona.

Swoją pierwszą poważniejszą pracę dostałam, gdy Młoda miała 10 miesięcy. Na początku zajmowała się nią koleżanka, która równie szybko dostała pracę w swoim zawodzie i zmusiła mnie do szukania nowych rozwiązań.
Miałam do wyboru albo posłać dziecko do childminder'ki (zarejestrowanej opiekunki, najczęściej matki wychowującej swoje własne dzieci) lub przedszkole.
 

A właściwie żłobek, ale po angielsku używa się słowa 'nursery' na placówki oświatowe dla dzieci przed czwartym rokiem życia, po ukończeniu którego towarzystwo przenosi się do szkoły podstawowej.
I tej wersji się trzymałam - przedszkole!
Żaden żłobek!
Żadna wylęgarnia patologii!


Nie przeszkadzało mi to oczywiście mieć potężne wyrzuty sumienia i chorobliwie doszukiwać się nieuniknionych zmian w zachowaniu Młodej.
Liczyłam się z możliwością wystąpienia choroby sierocej, zaburzeń snu, obsesyjnym ssaniem kciuka, nawykowym zasikiwaniem łóżka, napadami traumatycznego płaczu oraz opóźnieniami w rozwoju psychoruchowym.


W pakiecie zwrotnym dostałam szczęśliwe dziecko, rozśpiewane, roztańczone, rozstymulowane, dumne ze swojego lunchbox'u i chodzące do żłobka przedszkola z pieśnią na ustach*, które nareszcie mogło się wybrudzić do woli, wybawić ze zwierzątkami, nawspinać, nabawić w wodzie i natworzyć do woli


Zachęcona wynikami sprzed paru lat postanowiłam rozszerzyć eksperyment wychowawczy na latorośl najmłodszą.
Wróć!
Nie miałam wyboru, więc musiałam posłać najmłodszą do żłobka przedszkola na trzy dni w tygodniu już w wieku 6-ciu miesięcy.
Sześciu i pół, dokładnie rzecz ujmując.
Te dwa tygodnie strategiczne nie są, ale pomagają nieco zagłuszyć wyrzuty sumienia w sytuacji dramatycznego obniżania wieku inicjacji przedszkolnej (jako, że to moje ostatnie dziecko, nie grozi mi już 'patologia' sześciotygodniowa).



Nie było łatwo, oj nie!
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że posyłanie małego dziecka do placówki wychowawczej jest lepsze niż wychowywanie go w zaciszu ogniska domowego.

Ale ... miałam szczęście trafić na super miejsce.
Miejsce, gdzie panie opiekunki spędzają swój dzień pracy na podłodze.
Na poziomie dzieci.
Gdzie przytulają, pocieszają, noszą, śpiewają, tańczą, kląskają, bujają, kołyszą, lulają, szczebioczą, gładzą i hołubią na wszystkie możliwe sposoby.
Gdzie nic nie jest problemem i wszystko da się załatwić.
Gdzie po dwóch tygodniach umiarkowanego buntu moje dziecię co rano zastanawia się przez parę sekund, czy może troszeczkę popłakać, czy może jednak zanurkować w koszu ze skarbami - z co raz częściej dominującą opcją nr 2.


Zresztą - moje Najmłodsze Dziecię jest najbardziej ugodowym i najłatwiejszym w obsłudze niemowlakiem świata!

IT'S OFFICIAL !!!
 

Z wyjątkiem krótkotrwałej głodówki protestacyjnej (która - mimo wewnętrznego przekonania, że dzieci raczej unikają głodzenia się na śmierć - stresowała mnie koszmarnie), która zakończyła się łaskawą zgodą na spożywanie jogurtów i bananów (odmowa picia z butelki lub kubeczka nadal trwa), dziecię jest nad wyraz ugodowe, bezkonfliktowe, współpracujące, wiecznie uśmiechnięte i spokojne (ulubiona pozycja życiowa - na koalę; na tacie) - co, uwierzcie, po trójce wulkanów energetycznych jest bardzo miłą odmianą.

I muszę przyznać ze wstydem, że rozumiem - ach, jak rozumiem - blogerki parentingowe!
Tylko odrobina zdrowego rozsądku i dość dobra (dodam nieskromnie) znajomość moich Czytelników powstrzymuje mnie przed publikowaniem Najmłodszej w tej ślicznej bluzeczce z wyszywanym napisem 'Piękna, jak jej mamusia!' (z GAP'a). Albo puchowy bezrękawnik z kapturem z uszami królika (H&M). I jeszcze ten kombinezonik stylizowany na pingwinka!
 
Aha! I wózek też mam super duper extra lux!

A jak słodko trzyma po raz pierwszy kubeczek.
Bucio-bucio!
No i te stópki ...

Nie, naprawdę, mogłabym założyć bloga parentingowego.
Czuję to przez skórę :)


Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, kiedy te kobiety mają czas na pisanie bloga, bo (co chyba daje się zauważyć) JA NIE MAM.

Ale uaktualnienie przynajmniej raz w miesiącu należy się Szanownym Czytelnikom, jak psu buda! C'nie?


Wyściskana, wycałowana, wymiętoszona przez starsze rodzeństwo, rozpieszczana do niemożliwości, hiper-regularna i jak najbardziej niepatologiczna Fidrygaukówna Najmłodsza.
(Sorry, nie mogłam się powstrzymać. :)))


* Dawne, londyńskie czasy ...


Trzy mosty marzeń

$
0
0
Zawsze rozbudzał jej wyobraźnię.

Wizytówka Wielkiego Świata.
Symbol potęgi.
Sygnatura prestiżu.



Łapczywie łapała hausty wilgotnego powietrza, zastanawiając się, co bardziej pozbawiało ją tchu: ostry powiew od strony Tamizy czy wściekłość.

A miała czuć tylko euforię.
Instytut Etnografii i Antropologii Kulturowej właśnie obdarzył ją dyplomem, który spakowała skrzętnie wraz z pachnącym wciąż farbą drukarską i atramentem aktem ślubu, paroma ulubionym swetrami i niezgrabnym, wyciuranym oksfordzkim słownikiem dla studentów zaawansowanych.
Po dwóch latach ciułania i polowania na taniuchne przejazdy na linii Warszawa Zachodnia - Londyn Victoria, po hektolitrach łez wylanej tęsknoty, po niezliczonych upokorzeniach nagranicznych przepytywanek, stała tutaj, na Tower Bridge, zachłystując się wolnością.
Wolnością od dusznego domu rodziców, wolnością od miłości na odległość, wolnością od tożsamości biednej krewnej zza żelaznej kurtyny. Czasami potajemnie szczypała się w przedramię, wciąż niedowierzając, że warownia z wiz i funtów kupowanych po horrendalnych cenach u narożnego cinkciarza runęła na dobre.

Miała ochotę przebiec na południową stronę rzeki, drąc się ile sił w płucach.
Miała ochotę klęknąć na środku i ucałować jedno z przęseł.
Gładzić kornwalijski granit, przytulić się do wiktoriańskiej latarni czy wdrapać się na dach jednej z wież i skoczyć na główkę w brunatne fale.

Kochała ten most od pierwszego spotkania, kiedy to w czasach licealnych przyjechała tu z koleżanką na konferencję ekologiczną.
Wtedy jednak, w najśmielszych snach nie przypuszczała, że ten majstersztyk architektury wpisze się w jej codzienność.
Że będzie jej wolno zamieszkać niemalże u jego stóp, w jednej z kamienic dzielnicy Southwark.
Że stanie się jej ścieżką wiodącą z domu do pracy.
Że zamiast bezskutecznie upychać go w obiektyw aparatu, będzie go witać z zacisza swojego poddasza usłużnym toastem porannej kawy, pozdrawiać kubkiem herbaty z mlekiem, pitej w rytm szarych, londyńskich ulew i żegnać w prążkach zachodzącego słońca bursztynowym Guinness'em.

Teraz, kiedy oczami wyobraźni widziała prze sobą karminowy dywan, po którym miała stąpać do bram sukcesu, kochała ten most jeszcze bardziej.
Wizytówkę Wielkiego  Świata.
Symbol potęgi.
Sygnaturę prestiżu.

Przez ostatnie dwa dni wysłała paręnaście listów motywacyjnych w odpowiedzi na ogłoszenia 'Anthropology Jobs in London'. Chciała jak najszybciej wcielać w życie to, czego z pasją uczyła się przez ostatnie pięć lat na uniwerku. A w najbardziej ukrytych zakamarkach głowy (czy może serca?) kiełkowało marzenie o doktoracie na University College London.
Dlaczego nie?!
No właściwie to dlaczego nie?!

Na ziemię sprowadziła ją Jolka, przypadkowo spotkana znajoma z akademika.
Brrr... Wciąż nie mogła się otrząsnąć po wiadrze lodowatej wody, który na nią wylała, chcąc jej rzekomo pomóc.
"Znalazł się 'mokry kocyk', cholera jasna!" - myślała z wściekłością, nie po raz pierwszy zachwycając się w duszy pięknem i celnością angielskich idiomów. "Boa dusiciel cudzych marzeń! Ostatnią rzeczą, której mi teraz potrzeba, to wianuszek malkontentów (O, przepraszam, realistów - jak sami siebie nazywają.) sączących mi do ucha rady emigrantów z paroletnim stażem!"

Jolka budowała wokół niej nowy mur niemożliwości: brak doświadczenia, stażu pracy,  praktyk zawodowych zdobywanych tu na miejscu. Podważała nawet przydatność dyplomu, bądź co bądź mało prestiżowego (w światowym rankingu) Uniwersytetu Warszawskiego.
"Zrób sobie jakiś tutejszy kurs" - ordynowała. "Spotkasz ludzi z branży, podszlifujesz fachowy język, wyślą cię na praktyki do jednego z londyńskich muzeów i powoli wejdziesz w system."
Ale ona nie miała ochoty dłużej czekać na pracę w wymarzonym zawodzie.
Zresztą musiała szybko znaleźć jakieś lepiej płatne zajęcie, bo póki co większość zarobionych na serwowaniu hektolitrów kawy pieniędzy szła na wynajem pokoju i kurs informatyczny męża.

Połknęła gorzką pigułkę, zrobiła parę głębokich wdechów i pieszczotliwie gładząc balustradę ruszyła w kierunku południowego brzegu rzeki. Zostawiwszy w tyle łagodne z pozoru wieże twierdzy Tower, powtarzała sobie jak mantrę: Będę antropologiem, będę antropologiem, będę antropologiem, tu w Londynie! Na pohybel Jolkom!


*****
Zachwycała się jego finezyjną lekkością.
Błękitne kolumienki, zwieńczone śnieżno-białymi wieżyczkami i parasol podwieszeń nie dawały poczucia stabilności.
Ale ona lubiła chwiać się i chybotać wraz z innymi przechodniami w rytm dudniących kroków.
Nie bez powodu londyńczycy nadali mostowi Alberta przydomek 'rozedrgana damulka'.



Uwielbiała brać w dłoń delikatną łapkę Teofila i snuć się z nim na drugi brzeg, do Chelsea.
Battersea nie brzmiało już tak prestiżowo; kojarzyło się głównie z opuszczoną, toporną elektrownią.
Dlatego też zawsze mówiła znajomym, że mieszka w Chelsea.
Doprawdy, jeden mostek nie robił większej różnicy.
W sercu była rezydentką Chelsea.
Za oknami miała stylowe kamienice Chelsea, oddzielone od jej obskurnego wieżowca jedynie błękitnymi pylonami 'The Trembling Lady'.
Na spacery chodziła do jednego z najstarszych na świecie ogrodów botanicznych Chelsea Physic Garden (do którego, jako zarejestrowana bezrobotna, miała darmowy wstęp).
Na King's Road robiła oczami zakupy w witrynach licznie rozsianych butików, koronując wizualną ucztę wizytą w galerii Saatchi. Theo tak kochał jej przestrzenne pomieszczenia.
W Chelsea (no dobrze, w South Kensington, ale administracyjnie wciąż w London Borough of Kensington and Chealsea) mieściło się jej ukochane Muzeum Historii Naturalnej, dokąd nie chodziła zbyt często, odkąd Teoś zagubił się między gablotami na mrożące krew w żyłach sześć minut.
Zresztą tam bolała ją dusza.

Na pocieszenie duszy chodziła czasami do The Humming Bird Bakery na Old Brompton Street.
Tam też zrodził się pomysł, by założyć własną ciastkarnię.
Anglicy kochali się w scone'sach i cupcake'sach.
A ona uwielbiała piec.
Mogłaby połączyć przyjemność z dorobieniem paru groszy do całkiem przyzwoitej pensji męża, wziętego informatyka.
Reputacja autorki przepysznych i bajecznie pięknych tortów urodzinowych pieczonych dla dzieci przyjaciół mogła jej tylko w tym pomóc.
Nie wiedziała tylko, czy da sobie radę z piętrzącymi się obwarowaniami wymogów sanitarnych.
Jolka, która niedawno przyniosła spóźniony prezent urodzinowy dla Teofila, wspominała coś o konieczności posiadania oddzielnej, przemysłowej kuchni na użytek biznesowy.

"Odłożę trochę pieniędzy, załatwię wszystkie pozwolenia i założę swoją własną kawiarnię.
Na początek w Battersea" - powiedziała sobie, ubijając masę z serka Mascarpone.


*****
Lubiła jego kojącą zieleń i urok złoconych herbów.
Przypominały jej o tym, że wciąż mieszka w królestwie, o czym łatwo było zapomnieć w otoczeniu niezliczonych polskich sklepów, które pachniały raczej przaśną Podwawelską (choć też królewskimi konotacjami w nazwie) i kapustą kiszoną.
King's Road w Chelsea zamieniła na King's Street w Hammersmith, najbardziej polskiej z polskich dzielnic Londynu, na rzecz, małego bo małego, ale jednak domku z ogródkiem. Kolejnego etapu rozwojowego po pokoju na poddaszu i mieszkaniu w bloku komunalnym.
Prestiż sąsiadujących mostów przehandlowywała na metraż.



Teraz przynajmniej mogła kupić sobie parę własnych mebli.
Znad garnka z zupą zerknęła na kolekcję rodzinnych zdjęć, poupychanych ciasno na upolowanej w lokalnym charity shop etażerce.
Rozczulał ją Theo w granatowej bluzie z logo szkoły St. Peter i z teczką pełną książeczek o psie Floppy, którą dukał codziennie z dużym trudem. Pierwsze lata w podstawówce były pracochłonne i dla niego i dla niej. Nie uświadamiała sobie jak wiele pracy i rodzicielskiego zaangażowania domaga się angielska szkoła. Szczególnie od rodziców, którzy mówią w domu po polsku.

"Miriam będzie miała łatwiej - pomyślała z nadzieją - Ona już wyrywa się do czytania. I jak pięknie będzie wyglądać w błękitnej sukieneczce w kratkę i skarpeteczkach z pasującą koronką."
Filemon zakwilił w wózku.
Przyspieszyła kroku, by zdążyć go nakarmić i przewinąć, zanim odbierze Teosia i Miriam ze szkoły.
Kochała zacisze bocznych uliczek, w których nie czuło się przytłaczającej atmosfery dużego miasta. Odgrodzona drewnianymi płachtami płotu od okolicznych sąsiadów nie czuła nawet, że mieszka w Londynie.
Upajała się delikatnym różem świeżo zakwitłych dzikich jabłonek i ćwierkaniem rudzików.

Zdążyła zapakować jeszcze kawałek tarty jabłkowej i sok malinowy własnej roboty.
Zrobią sobie z dzieciakami i Jolką piknik w Ravenscourt Park.
Jolka, z pewną nutą złośliwości, spyta zapewne kiedy następne.

A jej się przecież zawsze marzyła duża rodzina ...



--------------------------------------------------------------------------------------------------------

To opowiadanie chodziło już za mną od paru lat.
W końcu nadarzył się okazja, żeby przetransportować je z głowy na klawiaturę, bo portal Lubimy Czytać ogłosił konkurs pt. "Londyńscy Polacy".
Niestety, nie udało mi się napisać na czas.
Realizowałam marzenia :)
Zresztą i tak bym się nie zmieściła w limicie znaków ...

Niech więc przycupnie sobie tu, na tym moim zakurzonym blogu.
Ku refleksji.

Ps. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, z wyjątkiem imion dzieci, które są autentycznymi majstersztykami sztuki nazewniczej w wykonaniu moich osobistych znajomych. :) 



niedziela, 29 listopada 2015


Autobusowa Zemsta

$
0
0
O istnieniu Grace dowiedziałam się w okolicach grudnia.

Mniej więcej wtedy, po pięciu miesiącach od przedszkolnej inicjacji, mój B. zaczął zauważać, że istnieje jakaś inna rzeczywistość, niż tylko drzwi, zza których miała we zwyczaju wyłaniać się mama.


Nie jestem nawet pewna, czy wspomniał o niej  sam B. czy - co bardziej prawdopodobne - przedszkolną ploteczkę, że Grace uwielbia mojego synka, sprzedała mi jakaś usłużna opiekunka.

Dość powiedzieć, że pierwsza przyjaźń została zawiązana.

Oswojona przez Pierworodnego z faktem, że moje dzieci (po uporaniu się z wczesnoprzedszkolną traumą) mają zadatki na gwiazdy socjometryczne, przyjęłam tę wiadomość z pewną obojętnością.

Grace zaczęła się jednakże przewijać przez nasze życie coraz intensywniej.
Wskakiwała cytatami w wieczorne rozmowy-przytulanki, przymilała się objęciami i przez niekończące się zabawy do niemożliwości wydłużała czas potrzebny na opuszczenie placówki.
Pogrążona w nieświadomości, jak odbywa się nawiązywanie przyjaźni między młodymi Anglikami (planuję opisać ten specyficzny, odbywający się na wielu poziomach taniec rytualny w bliżej nieokreślonej przyszłości) zdawałam się nie zauważać faktu, że jakimś dziwnym trafem mama Grace nie podzielała zachwytów swojej córki nad nowo poznanym przyjacielem.
A dokładniej rzecz ujmując ... nad jego rodzicielką.
Pędząc między jedną placówką edukacyjną, a drugą, z podwójnym wózkiem poobwieszanym siatami produktów najpotrzebniejszych, próbując okiełzać wulkany energetyczne, zdawałam się nie zauważać ledwie dostrzegalnego omijania wzrokiem, pleców odwróconych o parę stopni zbyt mocno czy zakłopotanego pochrząkiwania.
A nawet gdybym już wtedy wyczuła choć cień niechęci, zrzuciłabym to na genetyczny defekt Anglików - nieśmiałość w nawiązywaniu nowych kontaktów.


Przyjaźń między Grace i B. kwitła nieprzerwanie przez dwa lata przedszkola. A wkrótce miała znaleźć swoją kontynuację w podstawówce, w tej samej zerówce (!), co było dość osobliwym zrządzeniem losu, sądząc po gęstości rozlokowania londyńskich szkół. W rejonie naszego mieszkania było ich osiem!

I o ile w przedszkolu mamę Grace spotykałam sporadycznie, ze względu na dowolność w odbieraniu dzieci, o tyle szkoła podstawowa wymagała meldowania się u bram placówki o 15:30.
W grupce trzydziestu mam i tatusiów kłębiących się przed wejściem nie można było nie zauważać się nawzajem.
Ona jednak dawała radę.

Zajęta codziennymi pogaduszkami ze wszystkimi niemal rodzicami dzieci z grupy nie mogłam już dłużej udawać, że jej traktowanie mnie 'per noga' to tylko wymysł mojej wyobraźni.
Przechodzenie na drugą stronę ulicy, unikanie jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego czy nieodpowiadanie na - jakże niewinne i nienarzucające się - 'Hello' miały swoją kontynuację i poza murami szkoły, albowiem okazało się, że pani Claire (imię, które dane mi było przypadkowo poznać wiele lat później) pracuje ... na sąsiedniej ulicy.

Sprawy zaczynały się komplikować.
Szkoła uników przeniosła się bowiem na autobus linii 73, jedyny dostępny nam obu środek transportu. 


'Świętej pamięci' przegubowce, tzw. bendy buses, które wycofano z ulic Londynu gdyż miały problemy z manewrowaniem na wąskich uliczkach oraz generowały rzesze 'fare dodgers' (czyli cwaniaczków niepłacących za bilety).


W dzikim tłumie łatwo się jednak było zadekować w kąciku, a następnie wysiąść szybko przednimi drzwiami i pruć ile sił w nogach w obawie przed ...

No właśnie!

Jako że zachowanie pani C. było ewidentnie dziwaczne i jawnie niechętne, zaczęłam się zastanawiać, cóż takiego przerażającego jest w mojej (skądinąd przyjaznej ludziom, nieinwazyjnej i ogólnie lubianej) istocie, że zasłużyłam sobie na lodowatą wyniosłość.
Wszak wydałam na świat najlepszego przyjaciela jej córki!
Czy myślała, że rzucę się jej na szyję, zażądam przyjaźni polsko-angielskiej, wproszę się na obiad, będę na powitanie całować trzykrotnie w policzek (a nie tylko raz, 'w powietrze' - jak to robią Anglicy) i zacznę omawiać szczegóły przyszłego małżeństwa B. z Grace?!
Nie doszłam do żadnych konstruktywnych wniosków.
Postanowiłam jedynie jeszcze bardziej ukierunkować i podgłośnić swoje 'Hello' oraz (z zawadiackim uśmiechem na ustach) skrobaćjej przysłowiowe 'marchewki' w czasie porannej marszruty do zakładu pracy niechronionej.

Apogeum niechęci udawanego 'roztargnienia' miało miejsce pewnego letniego popołudnia, kiedy to leciałam z wywieszonym jęzorem odebrać potomstwo.
Mój zakład pracy stanął na wysokości zadania i zezwalał mi na wcześniejsze wychodzenie. Nie chcąc jednak nadwyrężać kredytu zaufania siedziałam do ostatniej możliwej chwili, co nierzadko kończyło się świńskim truchtem do przystanku (zjawiskiem - nadmienię - zupełnie obcym mentalności angielskiej :))) w celu złapania tej nieszczęsnej siedemdziesiątki trójki.

Tak było i tym razem.
Rzutem na taśmę wskoczyłam przez ostatnie drzwi przegubowca.
Zlana potem, odgarniając pozlepianą grzywkę z oczu, dostrzegłam w oddali jedyne wolne miejsce - tuż za gumowym kołnierzem.
Rzucana na wszystkie strony przez wijący się autobus dotarłam wreszcie do celu. Cisnęłam siaty na podłogę, a me zacne cztery litery na siedzenie (ni mniej ni więcej jak to, na którym siedzi pan na poniższym zdjęciu), złapałam oddech i ... znów go wstrzymałam.
Naprzeciwko mnie siedziała bowiem Claire!
Pech!
Poczułam się jak stalker.
Claire jednak zdawała się nic sobie nie robić z tego spotkania, pochłonięta podziwianiem (przez okno za jej plecami!) zszarzałych w londyńskim smogu szeregowców i sklepików maści wszelakiej. Widocznie nie napatrzyła się wystarczająco podczas codziennych podróży do pracy.
Przez całą drogę zastanawiałam się, jak długo można wytrzymać w nieruchomej pozycji, z szyją skręconą o
90°, dzierżąc przed sobą gigantyczny brzuch, skrywający przyszłego brata Grace.

Ona dała radę przez dwadzieścia minut, czyli do momentu wyjścia na przystanku.
Przystanku ... WCZEŚNIEJSZYM niż ten, na którym powinna była wysiąść, jeśli chciała dojść do szkoły najkrótszą drogą.

Nie wierzę, że miała ochotę na spacery w skwarze i kurzu.
Nie wierzę, że miała po drodze coś do załatwienia, albowiem od momentu odbioru dzieci dzieliły nas zaledwie minuty.
Nie wierzę, że chciała wywołać wcześniejszą akcję porodową.
W prozopagnozję też nie wierzę.
Myślę - i nazwijcie mnie wyznawczynią teorii spiskowych - że wiedziała, iż w ówczesnym stanie nie da rady przede mną uciec.

Minęłyśmy się - klasycznie - w drzwiach placówki.
Moje zawieszone w próżni 'Hello'...
Jej pochylone w przesadnym zainteresowaniu córką plecy...




Aż nie mogłam uwierzyć swojemu szczęściu, że znalazłam w sieci zdjęcie tak idealnie nadające się do zilustrowania mojej opowiastki!

Zabawa w kotka i myszkę trwała parę lat.
Narzuconą mi odgórnie rolą 'kotka' nie przejmowałam się w najmniejszym nawet stopniu, jako że moje życie obfitowało w szereg dużo bardziej pochłaniających wydarzeń.
Nie miałam ambicji by zapoznać się, zaprzyjaźnić czy choć w najmniejszym stopniu zainteresować panią Claire, tym bardziej, że w życiu mojego syna dużo ważniejszą rolę zaczęli odgrywać koledzy i Grace - mimo nieustającej afektacji - poszła w odstawkę  :)))
Ponadto moje dzieci zaczęły zostawać na zajęciach pozalekcyjnych, co znacznie zredukowało możliwość spotkania się o zsynchronizowanej porze; i przed bramami szkoły i w autobusie.

Życie lubi jednak pisać przedziwne scenariusze.
Pewnego leniwego popołudnia snułam się na przystanek, marząc o tym, o czym zawsze marzę po pracy czyli o ... sofie (śmiem twierdzić - co zapewne dobrze o mnie nie świadczy - że jest to najprawdopodobniej najczęstsze i najbardziej obsesyjne z moich marzeń).
Na przekór rutynie poszłam na wcześniejszy przystanek, ukryty za narożnym budynkiem, po to tylko, by wpaść z impetem na czekającą na autobus linii 73 Claire.
Obopólny szok mi odebrał mowę, natomiast w przypadku Claire sprawił, że PRZEMÓWIŁA!
"Hello" - usłyszałam po raz pierwszy z jej ust - "How are you?" - szczebiotała jak stara dobra znajoma.
Na ucieczkę, MOJĄ ucieczkę, było już za późno. Claire najwyraźniej poczuła się zobligowana do kontynuowania konwersacji.
Miłościwie pominęła kwestie pogodowe i od razu przystąpiła do przepytywanki.
Co ja tu robię? Ach doprawdy, pracuję tuż za rogiem? No, proszę, proszę, bo ona też za rogiem, tylko ulicę dalej.
U malarza. Jako personal assistant.
Potem tematy zeszły na przyjaźń między naszymi dziećmi (A tak! Zidentyfikowała mnie bezbłędnie jako mamę B.) omawianie wad i zalet placówek edukacyjnych, ostatnio popełnione przestępstwa w naszej dzielnicy, tudzież nadzieje na jej rychłą ewolucję w siedzibę londyńskiej bohemy (co stało się już udziałem miejsca, gdzie pracowałyśmy).

Nie powiem, że tematy sypały się jak z rękawa.
Wybierane na chybił-trafił z zakamarków mózgu szybko osiągały pułap dopuszczalnej zażyłości.
Na twarzach gościł wystudiowany uśmieszek, a nerwowe spoglądanie na zegarek miało w magiczny sposób przyspieszyć przyjazd autobusu.
Autobusu, który ze względu na popularność trasy jeździł w godzinach szczytu co 5-10 minut.
Autobusu, którego nie było w zasięgu wzroku od PONAD CZTERDZIESTU PIĘCIU MINUT!


Gdy wreszcie przyjechał, sterany koszmarnymi korkami, osmagany upałem i spalinami, zmęczony człapaniem po londyńskich ulicach, wyciągnął z zanadrza jeszcze jedno narzędzie tortur: pękające w szwach podwoje - skazując mnie i Claire na podróż pełną niezamierzonej bliskości.
Biust w biust.
Chuch w chuch.
Źrenica w źrenicę.
Kolejne czterdzieści minut autobusowej zemsty.



*****
Niedługo potem wyprowadziliśmy się z Londynu do niewielkiego, na wskroś angielskiego miasteczka, które przywitało nas sielskością i spokojem wyspiarskiej prowincji. Najstarszy dostał się tam do szkoły średniej i postanowił w niej zostać, mimo naszej dalszej wędrówki do miejsc nieco mniej napuszonych, szczególnie że szkoła okazała się jedną z najlepszych w okolicy.

Siedem lat zepchnęło Grace i jej nabzdyczoną mamusię w rzadko odwiedzane zakamarki pamięci.


B. został w tym roku dumnym absolwentem szkoły podstawowej.
Trzeciego września, wystrojony w mundurek szkoły średniej pojechał wraz ze starszym bratem na spotkanie nowej przygody.
Jak zawsze zemocjonowany i niepewny siebie, rzucony na głęboką wodę nowych znajomości, zasiadł w ławce klasy 7LL*
Pięć klas siódmych, to spora odmiana po dwóch klasach równorzędnych**.
Stu pięćdziesięciu uczniów.
Tłum powoli wtaczał się w podwoje szkoły.
Ławki zapełniały się gęsto.
Klasy rozbrzmiewały gwarem gawiedzi szkolnej.
B. pozbawiony kumpli przeniesionych z lokalnej podstawówki siedział trochę na uboczu.
Miejsce obok świeciło pustką.
Tuż przed dzwonkiem w pośpiechu usiadła tam dziewczyna.

Świeżo przeprowadzona do (ze wszystkich mieścin Anglii tego właśnie, a nie innego) miasteczka ... Grace.

Ciekawe, czy spotkam Claire na zebraniu rodziców?



poniedziałek, 7-go grudnia 2015

Ps. Zajrzyjcie do Robótkowa!


______________________________________________________________
* klasy nazywane są tu często inicjałami nauczyciela
** W Anglii szkoły mają najczęściej po jednej lub dwie klasy na szkołę - stąd gęste rozmieszczenie szkół na relatywnie małym terenie

Dlaczego lubię Jamesa Bonda we współpracy z Danielem Craigiem?

$
0
0



Za zupełnie zwariowane i zapierające dech sceny otwierające film.
Pogoń po żurawiu, walka na dachu pędzącego pociągu czy przepychanka w wirującym tuż na spanikowanym tłumem helikopterze są po prostu genialne i pod względem pomysłu i wykonania.
Za ich realizm.
Tak wiem, że grafika komputerowa, kaskaderzy i inne filmowe tricki, ale nakręcone są tak, że ja wierzę, iż zdarzyły się naprawdę :)





Casino Royale (ta jest genialna!)

Quantum of Solace (ta jest 'najcieńsza' :))


Skyfall - na motorze


Skyfall - na dachu pociągu




Spectre - fragmenty


Za to, że to jedyny film, o którym wiem, że nie zapamiętam fabuły i w ogóle mnie to nie martwi.


Za to, że Daniel Craig jest jedynym facetem, który dobrze wygląda w za małym garniturze.


Zresztą dobrze wygląda też bez garnituru.

Za to, że wstaje jak kobieta podchodzi do stołu (i w ogóle jest angielskim dżentelmenem through and through). Bo ma klasę nawet w BIAŁYM garniturze z czarną muszką (ostatecznie mogę mu wybaczyć tę małą nieznośność modową). Pewnie nawet nie musi korzystać z toalety, no bo kto to widział, żeby super agent robił TAKIE rzeczy!

Bo jest patriotą. Zawsze w służbie Jej Królewskiej Mości.

I ratuje świat od poważnych katastrof (nuklearnych, energetycznych, ekologicznych, inwigilacyjnych i innych, o których istnieniu bym nie wiedziała, gdyby nie ON).


Za to, że umie się elegancko lać.
Żadne cięte rany, żadne flaki na ścianach, żadne tryskanie potem zmieszanym z krwią po kamerze. A nawet, jak się parę zadraśnięć trafi, to już w następnej scenie Daniel jest znów urzekająco piękny (Tak, znam argument, że pana Craiga da się oglądać od szyi w dół, ale z frustratami nie rozmawiam :))



Za to, że James Bond nie tylko umie przeskakiwać między dachami bloków oddzielonych od siebie uliczką czy wskakiwać przez okno akurat do tych mieszkań, z których wyjście ulokowane jest w miejscu totalnie zmylającym przeciwnika, to jeszcze bezbłędnie zna topografię każdego miasta.
Nieeeee, w ślepy zaułek to pan Bond się nie zaplącze!
Zawsze wie, gdzie skręcić, gdzie zawrócić i jakimi schodami wjechać (w górę, lub w dół - to bez znaczenia), by zmylić pościg.




Za to, że James Bond nigdy nie stoi w korkach.
Nie wiem, jak on to robi, ale ulice Londynu, Rzymu, Paryża i innych metropolii zawsze stoją przed nim otworem.

I zawsze umie sobie załatwić jakiś fajny środek transportu. Ja nie będzie to Aston Martin DB10 (Phi, nie żebym przed powstaniem tego wpisu wiedziała, że taka marka w ogóle istnieje), to jakiś motor, zwinięty przypadkowemu przechodniowi.
Zresztą, pal licho samochody!
On umie latać nawet samolotem bez skrzydeł!




Bo umie wyważyć drzwi jednym kopnięciem.

Bo nigdy się nie denerwuje, niczego się nie boi i niczego nie żałuje.
Zazdroszczę.



Bo jego relacje z kobietami są takie bezproblemowe:
- Nienawidzę cię!
- Przyszedłem, żeby ci pomóc.
- Idź do diabła!

- Mrrrrr. Zawsze jesteś taka ostra?
(tu następuje wymowne milczenie tudzież przewrócenie oczami w wykonaniu głównej bohaterki)
- Musisz mi zaufać? (tu jest scena spadania parunastu metrów w dół, staczania się z góry, nurkowania, wydostawania się z tonącego pojazdu, zatrzymywania tykającej bomby, uciekania przed wybuchem - You name it! zakończona bezpiecznym lądowaniem, otrzepaniem kurzu, poprawieniem makijażu i pocałunkiem).
- Kocham Cię!
(niewymowne milczenie Bonda)


No i te kobiety też piękne i eleganckie. Nawet po parominutowym pościgu w szpilkach i wąskiej spódnicy!
A wiadomo, że człowiekowi się zawsze jakoś tak cieplej na sercu robi, jak sobie popatrzy na parę idealną.


A właśnie! Wybuch!
Żaden mu nie straszny, bo przed każdym zdoła uciec.
Strzela nie będąc trafianym. ZAWSZE zdoła się złapać za ostatni stabilny fragment czegoś akurat się rozsypującego. Zna się na wszystkich systemach zabezpieczeń, zna hasła do każdego komputera. Gadżeciarz i tech-savvy, skurczybyk!
Zabija, sam przeżywając nawet wiercenie w czaszce.




Bo ma fajnych współpracowników. Q. i M. (której uśmiercenie mnie wkurzyło - odsłaniając rysę niemocy na nienagannym profilu agenta 007).


I dobrze ucharakteryzowanych wrogów.


Aż wreszcie za to, że zawsze, ale to zawsze znajdzie się rzesza super recenzentów, którzy usłużnie rozłożą nowego 'Bonda' na czynniki pierwsze.
Wyjaśnią (zupełnie nie rozumiejąc faktu, że 'Bond' to Bond - kategoria sama w sobie, nie mieszcząca się w schematach) czy to pastisz czy nie pastisz, przeanalizują sposób prowadzenia narracji, skomentują spójność cech bohatera z flemingowskim pierwowzorem, zjadą naiwność poszczególnych ujęć i wyszukają wpadki scenograficzne, po to by na koniec, pierdząc w fotel, wydać swój wiekopomny wyrok: SŁABY!


Ha, ha, ha. To mnie rozśmiesza najbardziej :)




A Wy za co lubicie Jamesa Bonda?


 
niedziela, (już) 14-ty grudnia 2015
 
Ps.  Refleksje na świeżo po 'randce z najnowszym Bondem'.



Kocham Was!!!

$
0
0
Ha, ha, ha !!!

Kocham Was!
Normalnie Was kocham, za to, że trzymacie rękę na pulsie.

Otóż ... przysięgam, że opublikowanie pustej strony opatrzonej niedokończonym tytułem, NIE BYŁO zamierzonym zabiegiem, mającym na celu zwiększenie liczby wejść na blog.

(Naprawdę nie spodziewałam się ponad 600 kliknięć jednego tylko wieczora - co jest liczbą większą niż w przypadku większości moich wpisów, kiedy to ... faktycznie coś napisałam :))).

Aczkolwiek nie ukrywam, że moja nieśmiała próba napisania CZEGOKOLWIEK (padło na pewien cuchnący temacik) była zainspirowana kolejnymi poradami guru blogosfery.


"Zły blogger! Niedobry blogger! Be bloger! A masz! A masz!" - biczowałam się intelektualnie, czytając kolejny poradnik zostania wpływowym, a poczytnym władcą umysłów.
No bo jak ja mam być dobrym blogerem, skoro nie spełniam podstawowego warunku ... pisania CODZIENNIE! (do szuflady - żeby nie było - aby wyrobić sobie nawyk, a publikować co któryś wpis, po odpowiedniej szlifierce)?

Nie będę już nawet wspominać, że nie buduję PERSONY za pomocą specjalnych narzędzi internetowych (to już podwójny wyrok), a więc mój autorytet jest zerowy.
Nie jestem influencerem, buuuu.


I błądzę, bo nie mam celu i nie wiem, jak ZASPOKAJAĆ POTRZEBY ODBIORCY (to o Was, rzecz jasna).
Nie stosuję metody MIKROMOMENTÓW, piszę o dupie Maryny (czyli serwuję Wam moje własne przemyślenia), choć być może mam swój własny styl ...


Gdy dobrnęłam do punktu szóstego, czyli STRATEGICZNEGO miejsca artykułu, jakim jest tytuł (który być skonstruowany wg jednego z kluczy fascynacji jak np. pożądanie, tajemnica, alarm czy występek), pomyślałam sobie:
Kurczę pieczone! Najwyższy czas się zmobilizować i przerwać to milczenie (tematów wszak - jak zwykle - mi nie brakuje; śmiem twierdzić nawet, że ich mnogość tak mnie przygniotła, że aż unieruchomiła :)))
W końcu co jak co, ale chyba tytuł jestem w stanie sklecić.


No i napisałam.
Jednakże zgodnie z zaleceniami guru zaczęłam go ulepszać, aż ... najzwyczajniej w świecie usnęłam ze zmęczenia (No, nie, nie pomyśleliście chyba, że samo tworzenie chwytliwego tytułu tak mnie wykończyło?!), co jest ostatnio jednym z najmocniej wyrytych w moim centralnym systemie nerwowym nawykiem.

I tak oto pierwotny tytuł (co odnotowuję na wieczystą pamiątkę oraz co by się już istniejące komentarze wydały bardziej zrozumiałe) - "Jak się traci przyjaciół na emigracji, czyli z impetem ..." zasłużył (tak uważam) sobie na na dyplom:


 

Pamiętam przemykającą mi w malignie myśl, że zostawiam otwarty na stronie Bloggera laptop, i że to może się skończyć źle, mając jednak raczej na myśli zdemaskowanie niż nieautoryzowane publikowanie wpisów nieskończonych. Ba! Nawet nie zaczętych!

Opublikowanie mego wiekopomnego 'dzieła' odkryłam dziś dzięki wzmożonej aktywności na mojej skrzynce pocztowej :)

Ot, i cała historia.

A o przepisie na stracenie przyjaciela na emigracji napiszę wkrótce (Bom prawdziwie wkurzona!)






Jak się traci przyjaciół na emigracji czyli z rozprawka o rykoszecie

$
0
0
Nie szafuję słowem 'przyjaźń'.
I to wcale nie dlatego, że noszę w sobie jakieś głębokie, niewylizane rany.
A mogłabym.
Tylko szkoda mi życia.
Tu mi tulipany pod oknem wyskakują jak szalone, tam dziecię rozczula każdym kawałkiem tłustego ciałka. Mąż od czasu do czasu przytuli i miłe słowo rzuci, a szefowa się nie czepia.
Bajka!

Poza tym nauczyłam się do pewnego stopnia trzymać swoje emocje na postronku.
Lata młodzieńczego szału, kiedy to rzucałam się na każdą nową znajomość z impetem i poświęcałam jej dużą część doby dawno mam już za sobą.
Nie robię ręcznie prezentów, nie wysyłam spersonalizowanych kartek, nie piszę długich listów.
Zwierzam się tylko paru osobom.
A i to rzadko.
I nie ze wszystkiego.



Ale wciąż mam w sobie spore pokłady empatii, które mi szepcą do ucha:
"Pomóż! Tobie też nie było lekko, więc sama wiesz, jak to jest. Nie bądź wiśnia. Zobacz, inni mają dużo gorzej."

 

No więc pomagam. W końcu z wewnętrznym przekonaniem się nie dyskutuje.

Dziewczynie, która zagadała do mnie na placu zabaw, daję się zaciągnąć w roli darmowego tłumacza do Urzędu Pracy w celu załatwienia numeru ubezpieczenia.

Znajomym, którzy chcą pojechać na rocznicowy weekend do Barcelony. A co mi tam! Mogę się zająć ich dziećmi przez parę dni, nawet jeśli zmroził mnie sposób załatwienia sprawy.
Tryb oznajmujący zamiast pytającego.

Gotuję (przyznaję, bez cienia empatii) obiad dla (bezradnego) męża chorej znajomej, choć wiem, że zarabia miesięcznie tyle kasy, ile ja nie oglądam w ciągu półrocza i mógłby spokojnie przeżyć dwa tygodnie na gotowcach z restauracji.
Ale tu taka tradycja z tymi obiadkami.
W sytuacji kryzysowej zwołuje się przyjacielski komitet do gotowania obiadków i głupio się oficjalnie przyznać, że ma się to w dupie.

Koleżanki z liceum chcą zwiedzić Londyn z przyległościami - już wyciągam świeżą pościel ...

Kuzyn męża chce zarobić parę groszy na wesele syna. Czym chata bogata!
Ty zarabiaj, a ja cię będę żywić, opierać i znosić twoją obecność w deszczowe angielskie wieczory.
Jak przyjdę z pracy, oczywiście.
I oporządzę swoje dzieci.


Isia potrzebuje na gwałt wypasione CV - siadam, wertuję internet w celu zgłębienia specjalistycznego słownictwa branżowego, dowiaduję się, jakie są wymagane umiejętności i doświadczenie - I bach! Po dwóch godzinach wypieszczony życiorys pędzi światłowodami do potencjalnych pracodawców Isi.

Nie oczekuję wdzięczności, choć czasami mi się to pomaganieprzejada.
I odbija rykoszetem. 


*****

Nie zamierzam więc Was dłużej trzymać w niepewności, bo zapewne wiecie już do czego prowadzi mój (jak zwykle przydługawy) wstęp.
Otóż przyjaciół na emigracji traci się bardzo łatwo.
Można tradycyjnie: rozmawiając o religii, polityce czy pieniądzach.

A można też ... chcieć im pomóc!
Dlaczego?
Bo prędzej czy później okaże się, że to za mało, że pijawka krzyczy: Daj! Daj! Jak już się przyssałam, to nie puszczę! Chcę twojej krwi! Nie próbuj mnie nawet odrywać!
Bo kleszcz się wessał i się wkurza, że mu kuper wysmarowałaś tłuszczem.
I rzyga toksynami.



*****
Przyjaźń(czy może zażyłość spleciona wspólnotą losów?) zrodziła się gwałtownie.
Coś zaiskrzyło od pierwszego spotkania.
Od wieków nie miałam pod ręką kogoś, do którego mogłabym wpaśćbez planowania wizyty z miesięcznym wyprzedzeniem, czy pogadać o pierdółkach.
Nie mam co prawda silnej potrzeby wywlekania moich osobistych spraw poza próg własnego domu, a do wypłakania się zdecydowanie wolę poduszkę, niż usłużne ramię znajomej, ale miło było (właściwie po raz pierwszy na emigracji!) mieć kogoś na podorędziu (a nie na drugim końcu Londynu).

I choć na początku to ona, jako świeżo upieczona imigrantka, czerpała garściami z mojego oswajania angielskiej rzeczywistości, to byłabym największą świnią świata, gdybym zaprzeczała jej kojącej mocy i gotowości niesienia pomocy.
Gdy zrezygnowałam z pracy i miotałam się z milionem pomysłów na siebie.
Gdy nie można mnie było wołami zaciągnąć na rozmo o pracę.
Gdy tkwiłam w swoich zacięciach i zawzięciach.
Aż wreszcie, gdy zaszłam w najbardziej nieoczekiwaną, nieprzewidzianą i szaloną ze wszystkich ciąż i dowiedziałam się o tym tydzień po tym, jak zaoferowano mi całkiem sensowną, pierwszą w moim życiu pełnoetatową pracę.


Pomagałyśmy więc sobie nawzajem.
Bez wyliczania, kto ile razy awaryjnie podrzucił komu dziecko, kto zapłacił za kawę, czy upiekł ciasto.
Normalnie.
Jak w przyjaźni.


W przyjaźni, która różni się powinna różnić się od zwykłej znajomości nie tylko stopniem zażyłości, ale też umiejętnością mówienia prawdy.

Przyznaję się.
Na co dzień nie zawracam sobie nawet głowy.
Nie dyskutuję na trudne tematy, nie angażuję się w kontrowersyjne spory, nie zapieniam się i nie gotuję do czerwoności.
Wyperswadowałam sobie, że nie warto.
Jestem oportunistką w pełnej krasie.

Ale jak już wpuszczę kogoś do swojej 'alkowy', to nie mówię mu, że mu wyjątkowo do twarzy w tej czerwonej sukience.
Mówię, że ładniej mu w niebieskim.
Mówię ... zapytana.


Mówiłam więc.
Naucz się angielskiego. Bez tego nie ruszysz pełną parą.
Pomogę ci.
Pomogę ci zapisać się na kurs.
Pomogę ci znaleźć informacje o kursie.
Pomogę ci znaleźć fajne strony w internecie.
Pomogę ci ...

Zapisz się do biblioteki. Na czytanie Szekspira w oryginale może się nigdy nie porwiesz, ale książeczki z bajkami dobrze
zrobią twoim dzieciom, stawiającym kroki w angielskiej szkole, a i twoje umiejętności językowe podkręcą. I godzina darmowego internetu będziedużo lepsza niż limitowany dostęp do sieci w komórce.

Załatw sobie uznanie dyplomu. Zapisz się na kurs. Naucz się słownictwa branżowego. Spotkaj się z G. Umówię cię. Ona pracuje w twoim zawodzie. Kto wie, może będzie mogła dać ci jakieś wskazówki.


Zapoznaj się z jakimiś Angielkami.
Nieinwazyjnie.
Zagadaj do jakiejś przed drzwiami szkoły.
Zaproś koleżanki córki na urodziny. Będziesz miała okazję uciąć sobie niezobowiązującą pogawędkę. Podszkolisz angielski.

A właśnie! Angielski! To kiedy się zapisujesz na kurs?


****

Wpadała na kawę coraz bardziej sfrustrowana.
Bo praca była nudna i mało płatna.
Bo wszelkie próby zahaczenia się w zawodzie kończyły się fiaskiem.
Bo mieszkanie na 30 metrach kwadratowych z dwójką rozbrykanych dzieci, schorowanym ojcem i irytującą matkądoprowadzało ją do rozpaczy.


Wpadała na jajka z bekonem, by wygrzebać się z emocjonalnego dołka po kolejnej nieodbytej rozmowie o pracę, po nieudanej próbie znalezienia większego mieszkania mieszczącego się w domowym budżecie, po ciężkim dniu w niesatysfakcjonującej pracy.

Wpadała, prosić o napisanienastępnego, nadmiernie podrasowionego CV i siedziała godzinami, podjadając ulubione herbatniki, które kupowałam specjalnie dla niej, bo nikt z domowników za nimi nie przepadał.

Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, dusić nadziei na szybką zmianę zanim jeszcze zdążyła się zwerbalizować.

Ale realistka (i emigrantka z ponad dekadą doświadczeń) wyłaziła ze mnie wszelkimi otworami, mamrocząc pod nosem (coraz bardziej nieśmiało)swoje mantry. 
Mantry o języku, o bibliotece, o dyplomie.
O
wędce, kołowrotku, spławiku i haczyku.


Po dwóch latach widać było jednak jak na dłoni, że nie o narzędzia do połowujej chodziło.
Moje próby zaciągnięcia jej do sklepu wędkarskiego spełzały na niczym.
Ona chciała ryb.
Różnych gatunków.
W dużych ilościach.



Patrzyła się na mój arsenał 'wędek' i krzyczała: "Ja też tak chcę!Chcę stałą pracę, chcę inteligentnych współpracowników,chcę dom z ogródkiem, chcę trzecie dzieckoooooo!!! I psa! I nie mów mi, że tobie zdobycie tego zajęło 11 lat, bo ja nie mam tyle czasu!*"

Kazałam jej usiąść i zastanowić sięco jest dla niej priorytetem.
Mieszkanie, lepsze pieniądze, czy praca w zawodzie.
Bo wszystkiego na raz nie da się zmienić.
Trzeba wybrać metodę małych kroków i dostosować strategię działania.

Bo jeśli mieszkanie, to trzeba zacisnąć zęby, wziąć parę godzin dodatkowego sprzątania, podreperować budżet i się przeprowadzić. Większy metraż potrafi naprawdę odświeżyć szare komórki i dać porządnego kopa do dalszego działania.
Jeśli lepsze pieniądze, to wziąć się za angielski i podjąć pracę na cały etat.
A jeśli praca w zawodzie, to uznanie wykształcenia, lub - co ma dużo większy sens - kurs, na którym nie dość, że szlifuje się branżowe słownictwo, to dodatkowo wysyłają cię na obowiązkowe praktyki. W zawodzie. No i masz tutejszy papierek. Przepustkę otwierającą niejedne drzwi. O zobacz, w centrum szkolenia, po drugiej stronie ulicy mają kursy, które mogłby cię zainteresować.


Po trzech godzinach moja głowa krwawiła od uderzania o mur.
O mur niemożliwości.
Więcej sprzątania nie. Nienawidzę sprzątać. Nie przeskoczę!
Angielski? Nie mam się kiedy uczyć. I nie mam gdzie, jak mi mamusia się po domu krząta. Nie przeskoczę.
Cały etat? A kto odbierze dzieci ze szkoły? Mamusia? Chyba zwariowałaś! Ona się nie nadaje!**
Oddać dzieci do świetlicy?! Nie, nie da rady. Za drogo.
Praca na zmiany? Mąż mi nie pozwoli.
Kurs. Nie, to najgorsza z możliwych opcji.
Nie dam rady.
Nie przeskoczę.



- Ale emigracja polega na tym, że właśnie trzeba przeskoczyć! Że trzeba skoczyć jeszcze wyżej! Bo jest trudniej zaczynać wszystko od zera mając na karku prawie cztery dekady! - powiedziałam, będąc już u kresu psychoterapeutyczno-konsultacyjno-przyjacielskiej wytrzymałości.

Zamarła, jakby wyrwana z transu.
- Czy ty mnie próbujesz zdołować? - zapytała z niedowierzaniem w głosie.

- Nie, ale jestem sfrustrowana, bo wywalasz to wszystko na mnie, jednocześnie nie dając sobie pomóc. Kdąmoją propozycjęrozwiązania problemu zbywasz mało przekonującymi kontrargumentami. - odpowiedziałam, czując jak w tej samej chwili zmieniam się w sopel lodu pod wpływem jej spojrzenia. 


- Dobra, to ja już muszę iść...

I poszła.
Nie odezwała się przez cały grudzień.
Przed świętami, udając, że niby nie zauważyłam, że się na mnie śmiertelnie obraziła, przyniosłam jej prezent. Podziękowała oschle i poleciała załatwiać mnóstwo przedświątecznych spraw.
Po świętach też się nie odezwała.
Ostatnio jej mąż udał pod szkołą, że mnie nie zauważył, a zagadany tłumaczył się zmitygowany, że myślał, że idę w drugą stronę, odebrać dziecko z innego budynku. Mimo iż od września spotykamy się poniedziałek w poniedziałek w tym samym miejscu.
Pod koniec stycznia wysłałam jej sms-a, że herbatniki się zeschły.
Miała wpaść, ale ... odpisała, że nie da rady, bo się rozchorowała.
I kontynuowała milczenie.

A potem się dowiedziałam, że się przeprowadzają.
Że udało im się w końcu wynająć dom z ogródkiem.
Błogosławieństwo dla dzieci. Błogosławieństwo dla schorowanego ojca.

Oddech i odświeżenie szarych komórek większym metrażem.
Dowiedziałam się przypadkiem.
Od jej kuzynki.
 

I poczułam się, jakby mi ktoś dał w pysk.

Zaskoczyło mnie, że że przez głupią zawziętość i najpospolitsze zacietrzewienie można było odmówić sobie podzielenia się radością z uporania się z kolejnym emigracyjnymschodkiem, z kimś, kto przez dwa lata też czekał i trzymał kciuki za jego pokonanie.

Eh, pewnie mi się coś pokićkało z tą umiejętnością mówieniprawdy ...





poniedziałek, 9 lutego 2016


Ps. Ach! I byłabym zapomniała! W życiu bym nie podejrzewała, że definicja z Wikipedii może mieć w sobie tyle podtekstów ...

Rykoszet– niecentralne zderzenie dwóch ciał w wyniku którego oba ciała lub jedno - gdy jedno z nich ma masę pomijalnie małą w stosunku do drugiego, np. zderzenie piłki ze ścianą (no, z tą masą to by się nawet zgadzało :)) -  zmieniają kierunek swojego ruchu (o kąt znacznie różniący się od 0° i 180°) na skutek tego, że punkt przecięcia torów ruchu nie leży na odcinkułączącym środki masy obu ciał (podobnie punkt zetknięcia obu ciał w chwili zderzenia nie leży na odcinku łączącym środki ich masy). W wyniku rykoszetu zmiana pędów obu ciał jest znacznie mniejsza niż przy zderzeniu centralnym.





_______________________________________________________
*Psa się nie dorobiłam, żeby nie było. A i dom wciąż wynajmowany :)
** Mamusię miałam okazję poznać i spędzić z nią trochę czasu i powiem Wam - moim marzeniem jest być taką sprawną i dziarską panią, kiedy osiągnę podobny wiek.

Jak wieprza!

$
0
0
Już na wstępie wlepili mi cztery punkty karne.
Z dwunastu możliwych.
Cztery czynniki ryzyka: za stara, za gruba, za dużo dzieci i już raz pociachana.
Oczywiście ujęli to bardziej elegancko, ale sprowadzało się to tylko do jednego: chuchać, dmuchać i modlić się.

A tu, na pohybel prognozom, wszystko szło jak z płatka.
W całej ciąży przytyłam tylko cztery kilogramy. Mój organizm, jak nigdy wcześniej (i obawiam się, że już nigdy więcej) wykorzystywał nagromadzone zapasy tkanki tłuszczowej nad wyraz efektywnie.
Ciśnienie nie skakało ani na jotę, co miesiąc wyginając brwi położnej w sklepienia gotyckie.
Cukrzyca ciążowa nie była mną w ogóle zainteresowana, zgaga omijała szerokim łukiem, a nogi za żadne skarby świata nie chciały puchnąć.
Nie bolał mnie kręgosłup, nie irytowały mnie żadne zapachy, nie goniłam męża po ogórki kiszone w środku nocy.
Ba, nawet sobie porządnie nie porzygałam, zaliczając tylko jedną 'wpadkę' tuż po zrobieniu tysięcznego testu ciążowego. Bardziej ze stresu niż z powodu wzburzonych hormonów.
W ostatnim miesiącu, w nienaganne dotychczas wyniki, wkradł się niewielki niedobór żelaza.
Walczyłam tylko z dwoma 'problemami': wszechogarniającą, nieznoszącą sprzeciwu sennością oraz ... spłukiwaniem włosów, które były tak gęste, że doprowadzały mnie do szału ilością wody (i czasu) potrzebną do ich umycia.
No prawdziwy dramat.
Cała byłam piękna, lśniąca, wygładzona, odmłodniała, promieniejąca, seksowna i szczęśliwa. Lubiłam swoją (pierwszą w życiu, zaoferowaną mi tuż przed dokonaniem ciążowego odkrycia) pełnoetatową pracę i nie zamierzałam się z nią żegnać zbyt wcześnie (tzn. na dwa tygodni przed terminem).
Plan, wspomagany zestawem witamin i żelazem, zrealizowałam.

W trzecim trymestrze doszedł mi jeszcze jeden 'dopalacz'.
Panowie konsultanci, trzęsąc się nade mną, jak galarety, zadecydowali, że ze względu na te czynniki ryzyka (no sama pani rozumie) wspomogą mnie przeciwzakrzepową heparyną.
W zastrzykach.
Malutkich takich.
Dwa razy dziennie.
No sama pani rozumie.
Pielęgniarka panią wszystkiego nauczy.

Niektórzy odliczają dni do porodu odcinając centymetry.
Ja liczyłam liczbą pozostałych strzykawek.
Dwieście, sto pięćdziesiąt, sto jedenaście, dziewięćdziesiąt osiem ...
Boże, może urodzę miesiąc przed terminem?
Znienawidzone szpileczki, sadystycznie wbijane w brzuch i uda.
Okrutne narzędzie zbrodni sączące podskórnie jad heparynowy.
Niepozorne przyrządy tortur, zostawiające bolesne gule i rozległe siniaki.

Kątem oka widziałam, jak pani robiąca mi usg, sprawdziła w komputerze skutki uboczne heparyny, gotowa łapać za telefon i raportować Social Services, że ma pacjentkę, którą mąż bez opamiętania regularnie kopie po brzuchu.

Miałam ochotę wbić garść strzykawek w tyłek konsultanta, który mi je zaordynował.
Ale robiłam to dla tego małego ciałka rosnącego we mnie, o które drżałam bardziej, niż w poprzednich ciążach, dotknięta przekleństwem wujka Google, wieszczącego i straszącego na potęgę.
Syczałam z bólu, przekonana o zbędności tej terapii - dla tego człowieczka, który zupełnie bezproblemowo rozwijał się wewnątrz.
Podejrzanie bezproblemowo - myślałam czasami.

Więc doszukiwałam się problemów.
Brak wymiotów? Źle! Za mało hormonów ciążowych.
Tylko pół kilograma w sześć tygodni? Może dziecko nie rozwija się prawidłowo?
Brzuch coś za mały. Nie ma skurczów przepowiadających.
Boże! Ona nie kopała już od ponad 10 godzin!
Mimo kategorycznych zakazów męża przeczytałam chyba wszystkie dostępne dyskusje na temat poronień, wad genetycznych, urazów okołourodzeniowych, martwych urodzeń, śmierci łóżeczkowych i oczywiście tego nieszczęsnego czucia ruchów dziecka.
Nerwowo szukałam pamięci ostatniego zarejestrowanego sygnału z wewnątrz.
Dotykałam brzuch zimną ręką, kładłam się na wznak głęboko oddychając, brałam (w miarę możliwości) gorące kąpiele, pukałam, stukałam, potrząsałam, prosiłam, zaklinałam, rozkazywałam: Dziecko! Nie wygłupiaj się! Daj znerwicowanej matce znak!
Bez odzewu.
Dopiero gdy poziom adrenaliny podkręcony chorą wyobraźnią stawiał w gotowość bojową każdy narząd ciała, gdy przez mózg przelatywała myśl o niezwłocznym udaniu się na pogotowie, Młoda dawała mi jednego porządnego kopa, jakby chcąc powiedzieć: Matka, wyluzuj!
I dalej szła spać, ululana piosenkami rosyjskimi.


Bo piosenki rosyjskie były moją jedyną ciążową słabostką.
Wyłam na cały regulator repertuar zapamiętany z licealnych lekcji. 'Podmoskowynyje wieczjera"*
poprzedzały Katiuszę. Pugaczowa ustępowała Swiaszczjennej Wajnie(Wiem,wiem ... Do tej pory mi wstyd). A na okra byłypiosenki dziecięce.
Szto za 'li', szto za 'mon',
W ljudziach nietu smysła, nikakowa smysła,
No kak skażem 'limon',
Srazu stajet kisła, kisła, kisła
*****

I wykrakałam.
Dwa tygodnie prze terminem stało się 'kisła'. Nawet bardzo 'kisła'.

'Classic, you sayin'?' - wertowała z niedowierzaniem moje 'Pregnancy Notes' lekarka - 'Tu nigdzie nie jest napisane, że poprzednia cesarska była klasyczna! To proszę tu chwilę poczekać'.

Po czterdziestu minutach (dobrze, że miałam ze sobą jakiś kryminał)
doktor Akinsola, oficjalnie mój lekarz prowadzący, faktycznie zaś postać mityczna, będąca jedynie nazwiskiem na wysyłanych przez szpital zawiadomieniach o wizytach kontrolnych, zmaterializował się.
Nie wróżyło to nic dobrego, jako że naczelny konsultant-ginekolog parał się jedynie przypadkami trudnymi.

'Don't worri, we will wachya like a hog' - zapewnił mnie pan Akinsola ciężkim ghanijskim akcentem.
Nidgy nie zetknęłam się z tym powiedzeniem.
Miałam tylko nadzieję, że to idiom*, a nie nawiązanie do mojej wagi :)


Potem sprawy potoczyły się już mniej humorystycznie.
Zaczęło się od wątpliwości, czy aby na pewno dam radę urodzić siłami natury.
Bo wiek (no, kurczę przyczepili się jak rzep do psiego ogona), po poprzednia cesarka (rok po której urodziłam bezproblemowo siłami natury), bo ... świeżo zrobione usg wskazywało na wielowodzie i dziecko o wadze ... 5200!
Jak może dziecko ważyć ponad pięć kilo, skoro ja przytyłam tylko cztery?
No i do tego jeszcze w
ielowodzie!? Jakie znowu wielowodzie?
Ciocia Wikipedia już usłużnie słała informacje: przyczyną mogą być wady wrodzone ośrodkowego układu nerwowego (bezmózgowie), niedrożność przełyku lub dwunastnicy, wrodzona toksoplazmoza (Czyźby kocia zemsta?), obrzęk płodu i wiele innych, których nie chciało mi się już czytać. Te cztery wystarczyły, by moja wyobraźnia zaczęła galopować w zakazane rewiry.

Doktor Akinsola nie zastanawiając się długo zaordynował cesarkę.

Moje zapewnienia, że czuję się tak, jakbym miała urodzić siłą jednego parcia na nic się tu zdały.

Miałam spakować torbę, umówić się z położną na omówienie szpitalnych procedur i za cztery dni zameldować na porodówce w specjalistycznym szpitalu.
Z pogadanki zapamiętałam tylko jedno zdanie: "Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak, to nie będzie go mogła pani wziąć na ręce. Tylko je pani pokażemy i weźmiemy je na oddział intensywnej terapii."
Niestety, mój mózg, nakręcany dodatkowym strachem przed paraliżującą igłą znieczulenia zewnątrzoponowego, wszedł w tryb skrajnie pesymistycznego postrzegania świata.


W środę rano machina ruszyła.
Najpierwlekarz i anestezjolog przedstawili mi się uprzejmie, dopytując się, czy mam jakieś wątpliwości, które mogliby rozwiać.
Położne toczyły swój proceduralny dialog, anestezjolog instruował swojego stażystę, ginekolog żartował z pediatrą, pielęgniarki podawały narzędzia, a instrumentariusz liczył chusty chirurgiczne.
Tym liczeniem nas rozśmieszały tak, że obawiałam się, że ogarnie mnie głupawka.
Nie mogliśmy z mężem wyjść z podziwu na surrealizmem sytuacji, w której moja góra śmiała się i gadała, a dół odgrodzonyniebieskim kawałkiem płótna, pocięty i zbroczony krwią nieczule znosił potężne szarpanie.
Nie przypuszczałam, że cesarka, to jedno wielkie wyszarpywanie ciała z ciała.





Kiedy już poczułam, że dziecko musi być na zewnątrz, położna podała godzinę: 10:45 i zaległa cisza.
Grobowa, przedłużająca się w nieskończoność cisza, przerwana jedynie kwileniem.
Ufff!
Potem jednak znów zapadła martwa cisza.
Nie padły żadne gratulacje, nie było słychać fanfar, nikt nie obwieszczał światu, że oto na świecie pojawiła się nasza córka.

Z namolnie świdrującym mi mózg zdaniem 'Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak ..."zaczęłam się domagać jakichkolwiek informacji.
Usłyszałam tylko, że za chwilę pediatra mi wszystko wyjaśni.
Mąż został wezwany za kotarę, zza której po chwili wyprowadzono go ledwie żywego.
Mnie nadal nikt o niczym nie informował.
Nagle jedna z położnych, jakby obudzona z jakiegoś transu, powiedziała dziwnie sztucznym głosem: Ma pani córkę. Śliczną!
I zaczęła rozmawiać ze mną ... o mojej pracy.

Wszystko szło niezgodnie ze scenariuszem.
Nie mogłam dotknąć, ani nawet zobaczyć dziecka.
Wiedziałam, że wydarzyło się coś złego, skoro cały personel na sali porodowej zaniemówił.
Kątem oka widziałam jak w pośpiechu wywozili mały kokonik o cudnej,kształtnej główce i alabastrowej skórce.


A jednak ... wspominam ten moment jak jeden z najwspanialszych w moim życiu.
Albowiem w
szyscy ci ludzie (
otrząsnąwszy się z pierwotnego szoku :))otoczyli mnie kokonem spokoju.
Stworzyli atmosferę, w której czułam, że nawet jeśli nie wszystko działa, jak bym chciała**, to ja i moje dziecko będziemy bezpieczne.
Byli gotowi odpowiedzieć na każde moje pytanie (nawet jeśli większość odpowiedzi sprowadzała się do stwierdzenia 'Nie możemy na razie nic powiedzieć, dopóki nie przeprowadzimy kolejnych badań" :))
Wykazywali się niesamowitą delikatnością, wrażliwością i dobrocią.
O profesjonalizmie nie wspomniawszy.

Dawali mi znać, że nic nie jest dla nich problemem.
Nawet zawiezienie potężnego łoża pooperacyjnego, na ... oddział intensywnej terapii, po to tylko, bym (po karkołomnych manewrach między inkubatorami) mogła przytulić moje dziecko, zanim zawiozą je do specjalistycznego szpitala.

I ten dotyk - to była dawka miłości, energii, adrenaliny i nadziei, która pomogła mi przetrwać kolejne dwa dłuuuuugie, pełne niepewności tygodnie.





*****
Tak było rok temu.
Moja córka jest najpiękniejszym dzieckiem świata (ex aequo z moją pierwszą córką, rzecz jasna).
Jest okazem zdrowia, a zeszłoroczne zawirowania są już tylko wspomnieniem. 
Długo się zastanawiałam, czy opublikować ten wpis.
Dojrzewał w zakładce 'Szkic' przez dwa tygodnie.
Przepisywałam go trzy razy.
Skróciłam o połowę.

W końcu zdecydowałam się na publikację - z wdzięczności dla angielskich lekarzy.
I z obietnicą, że nigdy już nie będę narzekać na tutejszą służbę zdrowia.
Bo mimo, że zdarza się czekać z chorym na zapalenie oskrzeli dzieckiem trzy godziny na Ostrym Dyżurze, bo leczą przeziębienia wodą i paracetamolem, bo bronią specjalistów szpalerem lekarzy pierwszego kontaktu, którzy lubią bagatelizować.
Jednak, gdy dzieje się coś naprawdę poważnego - to sztab profesjonalistów jest na każde twoje skinienie.
Sztab osób, na które nie trzeba polować przed drzwiami gabinetu i błagać o udzielenie jakichkolwiek informacji.
Uprzejmych, kulturalnych, przystępnych, uśmiechniętych i cierpliwych.
Niewyniosłych, nienabzdyczonych, niechamskich, niezmanierowanych, nie żądnych łapówek, dostępnych nie po znajomości, nie fukających, nie przewracających oczami, nieprzemęczonych milionem fuch na boku***.

Sztab profesjonalistów, obserwujących cię czujnie jak wieprza niczym jastrząb!


czwartek, 18 lutego 2016

_______________________________________


* no ale powiedzcie sami ...




** w rzeczy samej, choć nie o wieprza, a o jastrzębia tu chodziło :) 
*** szczegóły techniczne do wiadomości redakcji :)
**** 'nie' - rozdzielnie czy łącznie - jeśli się gdzieś sypnęłam, to poprawcie, proszę, braci blogerska!


#odkrywamTwórców

$
0
0
Jak nisko upadłam jako blogerka, świadczyć może tylko fakt, że w tym roku NAWET NIE ZAUWAŻYŁAM, że coś takiego jak Blog Roku istnieje!
Szczególnie, że to się teraz Galą Twórców zwie.

Odkąd zaczęłam z zaangażowaniem bawić się w ogólnodostępne blogowanie przeszłam przez kolejne etapy:
- 2011 - pierwszy rok blogowania: Eeeee, no przecież nie będę się pchać na piedestał, skoro bloguję dopiero od maja. (He, he, he. Jak bardzo się w swojej 'prawości' myliłam zobaczyłam dopiero po pobieżnej lekturze kalendarzaarchiwum co drugiego bloga. Już głupie 'dwa posty w październiku, dziesięć w listopadzie i sto trzydzieści osiem w grudniu' pretendowało do miana NAJLEPSZEGO.
ROKU!!!


- 2012 - uznałam, że zapracowałam sobie już na miano kandydatki na jeśli nie najlepszego (No, bądźmy skromni!), to przynajmniej przodującego zapisu swobodnych myśli w polskiej blogosferze. Mimo, że szłam jak burza, nie udało mi się wyperswadować moim Czytelnikom, że warto poświęcić te parędziesiąt groszy na połechtanie mojego ego.
Eeeee tam. Zwalam to na karb hipsterskiego podejścia do życia większości z nich ("Sorry, Fi, bardzo Cię kocham, czytam cię od deski do deski, ale nie biorę udział w takich akcjach" - tak, tak, to o Tobie, Renya; Z tymi deskami to mogłam trochę podkoloryzować :))).
Tudzież na nieposiadanie dostępu do polskiej komórki ani polskiego dentysty posiadającego polską komórkę (Aaaa, taki alternatywny plan Bebe. Kto czyta Kaczkę, ten wie :))
Siedem, nie, nie, to nie pomyłka - SIEDEM wejść na mój blog ze strony Blog Roku (i dziesięć - tak, naprawdę, DZIESIĘĆ głosów oddanych na 'Szepty') pozwoliło wywindować mój blog na wyżyny przekraczające nawet moje skromne granice frustracji.
Jednak nie samym Blogiem Roku bloger żyje.
W końcu są też konkursy alternatywne (patrz na szpaltę boczną, choć i tekst godny uwagi :)
).
Wytarłam więc zasmarkany nos w poduchę i pisałam dalej.

- 2013 - zastanawiałam się tak długo, czy się przyłączyć do akcji, że ... przegapiłam termin.


- 2014 -siedziałam w czarnej dziurze, a blog  (mimo udanego startu z 'finką') ze mną.

-
2015 - otrzymanyTytuł Człowieka Roku Magazynu Time tak mi uderzył do głowy, że zupełnie przestałam myśleć o jakichś tam pomniejszych konkursach.
No i przegapiłam.


I kurczę, szkoda!
Bo właśnie teraz mi się jakoś odmieniło, jakieś powietrze z blogerskiego ego zeszło, bo dotarło do mnie, że te dyskusje o kupowanych sms'ach są w ogóle nieistotne.
I że tu nie ma żadnej ideologii (choć wiadomo, że ci z Instagramem i własną domeną mają większe szanse :)))


Trochę się ku temu przyczyniła niejaka Durska, Agnieszka zresztą.
Bo napisała rozprawkę o 28 powodach, by głosować na zgłoszone blogi.
Jak człowiek napisała.
Jak bloger napisała.
I nie użyła ani razu słowa żebro-lajki!

Postaw się w sytuacji blogera. Piszesz, tworzysz, uczysz się, starasz. Szukasz pomysłów na wpisy i każdego dnia zabiegasz o uwagę milionów ludzi w Internecie. To praca, całkiem ciężka. Wymaga systematyczności i nierzadko bardzo twardego tyłka, bo czytelnicy potrafią dopiec, czasem zupełnie niesłusznie. Pewnie, możesz to rzucić w cholerę, nikt nie zmusza do blogowania. Ale gdyby nie blogi, to w Internecie byłoby dość nudno! Poza tym uczysz się pisać, argumentować, a to przydaje się w innych dziedzinach życia. Raz do roku, gdy zgłaszasz się do konkursu Blog Roku, oczekujesz czegoś więcej niż lajk albo komentarz pod wpisem. Chciałbyś realnego wsparcia za swoje pisanie. Za te wszystkie miłe chwile, które ludzie spędzili u Ciebie na blogu. To niewiele, a Tobie doda skrzydeł, nawet jeśli okaże się, że głosów będzie za mało, by wejść do finału.
Próbujesz ludzi zachęcić do tego drobnego gestu, wielu się za to obraża. A przecież nie ma za co. Jeśli coś jest dla Ciebie ważne, to dlaczego nie poprosić o wsparcie?
Nie psiocz więc, gdy przeczytasz kolejną prośbę, gdy nagle wśród Twoich znajomych kilkunastu okaże się blogerami, którzy zaczepią Cię o głos. Konkurs się skończy, dzieciaki z Fundacji będą miały więcej radości, a blogerzy – cóż, im dodasz skrzydeł. Odwdzięczą się w kolejnych wpisach, szukając dla Ciebie jeszcze więcej ciekawych tematów. Bądź hojny!
Bo uświadomiłam sobie, że w Anglii co chwila prosi się o wsparcie (tak, tak finansowe; i nikomu nie przyjdzie do głowy nazwać tego żebraniem.), by przekazać je na milion dwieście sto trzydzieści fundacji i organizacji charytatywnych, oferując w zamian a to marszobieg wokół lokalnego parku, a to ledwie zjadliwe nalukrowane babeczki, a to obcięcie włosów (które i tak już się znudziły i rozdwajały na końcach :))
Oferuje się coś, co jest często dużo mniej cenne, niż te pisane w pocie czoła wpisy na blogu, które rozśmieszają, informują, wzruszają, dotykają czułych punktów.


*****



Mignęła mi gdzieś tam akcja otagowana #odkrywamTwórców, polegająca na tym, żeby na własnym blogu polecić trzy blogi z własnej kategorii, które nie dostały się do pierwszej dziesiątki.
Taka niewymuszona, spontaniczna, bezinteresowna akcja.
I bardzo mi się spodobała.
A ponieważ nie byłam w żadnej kategorii, mam przywilej wybrania blogów, które wpadły mi w oko w różnych kategoriach.

Oto moje typy:

Warszawawa - Ach! Aż mi (trochę) szkoda, że nie mieszkam w Wawce ...


Papuga z Ameryki - do Ameryki to pewnie się nie przeniosę, ale blogi emigranckie są mi bliskie :)

 
Szałowy Żurek u Artura  - bo lubię różne takie smaczki językowe

No dobra, niech będzie cztery ...

Ojciec M.
- bo mnie rozśmieszył kilkoma wpisami :)


 

Przyłączycie się do akcji?

#odkrywamTwórców



niedziela, 6 marca 2016




Egzamin z polskiego czyli jak to z Libratusem było

$
0
0
Hrabina każe, hrabina ma :)

Zbierałam się już dawno, ale temat poszedł w odstawkę ... tak jak i sama szkoła.
A temat jest ciekawy jak i sam projekt.
Ale zacznijmy ab ovo.

Myśl bowiem, by szlifowanie, cyzelowanie, uszlachetnianie i wygładzanie języka polskiego jakoś sformalizować, wykluwała się w mej głowie już od pewnego czasu.
A raczej waliła obuchem w czerep, wbijała się w serce niczym mizerykordia i poruszała najczulsze włókna układu współczulnego za każdym razem, gdy (nazwijmy to eufemistycznie) Moi Mali Tłumacze produkowali kolejne twory językowe. W ich mniemaniu w języku polskim.

Sobotnia szkoła odpadała w przedbiegach.
Po pierwsze, perspektywa zmuszania moich dzieci do spędzania kolejnego dnia w szkole była odrzucająca, szczególnie w obliczu miliona zajęć alternatywnych, w których uczestniczyli ich koledzy.

Po drugie, zniechęciła mnie nieśmiała próba, którą podjęłam jeszcze za starych londyńskich czasów, kiedy to na pierwsze zajęcia rozpoczęły się ... mszą.
I niestety ten aspekt, obok wielu innych, sukcesywnie ostudził mój zapał do posyłania dzieci do sobotniej szkoły. Polskie sobotnie szkoły w Anglii są bowiem ... szkołami wyznaniowymi.

M
oże nieoficjalnie, ale jednak religia i przygotowywanie do pierwszej komunii stanowią część programu nauczania.

Gdy o uszy obiła mi się nazwa Libratus i stojąca za nią idea nauczania dzieci w domu, z możliwością korzystania z webinariów, zajęć z nauczycielami z Polski i możliwością otrzymania świadectwa ukończenia polskiej szkoły - zapaliłam się natychmiast.
I po krótkim, a dogłębnym szperanku w internecie gotowa byłam zapisać swoje pociechy.
Niestety, okazało się, że ... zabrakło miejsc* i dane było nam czekać na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego.
W momencie rozpoczęcia nauki w Libratusie moje dzieci miały 8,5 (córka) oraz 9,5 (syn) lat. Czyli wg polskiego systemu nauczan
ia kwalifikowały się do klasy drugiej i trzeciej. Jednakże, ze względu na oczekiwanie zostały zakwalifikowane odpowiednio do klasy ... pierwszej i drugiej.
Tym
czasem w angielskiej szkole były już w klasie trzeciej i czwartej!!! Mając za sobą trzy/cztery lata szkoły nie licząc zerówki.
I to właściwie było gwoździem do trumny, ale ... nie uprzedzajmy faktów :)


Po wysłaniu ton papierów, wypełnieniu milionów formularzy pytających mnie o tak istotne dla przyjęcia moich dzieci w poczet uczniów Libratusa jak liczba pokoi (sic!) czy też zawód rodziców (Czy, na ten przykład, wykonywanie zawodu szambonurka tudzież pracownicy prosektorium ma się jakoś do nauki polskiego?) umówiono moje pociechy na rozmowę z psychologiem szkolnym.

Perspektywa rozmowy z obcym panem  przy pomocy skype'a już na wstępie napełniła moje siedmioletnie wówczas dziewczę przerażeniem.
Nie trudno się więc domyślić, że sam jej przebieg nie wypadł najlepiej.
Szczególnie, że pan pytał się o ...
No właśnie!

Tu muszę zrobić małą wstawkę na temat moich przemyśleń, co do nauczania języków obcych.
Otóż, rozumiem, że najłatwiej naucza się rzeczowników, przymiotników i liczebników, gdyż są one bardzo wizualne i z łatwością można pokazać na obiekcie żywym, lub znaleźć w internecie zdjęcie dużego nosa, różowej bluzki czy czterech trzech zielonych słoni.



Rozumiem, że nikt nie będzie na wstępie nauczał trybu przypuszczającego i wyjaśniał różnicy między zdaniami:
You could have stayed with us if you had come to London. 
You could stay with us if you came to London.


Ale!
Sztuką jest nauczanie języka funkcjonalnego**.
Przekonałam się o tym boleśnie, kiedy na początku moich przygód na Wyspach Szczęśliwych brakowało mi ... miliona zwykłych czasowników.
Nie, nie czasowników NIEREGULARNYCH, które są tak wdzięcznym narzędziem tortur kartkówkowych każdego belfra.


Wsunąć,
podciągnąć, zeskrobać, nazbierać, przenieść, zawinąć, rozmazać, wcisnąć, zsunąć, poślizgnąć się, przykleić, przemyśleć...


Owszem, brakowało mi też kolokacji, czasowników frazowych, przymiotników abstrakcyjnych, synonimów, imiesłowów przymiotnikowych, trybów przypuszczających, wyrażeń przyimkowych, idiomów.
Mam wrażenie, że brakowało mi piątej klepki, a cała wiedza nabyta w koledżu uleciała z pierwszym porywem albiońskiego zefirka.

No dobrze, z tym zaćmieniem to może trochę przesadzam (i obrażam moich nauczycieli, którzy jednak nauczyli mnie dość znaczącej umiejętności, jaką jest pisanie ze zrozumieniem. Taką mam przynajmniej nadzieję :)))
.
Na pewno jednak nie chodziłam wokół i nie mówiłam: Dzisiaj jest słoneczny dzień sierpnia. Na stole leżą trzy niebieskie książki, a moje hobby to szydełkowanie.

Potrzebny mi był język funkcjonalny! Pomagający mi załatwić codzienne sprawy.

I tu jeszcze na marginesie podam (z przykrością), iż z języków, którymi kiedyś
zdawałam się władać (organ nieużywany, itd.), zostały mi w głowie nieliczne zdania typu:
Kann ich diesen Schuhen anprobieren? (niem. - Czy mogę przymierzyć te buty?)

Det är onsdag och Karen går på rea. (szw. - Jest środa i Karen idzie na wyprzedaże)
Język funkcjonalny :)

Pan psycholog - wracając do wątku głównego - zaczął jednak przepytywać moją córkę właśnie ze znajomości ... nazw kształtów, dni tygodnia, stolic Polski i takich tam innych językowych mało funkcjonalnych zagwozdek :)
I padła diagnoza: Nie gotowa, by rozpocząć naukę w klasie drugiej (chciałam ją bowiem 'wcisnąć' o klasę wyżej, żeby przerabiać jeden program z dwójką dzieci).

Proszę, nie posądzajcie mnie o ignorancję.
Ja rozumiem, że pewna wiedza i zasób słownictwa są potrzebne do rozpoczęcia nauki w szkole.
Ja rozumiem, że moje dzieci mówią z akcentem, kaleczą na potęgę i mylą nazwy miesięcy.
Ale ona naprawdę
umie się wysłowić po polsku, zna nazwę stolicy i paru innych miast, wie co to jest kwadrat. Podczas tej rozmowy, musiała to użyć wyrwane z kontekstu, jako odpowiedź na jakieś testowe zadanka.
B
ezbłędne odczytywanie i zapisywanie - na to liczyłam - miało być domeną szkoły, bo
nie pojmowanie różnych koncepcji, które moje dziecię już dawno poznało.


Skoro jednak polskie ciało pedagogiczne podjęło taką decyzję, to nie chciałam zaczynać współpracy od sprzeczek.
Zakupiłam więc podręczniki "Nasze Razem w Szkole"za prawie 500 zł (Nie wiem, jak polscy rodzice dają radę?!), dowiozłam na Wyspy dopłacając słono za nadbagaż i przystąpiłam do projektu 'Polacy Doskonali' ;)

Podręcznik do pierwszej klasy wyglądał - jak na niego przystało - tak:



 

Potem się oczywiście robiło trochę trudniej.
 




Tymczasem moja córka w klasie trzeciej (w wieku ośmiu lat :)) pisała takie epistoły:





... a czytała rzeczy sporo bardziej zaawansowane. I znała tabliczkę mnożenia do 12-tu.


Natomiast mój syn, który mówi po polsku dużo lepiej (i przez to bez problemu załapał się do klasy drugiej) natychmiast 'rozwalił sobie łeb' już na pierwszym tekście, nafaszerowanym milionem trudnych słów, które przeczytane przez mamę dały się bez problemu zrozumieć, lecz przedukiwane w samotności - przygniatały.





A przecież poezja nie jest mu obca. Dowód tutaj i poniżej :)


Wiersz napisany przez moje dziecię, z pozycji angielskiego dziecka wywożonego na prowincję w czasie nalotów na Londyn.


Do tego doszły te wszystkie podstępne znaki diakrytyczne, dwuznaki  i inne łamańce literowo-fonetyczne, które nas przyatakowały swoimi mackami, ogonkami, kropkami i kreseczkami.  Te wszystkie żyżaki, czyczaki, szyszaki, dżdżydżaki, rzęhłaki, chaszczaki, ósmaki, ćmisiaki, śmełaki, nieńki, ląleńki, bębońki. 

W fonetycznych chaszczach napadł nas kolejny Zbój Dekoder, który kazał czytać: 'w' jak 'w' (a nie jak 'ł'), 'a' zamiast o ('all'), 'y' na twardo, zamiast miękkiego 'j' - nie mylić z 'dż' - lub 'i' ('yummy'), a 'ch' (Niecz, to dżasna czolera łezmi!***) jako 'cz'!
Krótko mówiąc nie uświadamiałam sobie, że nauczanie polskiego, to taki ciężki kawałek chleba :)

I tak oto wpadliśmy w błędne koło pt. "Za łatwy materiał, za trudny język!"
Za trudne czytanki, za łatwe zadania matematyczne, za trudna treść poleceń, za łatwe ćwiczenia, za dużo terminów gramatycznych, za mało odniesień do ichniejszej codzienności (bajek, filmów, postaci znanych z angielskiej szkoły).

A przyczyną tego było zbyt późne - moim zdaniem - rozpoczęcie nauki czytania po polsku (Za co, rzecz jasna, winić mi Libratus wypada tylko w niewielkim stopniu).
Można by wysnuć wniosek, że jednak pan psycholog miał rację ...
Ja jednak myślę, że podstawowym utrudnieniem (i raczej niełatwym do obejścia) jest używanie polskich (skądinąd uroczych, pełnych nalepeczek, zagadeczek i innych cudeniek na kiju) podręczników. A tymczasem - moim skromnym zdaniem - polskiego powinno się uczyć jak języka obcego, szczególnie, że na naukę decydują się często dzieci z domów dwujęzycznych.

Drugim gwoździem do trumny, w której - tak, tak, niestety - złożyliśmy Pana Libratusa, był ... czas. 

Przypominam, że w Anglii wszystkie dzieci kończą szkołę o 15:30. Po zajęciach pozalekcyjnych (2-3x w tygodniu) w domu są w okolicach 17-tej.
Obiad, lekcje, zabawa i ... czas do łóżka. Przy bardzo silnej motywacji (tudzież woli walki i rutynie) można było wykrzesać trochę czasu na naukę polskiego.
Niestety nam zabrakło tych cnót.
Pracowałam wtedy jeszcze w Londynie i w tygodniu ledwo dawałam radę doczłapać się z dworca do domu.

Nie piszę tego po to, by szukać sobie usprawiedliwień.
Wiem, że są kobiety (mężczyźni?) z pasją, którzy potrafią nauczyć swoje dzieci czytać i pisać po polsku. Mi nie starczyło siły i zapału, szczególnie, że miałam do przerobienia dwie klasy równoległe.
Możecie sobie darować rzucanie kamieniami.
Ja już ten temat
przerobiłam na wszystkie możliwe sposoby i zdania zmieniać nie zamierzam!

A jednak ... jestem zwolenniczką i orędowniczką (czyt. gorąco polecam innym) tego pomysłu, jeśli tylko odpowiednio wcześnie się do niego zabrać.
I zwolnić z pracy :)


Podumowując:


ZALETY: 


- bezpłatna szkoła (finansowana, jak mi się wydaje z funduszy unijnych), dostępna na całym świecie,
- przyjazna kadra, relatywnie mało formalności, pracownicy chętni do pomocy (przez telefon, skype, mail - do wyboru, do koloru),

- wszystko jest idealnie rozpisane na scenariusze lekcji i repetytoria - z myślą o osobach, które nigdy nie parały się nauczaniem. Po przyjęciu w poczet uczniów dostaje się dostęp do konta****, gdzie każda lekcja jest dokładnie opisana: co robić, jakie pytania zadawać, na co zwrócić uwagę, jakie można użyć gry/dodatkowe zajęcia - ja byłam tym bardzo pozytywnie zaskoczona


- możliwość dodatkowych lekcji internetowych z nauczycielem, w celu uzyskania dodatkowych wyjaśnień,

- webinaria - raz w tygodniu, z małymi wyjątkami chorobowo-technicznymi odbywały się na żywo webinaria, w których mogły uczestniczyć dzieci z różnych krajów, co było dodatkową atrakcją; można też było oglądać zapis ze spotkań, jeśli nie mogło się akurat siedzieć przed kompem.

- dobre materiały edukacyjne, filmy, pomysły dla rodziców (podręczniki są płatne i muszą się o nie zatroszczyć rodzice,


- łatwy kontakt z innymi uczestnikami projektu (np. forum dyskusyjne dla rodziców),

- przypominanie o testach, nadchodzących egzaminach lub o ... zbyt długim nielogowaniu się na swój profil :)

- dzieci zapisane są na listę konkretnej szkoły podstawowej, która jest partnerem projektu (moje 'chodziły' do prywatnej szkoły w Białymstoku :))), otrzymują legitymację szkolną, na którą mają zniżki (przydaje się w czasie wakacji) i otrzymują normalne świadectwo ukończenia danej klasy, to jest ważne w przypadku osób planujących powrót do Polski.

- szkoła organizuje wakacyjne wyjazdy integracyjne na terenie Polski,

- egzaminy z j. polskiego i matematyki odbywają się ... w różnych miastach na świecie. I są łatwe :)


WADY:

 - trudno jest dostosować nauczanie wg polskiego programu i  opartego o polską metodologię do realiów zagranicznych, które są polskim nauczycielom nieznane (lub znane w stopniu znikomym), a które dodatkowo różnią się między państwami,

- program nauczania jest (siłą rzeczy) zbyt silnie osadzony w polskiej rzeczywistości (polskie miasta, rejony, bajki, autorzy); ma to oczywiście potężną wartość edukacyjną, ale wymaga wielu dodatkowych wyjaśnień i powoduje, że brakuje odniesień do lokalnej kultury (która jest potężną częścią systemu nauczania i którą dzieci przyswajają na co dzień),

- poziom języka polskiego jest bardzo trudny; to co wyssane z mlekiem matki, przyswajane na co dzień w piaskownicy, podsłuchiwane w polskiej telewizji, oglądanie w kinach - nie jest wcale takie oczywiste i łatwe do zrozumienia dla dzieci, które codziennie mówią (i myślą) w innym języku. Język polski nie jest nauczany, jako język obcy - a powinien być tak traktowany.

- jest to mordercza, wręcz katorżnicza praca, wymagająca niesamowitego wysiłku, samozaparcia, samokontroli, silnej motywacji i cierpliwości (UWAGA! Argument nieobiektywny, podany przez matkę pracującą, która próbowała wykrzesać coś  dwójki dzieci o bardzo silnej woli - prowadząc dwie 'klasy' rówocześnie),

- nie ma mechanizmów weryfikacji tego, co działa, a co nie działa (tzw. feedback, w oparciu o który następowały by ewentualne modyfikacje).



*****
Byliśmy w Libratusie dwa lata, ale daliśmy radę załapać się tylko na jeden egzamin.
Przed drugim - mimo bardzo przyjaznej atmosfery, arcy-łagodnych pań nauczycielek (czyt. przymykających oczy na ewidentne niedociągnięcia językowe moich dzieci*****) oraz sprawnej organizacji - spękaliśmy wszyscy.



A po egzaminie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek - spacer po londyńskich dokach (gdzie w jednym z hoteli odbywał się egzamin) i zupełnie wyludnione w sobotę centrum finansowe Canary Wharf.







Jedynie sklepy i nadziemna przejażdżka nad Tamizą (linią Emirates Air Line!) nieustannie kusiły swoją ofertą ...




Czy ktoś z Was uczy swoje dzieci w Libratusie?
Jakie są Wasze doświadczenia?


wtorek, 15 marca 2016
________________________________________________________________


* Na jednego nauczyciela przypada określona liczba dzieci do wirtualnej 'obsługi'.
** Nie mówię, że najnowsze podręczniki zupełnie nie wychodzą temu na przeciw, tym niemniej jest to (wraz z wkuwaniem konstrukcji gramatycznych) kuszący trend.
*** No, tak strasznie to nie było, ale uszy bolały ...
****  Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć ekranu, ale może nadrobię kiedyś z moją najmłodszą córką :)

 ***** Dialog w drodze na egzamin:
- Jak tam nastrój przed egzaminem?
- Ja się 'czeszę' - odrzekła córka.
To dobrze. Przynajmniej poszła uczesana :)

Wpław

$
0
0
Pisałam, że wszy i brud?
Pisałam.
Okazało się jednak, że toczy mnie większy robal.
Robal tęsknoty.
Zbierało się tego, oj, zbierało od lat.
Urodziny Młodej nie pomogły.
"Kolejne dziecko wychowywane bez dziadków. Bez cioć i wujków. Bez kuzynów, wigilii, topienia marzanny i kraszenia jajek" - myślałam coraz częściej.
Moje rozważania o polskich szkołach, językowych perypetiach, braku styczności z polską kulturą też nie były bez przyczyny.
Teraz widzę to jeszcze mocniej. Usprawiedliwiałam się sama przed sobą. Szukałam wymówek by nie słyszeć tego wewnętrznego głosu szepcącego, mówiącego, wrzeszczącego w zaciszu małego zagrzybionego pokoiku szumnie zwanego sypialnią: "Nigdy nie będziesz tu u siebie!"
Wielogłosu, harmonijnie zgranego z mantrą rodziców, wujków i babć.

A ziarno podlewane, hołubione, wypieszczone zaczęło wypuszczać korzonek.
Nie mogło być inaczej.
Na początku był to mały, przeźroczysty ząbeczek, ledwie wystający z otoczki.
Ale rósł szybko, zapuszczając swoje macki coraz głębiej.

Problem polegał tylko na tym, że ja nawet nie miałam świadomości, że w mojej cieknącej rynnie coś rośnie. Że ziarno padło na niepodatny grunt, gdzieś tam poza moją percepcją.
Wyglądałam przez kuchenne okno, patrzyłam na zieloną w styczniu trawę, słuchałam wiadomości BBC i wkładałam do piekarnika Yorkshire pudding, mieszając sos 'gravy' z proszku i tęskniąc za prawdziwą zimą z puszystym śniegiem i sankami zagłuszałam w sobie myśl, że coś tu mi jednak nie gra.
Dopiero gdy w ogrodzie zaczęłam znajdować zgniłe owoce - spojrzałam w górę, a tam ... rosła potężnych rozmiarów jabłonka.
No dobrze, przyznaję, jabłonka była symboliczna, ale zgniłki jak najbardziej realne.
Robaczywe papierówki językowo-kulturowych wpadek, 
nadgryzione malinówki różnic kulturowych nie do pogodzenia, przejrzałe antonówki niezrealizowanych marzeń zawodowych.

Kompotu z tego ugotować się nie dało (Trzeba się było zadowalać 'squash'em' - sztucznym ulepkiem o smaku ledwie przypominającym prawdziwe owoce; A właśnie! Owoce! Moje letnie tęsknoty za polami truskawkowymi, za drzewami czereśniowymi, za świeżą fasolką czy zbieraniem grzybów w lesie też pewnie znacie).
Zagarniałam więc ten cały chłam w róg ogródka, do kompostownika, ciesząc się, że na coś się może przydać.



*****

Pierwszy raz ta myśl zaświtała w mojej głowie, gdy spotkałam moją ukochaną profesor z uczelni.
W ostatnie wakacje.
Rozmawiałyśmy długo. Była ciekawa, jak wygląda wykonywanie naszego zawodu tam na Wyspach.
Zaparło mi dech w piersiach, kiedy zapytała się, czy nie chciałabym poprowadzić paru seminariów na ten temat.
Matko jedyna!
Zawsze marzyłam, żeby pracować na uczelni. A przynajmniej, żeby móc wykorzystać jakoś moją wiedzę stamtąd i stąd.
Na razie to jeszcze nic konkretnego. Taki mały przeźroczysty ząbeczek, ledwie wystający z otoczki.

Nie chciałam nawet sama przed sobą przyznać się, że zaczynam o tym myśleć.
Ale temat wracał z coraz większą natarczywością.
Mąż ... on już od dawna o tym myślał.
Wiedziałam o tym.
I dlatego skrzętnie omijałam temat, żeby nie wdepnąć w jakąś minę.
Hołubiłam naszą małą stabilizację.
Poza tym zupełnie nie wyobrażałam sobie, jak by to miało nabrać realnych kształtów.
A na rzucanie się na głęboką wodę, to ja już jestem za stara.

Tylko że nagle wszystko zaczęło się, jakby poza moją wolą, splatać w jedną całość.
Nabierać rumieńców, realnych kształtów, werbalizować się.
Żyć.
*****
Mój brat ma potężny dom.
Piękny, nowocześnie wykończony dom z ogródkiem.
Piętnaście minut drogi od moich rodziców.
Dom bez duszy. Niezamieszkały. Niechciany.
Porzucony w wyniku różnych wichur, burz i zamieci.
Dom wytapetowany frankami szwajcarskimi.
Z tą tapetą nie podoba się żadnemu z potencjalnych nabywców.

Tam zamieszkamy na początek.
Tchniemy w niego trochę życia, żeby nie zmarniał zupełnie, zanim nie trafi w ręce nowego, kochającego właściciela.

Najbardziej martwię się o szkoły, ale akurat ten rok jest przełomowy.
Dwójka z nich kończy pewien etap edukacyjny.
Łatwiej będzie zacząć coś na nowym gruncie.

Nie boję się.
Jestem gotowa płynąć nawet wpław.
Byle w tamtym kierunku.



piątek, 1 kwietnia 2016

Dobry żart jest tynfa wart ...

$
0
0
Bo jak tak mówiłam żartem.
Dobry żart jest tynfa wart.
A Ty oczy masz uparte,
ty budujesz domek z kart.


Czasem palnę coś w rozmowie,
Żartem snuję jakiś plan,
a ty za raz myślisz sobie,
przywiązujesz się nad stan*.

                       Agnieszka Osiecka




Ha! Mam Was! Jesteście w ukrytej kamerze!
Prima Aprilis! :)

Udało mi się nabrać kilka osób, choć o mały włos zabawy nie popsuła mi Kaczka, co to kaczym dziobem kłapie ... po nocach!
Bo kto to widział, żeby o pierwszej w nocy (w Niemiaszkowie o drugiej!) buszować po internecie?!
Musiałam więc komentarz Kaczki usunąć, by dać szansę innym :)
(Kaczko, wybacz!)
Ale oto dowód na to, że Kaczka była pierwszą, która ... nie dała się nabrać!

Kaczka jest tak zorganizowana, że nawet komentarze daje o pełnych godzinach :)

Nemuri Neko też trzymała rękę na pulsie (choć mogła jeszcze trochę się wstrzymać, bo jak widać od czasu jej komentarza nagle jakoś wszystkie gratulacje zamilkły :))

*****

Dobry żart jest tynfa wart.
A przynajmniej jest wart pewnego wysiłku.
Otóż, po tym jak mnie wkręcono wielokrotnie (!) włączywszy w to Żonę Oburzoną i jej blog modowy :)), a skończywszy na moim przyjacielu, który rok temu ogłosił, że będą mieli czwarte dziecko - wyczekaną dziewczynkę i opublikował na facebooku zdjęcie z usg (Ostatnio to norma, więc nie wzbudził niczyich podejrzeń. Ba! nawet zmienił w Photoshopie datę badania na ... 01.04.2015, czym - w moich oczach - tylko sprawę uwiarygodnił, he, he), postanowiłam i ja uknuć pewną intrygę.

Nawet zapisałam sobie w kalendarzu, żeby taki wpis popełnić :)
Rok temu!
Całość głosiła: "Napisać prima aprilis o powrocie do Polski"

Jak postanowiłam, tak też zrobiłam.
Starałam się bardzo, by wpis brzmiał wiarygodnie, wykorzystując parę sentymentalnych wątków poruszanych już wcześniej na blogu.
Opublikowałam celowo tuż po północy, żeby zawoalowany, wtopiony w wirtualny strumień informacji wpis nie wyskoczył Wam w blogowych spisach jako pierwszy w tym dniu.
Ale też na tyle wcześnie, żebyście nie za szybko załapali, naprowadzeni jakimś innym żartem (np. w stylu: Jarosław Kaczyński się żeni! :))
I wyszedł mi całkiem zgrabny tekścik.
Musicie przyznać!

Ale gdy skończyłam pisać i już, już miałam wcisnąć przycisk 'Opublikuj' ... zadrżała mi ręka.
Pomyślałam bowiem sobie, (choć nie jestem przesądna, przesadna, aczkolwiek  nieco przysadzista) że co by to było, gdybym sobie to wszystko wyprorokowała?
Gdyby rzeczywiście nastał taki dzień, w którym przyszłoby nam wrócić ...
Tym bardziej, że jak to mówią, w każdym kłamstwie jest odrobina prawdy.
A w moim wpisie tej prawdy było bardzo, bardzo dużo.
Nawet sobie nie wyobrażacie jak dużo.

Co było wierutnym kłamstwem, co konfabulacją, co mrzonką, co skowytem duszy, a co wydarzyło się naprawdę?
Ocenę pozostawię Waszej wyobraźni.

Dość powiedzieć, że nie, nie wracamy do Polski.
Przynajmniej na razie ...



sobota, 2 kwietnia 2016

Ps. Po angielsku Prima Aprilis to 'April Fool's Day',  czyli Dzień Głupca, ale mam nadzieję, że się tak nie poczuliście. Wiem, pojechałam po bandzie. Liczę jednak na to, że Wasze poczucie humoru pomoże Wam wybaczyć moje kłamstwo mój psikus :)

Ps 2. Z primaaprilisowych żartów pamiętam jeszcze ten popełniony przez redakcję Wiadomości, która obwieściła, że bogaty amerykański milioner zdecydował się kupić ... Pałac Kultury. Miał on być w kawałkach przetransportowany za Wielką Wodę, a pieniądze ze sprzedaży znienawidzonego symbolu komunizmu miały być przeznaczone na rozwój centrum Warszawy. Byłam tym tak oburzona, że aż zabrałam się za pisanie listu protestacyjnego.
Jakbyście chcieli poczytać trochę o innych pierwszokwietniowych żartach, to zapraszam tutaj.

Ps 3. Z mojej strony dziękuję za świetną zabawę. Śmiałam się od ucha do ucha.
Dziękuję też za pełne troski i zrozumienia życzenia :)
Czyż nie pisałam, że Was kocham?



_______________________________________________________________________

* Proszę poprzestać na tym fragmencie wiersza. Dalszy fragment absolutnie nie dotyczy Czytelników tego bloga :)

T-position

$
0
0
Czy słyszeliście kiedyś o T-position?
Na pewno nie!
Dlatego, że to ja ją wymyśliłam.
I jesteście pierwszymi, z którymi się dzielę tym odkryciem.


Otóż T-position, to pozycja do spania.
Nikt wcześniej jej nie zbadał, nie opisał i nie włączył do kanonu figur nocnych.
Choć nie wykluczam, że była ona stosowana już wcześniej, przez osoby równie zdeterminowane, co ja.


A Wy w jakiej pozycji najchętniej śpicie?


W świecie idealnym wybrałabym pozycję trzecią od lewej, w górnym rzędzie.
Nie ma nic przyjemniejszego, niż zwinięcie się w gąsieniczkę i ulecenie w ramionach Morfeusza do Krainy Łagodności (a przynajmniej Chwilowego Wytchnienia).

Niestety, te przyjemności ostatnio nie są moim udziałem, albowiem moje dziecię zadecydowało, że po czternastu miesiącach spania niemalże idealnego, nastał czas na nocne wędrówki po łóżeczku z elementami nagłego wstawania i jeszcze bardziej raptownego padania - niekoniecznie na poduszkę i nawet nie na osłonkę. Szczebelki po nieosłoniętej części wydają się dużo większą siłę przyciągania*.

Oczywiście wędrówki te rzadko mają miejsce w weekend czy inne wolne od pracy ... noce.
Zgodnie z prawem Murphy'ego, nasilają się w noce poprzedzające ważne spotkania, okresy intensywnego pisania planów i raportów czy spędzające sen z powiek projekty.

Wydawałoby się, że jako doświadczona matka jestem w stanie zidentyfikować przyczyny i skutecznie im zapobiec.
Nic bardziej mylnego!

Lista ewentualnych powodów niestandardowego zachowania dzieci niestety nie skraca się z każdym kolejnym potomkiem.
Za zimno?
Za gorąco?
Może za dużo zjadła?
Pewnie nienajedzona!
Za ciężko strawne (To na pewno te pół plasterka żółtego sera!)
Z mało pożywne (Od obiadu zjadła tylko kawałek jabłka).
Pierwszy dzień przedszkola po przerwie albo zmęczona po całym tygodniu.
Męczy ją katar.

Ząbkuje.
Gorączkuje.
Skotłowała się poduszka.

Przekręciła kołdra.
Przeżywa emocjonalną burzę z niedopieszczenia (tak, ja jestem tymjedynym z saaków, który wygania dzieci ze swego legowiska :))
Odreagowuje nadmiar emocji.
Ktoś poszedł do łazienki i za głośno walną drzwiami.
U sąsiada w ogródku zapaliło się światło.
W oddali zagwizdał pociąg lub przejechała karetka.
Albo ... budzi ją chrapanie taty.

O! To, to! To musi być przyczyna.
I mnie bowiem budzi i doprowadza do jasnej cholery, gdyż nawet zmęczona jak pies, nie mogę przez wiele minut ponownie zasnąć, walona po uszach donośnym chrrrrrrr.

Opracowałam więc pozycję, która będąc koszmarnie niewygodną i niesprzyjającą wyspaniu się, paradoksalnie daje mi pewne szanse na zmrużenie oka.


To T-position, czyli pozycja na literę T.

Genialne w swej prostocie rozwiązanie pozwala mi jednocześnie na głaskanie dziecięcia przez szczebelki w łóżeczku (co może, choć nie musi(!), zaowocować względnie spokojnym przespaniem nocy w jednej pozycji) oraz na trącanie Walentego ręką drugą.
Trącanie przybiera różne formy: od pełnego czułości głaskania (przed zaśnięciem, moim rzecz jasna), przez zniecierpliwione poszturchiwanie w środku nocy, aż po okładanie pięścią w okolicach piątej rano, kiedy to byle chrapnięcie może spowodować trwałe przebudzenie się dziecięcia o porze zupełnie nieprzyzwoitej i nieprzystającej do planu dnia.
Dziecięcia, rzecz jasna,  bo w moim przypadku jest to normalna pora wstawania.
Trącanie może, choć nie musi (!) spowodować zatrzymanie, lub chociażby wyciszenia chrapania na 30-60 sekund, czas - przy odrobinie determinacji i stosowaniu metod wspomagających rodem z Suworowa (wywracanieźrenic do góry, leżenie bez ruchu, szczelnie zasłonięte okna i rozluźnienie ciała - ekhm, z tym jest najgorzej) - potrzebny na ponowne uśnięcie.
Niestety - na co wskazuje wynalezienie T-position - minuta to dla mnie za krótko :)



Uprzedzając ewentualne pytania: Nie, nie śpię w czapce, szaliku i okularach przeciwsłonecznych, mój mąż nie ma brody, a ja takiej figury (ale pomarzyć można), a moje dziecko śpi  sypia pod kołderką :)

Skutki uboczne w postaci siniaków nad nadgarstkiem lewej ręki (tej spomiędzy szczebelków), zmiażdżonych palców (gdy dziecię postanawia kontynuować wbijanie się w ścianki łóżeczka), skurczów ramion, bólu w barkach, łupania kręgosłupa w odcinku szyjnym tudzież zadrapań zarostem i stłuczeń dłoni prawej są nieporównywalnie mniejsze od skutków niewyspania.

Albowiem awantura, jaką potrafię zrobić w wyniku okrutnego wyrwania mnie z błogiego snu nie przypomina w żaden sposób zachowania, które - przy odrobinie nawet dobrej woli - można by nazwać ludzkim.
O zdobyczach cywilizacji i kulturze osobistej nie wspominając.

Oszczędzając Wam opisów bardziej szczegółowych powiem tylko, że skoro Walenty, widząc mnie w dzikim szale nocnym nie raz i nie dwa. do tej pory nie spakował walizek i nie uciekł na drugi koniec świata, to chyba musi mnie kochać.
Innego uzasadnienia nie znajduję.
Mało tego! On za każdym razem, walony, poniewierany, tłuczony, pchany, okładany, maltretowany, wyzywany, szarpany, szturchany czy szczypany** mamrocze przez sen: Przepraszam.


*****
A tak poza tym, to do Anglii wreszcie zawitała wiosna. Ba! Dziś nawet lato.
Trzeba więc się cieszyć każdym dniem bez deszczu i przeszywającego do szpiku kości zimna.


Nie, nie wróciłam do Polski.
Przysięgam.

Po prostu nie wiem, jak sprawiedliwie podzielić dobę między rodzinę, pracę, czytanie i pisanie.
I niestety to ostatnie kuleje.

Wpadłam tu na chwilę, powiedzieć, że żyję, że przeżyłam parę miażdżących tygodni w pracy (co może wkrótce opiszę), że niewiele czytam, mało śpię i jeszcze mniej piszę.
Za to dużo pracuję.
Z coraz bardziej wahającą się satysfakcją...

Do miłego!


niedziela, 8-go maja 2016

* Przykładowa pozycja mojego dziecięcia - świeżutko 'zdjęta' dzisiaj rano:

** Ups! Czyżbym właśnie oficjalnie przyznała się do przemocy domowej? 

Moje Brexity, czyli post absolutnie apolityczny

$
0
0
Prosi się.
Wręcz sam pcha się na klawisze.
Napiera pod naciskiem kłębiących się myśli, lawiny informacji, burzy emocji i krzyczy: "Nie bądź gorsza! Skomentuj!" 

Temat-rzeka, rozkminiany na wszelkie możliwe sposoby.
Ognisko zapalne.
Niszczyciel przyjaźni.
Rozdzielacz społeczności (małych i dużych).
Pokarm dla sympatyków teorii spiskowych opcji wszelakich.

Wielki Rozwód (albo raczej Wniosek Rozwodowy) - The British Exit.


A ja nie. Po prostu - nie.
Mnie się to - mnie to się nie podoba
niech się dzieje
Niech dzieje się co chce
Nie pożyczam, bo świat mi nie odda...
 
Czy jak to tam leciało.
 

Czyli nie napiszę ani słowa o tym całym zamieszaniu, które się teraz dzieje gdzieś tam, w odległym ode mnie Londynie.
Nie czuję się na siłach.
Nie dzisiaj.

W wielkie zdziwienie wprawiły mnie pełne wsparcia maile od znajomych Anglików, którzy kajali się za swoich rodaków szkalujących polskich 'najeźdźców', albowiem ja - żuczek bez telewizora (a od momentu porzucenia pracy w Londynie, także i bez stałego dostępu do gazet), żyłam sobie nieświadoma różnej maści napaści na imigrantów.

To znaczy nie jest tak, że nie spędziłam wielu godzin na słuchaniu (w internecie) argumentów obu stron, że nie naoglądałam się filmów udowadniających, jak bardzo imigranci są potrzebni brytyjskiej gospodarce, że nie wkurzałam się na to, jak z części z nich (może i na szczęście) wychodzi to, co przez tyle lat ukrywali pod maską politycznej poprawności i przyklejonej uprzejmości.
Nie jest tak, że nie przedyskutowałam różnych scenariuszy z rodakami i Anglikami, którzy opierali swoje zdanie tylko i wyłącznie na swoich lokalnych (czyt. nie wychodzących poza próg ich domów) mini interesikach, zupełnie ignorując globalną i długofalową skalę zjawiska, czym mnie totalnie rozczarowali, bo zawsze chwaliłam ich za wyższy niż w Polsce poziom świadomości społecznej i politycznego zaangażowania).


Obecnie zajmuję się:
- zastanawianiem się, jak przeżyć do wakacji, kiedy to podeślę część mojego stadka dziadkom,
-perswadowaniem sobie, że decyzja o próbie pogodzenia pracy zawodowej (chociażby i na pół etatu), z zaspokajaniem pierdyliona potrzeb - najbardziej ugodowego skądinąd dziecięcia - miała sens,

- płaceniem kar, za nieoddawanie książek na czas (w ramach podratowania domowego budżetu przerzuciłam się mniej wybrednie na ebooki, które same się oddają do biblioteki, po upłynięciu terminu)
- łagodzeniem napięć między nabuzowanymi hormonami nastolatkami (tak, tak, najmłodsze* 'łapki' weszły właśnie w postpodstawówkowy wiek cielęcy)
- rozkoszowaniem się angielską pogodą i przyrodą,
- oraz całym szeregiem projektów małych i dużych, przemyśleń, przewartościowań, przetasowań, przewertowań i przeorganizowań.
I głosuję w głowie, to za jedną, to za drugą opcją.
Ciekawe, jakie będą tego długofalowe konsekwencje ekonomiczne :)


Blogosfera pędzi do przodu głównym nurtem, a ja chwilowo meandruję.
Do tego stopnia, że przegapiłam nawet piątą rocznicę prowadzenia (ekhm, czy to zasługuje jeszcze na miano prowadzenia, to ja nie wiem :)) bloga.
Coż, pisałam przed rokiem, że blogowanie, to sztuka ulotna ...
 



niedziela, 10 lipca 2016

----------------------------------------------------------------------------- 

* 'najmłodsze spośród bohaterów owego wpisu; 'łapuńki'najmłodsze z najmłodszych na razie drobnymi kroczkami drepczą w kierunku buntu dwulatka :)

W Bombonierce Szalonego Kapelusznika

$
0
0
Nie przepadam za 'rozrywaniem się' w stylu angielskim.
Parę drinków po pracy, w głośnym pubie, w atmosferze ogólnego przekrzykiwania się, w cisku wyleniałych sof lub wręcz na stojąco, nie bawi mnie zupełnie.
Gdybym więc musiała (tak dla dobra ogółu czy dajmy na to jakiegoś projektu) integrować się w wyżej wymieniony sposób, byłabym wielce nieszczęśliwa.

Na szczęście problem ten mnie nie dotyczy, albowiem ... w ogóle nie jestem zapraszana na żadne imprezy w zacnym gronie współpracowników.
 

Mogłabym snuć dywagacje, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy.
W wersji optymistycznej zwaliłabym to na karb odległości - jako że jestem jedną z nielicznych pracowników, który poświęca na dojazd do pracy nieco ponad 25 minut.
Reszta to lokalsi.

I do tego w lwiej części bezdzietni, co ułatwia im (w nieporównywalnym wręcz stopniu) porzucenie firmowych laptopów w zaciszu domowych pieleszy, odświeżenie makijażu, przejrzenie pokaźnej kolekcji szpilek i dotarcie taksówką do modnej restauracji w przeciągu godziny.
Zebrania, odbierania z przedszkola, szkolne przedstawienia, akademie na cześć, dni sportu, urodziny, lekcje fletu, koncerty, zajęcia pozalekcyjne oraz inne przyziemne czynności (włączając w to NIEUSTANNE I NIGDY NIE MAJĄCE KOŃCA zakupy jedzeniowo-ubraniowe) są im zupełnie obce.
Gdyby więc nawet moja obecność w tym zacnym gronie była niezmiernie pożądana, gdybym była rozrywaną duszą towarzystwa, nadającą prym każdej popracowej popijawie, to i tak - po takiej ilości odrzuconych ofert, która musiałaby stać się moim udziałem - z dużym prawdopodobieństwem zaprzestano by zapraszania mnie.

Odmawiać jednak nie muszę, albowiem (pominąwszy oficjalne imprezy w stylu Christmas Party czy wznoszenie toastów po udanym audycie) zaliczam się do niewidzialnej części personelu.

I po cichu (albo w wersji pesymistycznej) nie myślę, że ma to jakikolwiek związek z potomstwem czy odległością, jaką musiałbym pokonać by oddać się integracji.

Winić należy tu ... rasę.
Oj, przepraszam, nie, nie, Anglicy nie są rasistami, tfu, tfu, wypluć to słowo (nawet mimo faktu, że w formularzach określających pochodzenie figuruję jako 'White Other' w odróżnieniu od 'White British'  i 'White Irish').

Winić należy tu mało symbiotyczne koegzystowanie tych dwóch - jakże odmiennych gatunków jakim są ... Anglicy i Polacy.
Ci drudzy - wiadomo - sztucznie przesiedleni z siedlisk naturalnych znad Wisły i Odry, zaburzyli wyspiarski ekosystem.
Czasami wzbudzają, a i owszem, pewnego rodzaju zainteresowanie, a nawet wchodzą w swioistą symbiozę z rodowitymi potomkami Henryka VIII - lecz jest to raczej mutualizm w stylu krokodyla z ptaszkami wyjadającymi mu resztki z zębów - wszyscy o niej mówią, ale nikt jej na oczy nie widział :)

A może tylko tak piszę pod wpływem pewnej lektury, o której niedługo ...


*****

Aż tu pewnego dnia zostałam zaproszona na letnie party w zaufanym gronie.
Tematem przewodnim miał być Szalony Kapelusznik.
Normalnie to nie zawracałabym sobie nawet głowy, bo 'królicza nora' była po drugiej stronie miasteczka, w którym pracuję, i wymagała ponad godzinnej podróży.

Ufff!
Jednakże osoba zapraszająca to jedna z najmilszych, najpogodniejszych i najbardziej bezinteresownych osób w naszym szacownym gronie.
A poza tym perspektywa sporządzenia szalonego kapelusza mnie zaintrygowała.

I nie rozczarowałam się.
Na miejscu okazało się że gospodyni przyjęcia, obok wyżej wymienionych cech, jest dodatkowo osobą wielce kreatywną i przywiązującą wagę do najdrobniejszych szczegółów*.
Nie mogłam się więc powstrzymać przed robieniem dziesiątek zdjęć (które, przy absolutnym braku talentu fotograficznego) zupełnie nie oddają przecudnej urody ogródka, doboru kolorów różnego rodzaju 'alicjowych' detali czy finezji przygotowanych potraw.
Ani tym bardziej cudownej atmosfery relaksu, beztroski i przyjaźni.

Tym niemniej ... zapraszam Was na wizytę w cukierkowym zakątku Wielbicielki 'Alicji w Krainie Czarów' i jej 'szalonego' przyjęcia.


 Do Krainy Czarów ... Zawróć ... Nie tędy ...  :)


Lemoniada i galaretka krzyczą: Zjedz mnie! Wypij mnie! Aż dziw, że wyszłam z tego w (relatywnie) tym samym rozmiarze (a trochę szkoda, bo nie miałabym nic przeciwko zmniejszeniu się o przynajmniej cztery rozmiary :)))

  ciasteczka i świeczka z motywami z 'Alicji w Krainie Czarów' 

 Przygotowania do partyjki krykieta ...

Co można wyczarować z resztek desek tarasowych?
Ot, taką chociażby donicę na kwiaty sezonowe.

Czas zacząć konsumpcję. Biały Królik zaprasza ...

Do stołu podano (na tym zdjęciu wygląda to skromnie, ale uwierzcie, jeszcze przed deserem nie mogliśmy się ruszać :)): brioszki z serem Brie, awokado i ... dżemem, kiełbaski w sosie barbecue, pakory, mini-pizze, samosy, kanapki z Coronation chicken oraz na wskroś brytyjskie, niemalże ikoniczne (przysmak elit epoki wiktoriańskiej) kanapki z ogórkiem i śmietaną (sic!) oraz sos pomidorowy domowej roboty.

Wybór deserów obejmował roladę malinową, scones z bitą śmietaną i dżemem truskawkowym, biszkopt kokosowy, mini-babeczki oraz makaroniki oraz herbatę karmelową.


 Na pożegnanie, jakbyśmy jeszcze nie byli ugoszczeni ponad wszelką miarę, dostaliśmy tzw. 'party bags', z jeszcze większą ilością czekoladek i innych drobiażdżków wszelkiej maści, z motywem Alicji, a jakże!

Zanim jednak rozeszliśmy rozjechaliśmy się do domów, spędziliśmy cudowny czas w bombonierkowym ogródku gospodarzy.
Nie będę ukrywać, że (mimo iż na co dzień bliższa mi klasyczna prostota niż bohemiczna feeria kolorów),przepełniona byłam równie głębokim, co niechlubnym uczuciem zazdrości ... 







Właściwie to do momentu komponowania tego wpisu nie uświadamiałam sobie, ile pracy zostało włożone w przygotowanie tego przecudnego mini-przyjęcia.
Przyjęcia - dodam - zorganizowanego bez żadnej szczególnej okazji.
Przyjęcia dla osób, z którymi chce się rozmawiać o czymś innym niż raporty.
Dziękuję!
Szalony Kapelusznik był zachwycony :)



Tak, wiem, mój kapelusz kwalifikuje się bardziej na Halloween niż do Krainy Czarów, ale jak na mariaż dwudziestominutowego buszowania po charitkach (w przerwie polowania na kostium smoka na szkolne przedstawienie) z półgodzinnymi zapędami modystycznymi efekt końcowy uważam, że dość zgrabny.

*****


Czy muszę dodawać, że inspiratorka, logistyk, siła napędowa i wykonawcza całej akcji ... nie jest Angielką?





sobota, 16 lipca 2016
spisane dla potomnych trzy dni później


* PS. Jeśli szukacie party planner, dajcie mi znać - znajoma myśli o zmianie kariery, a ja jako samozwańczy (czyt. zachwycony jej talentem), wolontariacki personal manager jestem gotowa jej w tym pomóc :)

uczeń ogrodnika

$
0
0
Jeśli zrobilibyście dziś ankietę uliczną, na temat tego, jakie są największe świętości Anglików, to na samym szczycie tej listy - przed królową, scones'ami z bitą śmietaną i dżemem truskawkowym, przed Manchesterem United, herbatą z mlekiem, full English breakfast, kartkami na każdą okazję, łóżkami z toną piernatów, telenowelą Eastenders, rozmowami o pogodzie, kwartą Guinnessa w lokalnym pubie, latającym cyrkiem Monhy Python'a znalazłyby się: zwierzęta, mające na Wyspach status (również społeczny :)) dużo wyższy niż dzieci oraz ... ogród.

Ogrodnictwo ma na Wyspach głęboko zakorzenione tradycje.
Już bowiem podbijający Brytanię Rzymianieokalali swoje wymozaikowane pałace niskimi, bukszpanowymi żywopłotami i ozdabiali statuami, urnami i kolumnami.

Anglosasi albo byli zbyt zajęci wojowaniem, albo zostawili współczesnym historykom zbyt mało wskazówek na temat swoich zapędów hortologicznych, ale już średniowieczne klasztory - jak i w wielu miejscach na świecie - z pobudek praktycznych i ekonomicznych uwodziły wonią ziół leczniczych i pachnącego groszku.


Tudorzy, inspirowani sztuką i architekturą Włoch wprowadzili element, którego brakowało
ogrodom mediewalnym - harmonię, symetrię i proporcje, z najznamienitszym przedstawicielem gatunku - knot garden, czyli z misterną plątaniną krzewnychwęzłów i splotów.



Stuartowie zaś, zgodnie z historyczną tendencją kontestowania trendów poprzedniej epoki (choć w tym przypadku była to raczej ewo- niż rewolucja), kochali się w ogrodach francuskich, z szerokimi alejami otoczonymi finezyjnymi gazonami, kolorystycznie kontrastującymi roślinami i klasycystycznymi posągami.


Po drodze przewijały się parę innych stylów, wraz ze zrodzeniem się (surprise, surprise!) stylu angielskiego, który w zależności od wielkości posesji miewał różne cechy (jak chociażby mostki i mosteczki, czy stawy), ale przede wszystkim pozbawiony był sztywnej regularności i stawiał na podkreślanie naturalnych cech krajobrazu i 'pozorowaną' dzikość roślinności.


Prawdziwe szaleństwo przyniosła ze sobą dopiero Era Wiktoriańska.
Nie tylko zwiększyła się powszechność przydomowych ogródków, ale rozkwitła też (nomen omen) moda na zagospodarowywanie roślinnością przestrzeni publicznych.
Rabaty pełne sezonowych kwiatów, sadzonych w wymlne wzory konkurowały z oranżeriami obsadzonymi wyszukanymi, egzotycznymi gatunkami.
Rewolucja industrialna - pośrednio - znalazła swoje ujście i w tej dziedzinie życia.
Nie tylko poprzez budowanie ocieplanych, metalowo-szklanych konstrukcji do hodowli gatunków tropikalnych, czy możliwość relatywnie szybkiego przywiezienia nasion i szczepek roślin z dalekich krajów.
Rozwój klasy średniej i wzrastający dobrobyt obywateli  pozostawiał więcej czasu (i zasobów sakiewki) na pielęgnowanie tego rosnącego w popularność hobby.
Ogrody przestały być domeną królów i panów na włościach.
Bogactwo formy i różnorodność stylów - wizytówka ery wiktoriańskiej - znalazły swoje odzwierciedlenie także i w ogrodnictwie.
Formalny styl strzyżonych pod linijkę żywotnikówmieszał się ze spontaniczną różnorodnościąkwiatowych klombów. Naturalnć lokalnej flory współgrała z (akceptującą wilgoć i względną łagodność angielskiego klimatu) egzotyką roślin przywożonych ze wszystkich możliwych zakątków Imperium Brytyjskiego.







Nie powinno więc dziwić, że - wraz z niesłabnącym zamiłowaniem do mieszkania w chociażby mikrusowych, ale jednak domkach z ogródkiem - trend zapoczątkowany przez Wiktorian się utrzymuje, a popularność wszelkiej maści programówokołoogrodniczych nie gaśnie, zaczynając od najbardziej snobistycznego, transmitowanego na żywo przez BBC (wywiady ze znamienitymi gośćmi odwiedzającymi jego zacne podwoje, rozmowy z projektantami, prezentacje najnowszych stylów i trendów) Chelsea Flower Show, poprzez pomysły na uprawę poszczególnych roślin lub wręcz totalną zmianę wystroju ogrodów (Love Your Garden) na reality shows pokazujących amatorów przekształcających kawałek ziemi w kawałek raju kończąc (The Big Allotment Challange). Do tego dochodzą programy historyczne,poświęcone roślinom ozdobnym lub hodowaniu warzyw w przydomowych ogródkach lub chociażby tak osobliwe jak podziwianie najznamienitszych ogrodów Brytaniipodczas ... lotu balonem.


Przyznaję się bez bicia, że jako nieposiadaczka własnego ogrodu (a jedynie najemczyni kawałka ziemi, który szumnie nosi tę nazwę i który miałam ambicje przekształcić w coś sensownego - co jednakże nie wyszło mi; nie wiem, czy bardziej z braku czasu czy z powodu niszczycielskich eksplorujących rąk i nóg moich milusińskich) masochistycznie oglądam namiętnie tego typu programy.
A w każdym razie oglądałam w zeszłym roku przykuta do sofy trzymiesięcznym, wiecznie głodnym zawiniątkiem, które nie za bardzo umożliwiało mi pisanie postów jedną ręką, ale w swej łaskawości pozwalało mi na robienie notatek i skanowanie zdjęć.

Dziś zatem (tak, tak, to dopiero koniec wstępu :))), niesiona na fali zachwytów nad cudzymi ogrodami (włączając w to, a jakże, wizytę na jednym z popularnych 'flower shows'),z rocznym opóźnieniem pędzę opowiedzieć Wam o jednych z takich programów, jako że osobliwość to wielka, a i szkoda mi porzucić w wieczną niepamięć owoc mojej ciężkiej, jednorękiej, wielogodzinnej pracy.

The Great Chelsea Garden Challenge,utkwił mi w pamięci  swoją ... angielskością właśnie.
I
szczerzeżałuję, że nie doczekał się tegorocznej kontynuacji.
(Przyczyną tego był, jakże snobistycznie angielski, bunt środowiska profesjonalnych designerów, narzekających że amatorzy nie dość, że psują rynek i zaniżają standardy, to jeszcze dostają tak lukratywny kawałek ziemi za friko, na co oni musieli pracować latami i jeszcze słono płacić za możliwość prezentowania swoich projektów).


Uczestnicy owego konkursu - domorośli ogrodnicy amatorzy - mieli w kolejnych odcinkach prezentować projekty ogrodów, zaplanowanych niemalże na kolanie.
Na początku każdego odcinka dostawali to:



Kawałek ziemi, parę potrzebnych narzędzi i temat rzucany przez sędziów równie ekscentrycznych, co czepialskich.
Słuchanie ich wywodów i uzasadnień 'wyroków' było przyjemnością samą w sobie.
Podziwiałam ich pasję, popartą szeroką wiedzą hortologiczną, zachwycałam się iście angielską elegancją (i pragmatyzmem, który w czasie inspekcji nakazywał noszenie trampek do eleganckiej sukienki :)), nasycałam me uszy potokiem wyszukanych przymiotników (plenty of playfully moulding together in an array of gorgeousness)i wyrafinowanych porównań*.
A
le też pokładałam się ze śmiechu na widok ich min (oburzonych chociażby z powodu paru ziarenek żwiru pałętających się poza nienaganną skądinąd rabatą), słuchając ich wystudiowanych kłótni i zagorzałych argumentacjioraz iście filozoficznych wywodów na temat (nomen omen) tak przyziemnych rzeczy jak jakieś tam trawki, krzaczki i inne zielska, chociażby nie wiem jak urodziwe.



 Ann Marie Powell i James Aleander Sinclair w akcji

Ale wróćmy na chwilę do uczestników.
Byli pośród nich: była 'żołnierka', uczestniczka wielu operacji zbrojnych, która zapragnęła ukoić swoje straumatyzowane latami spędzonymi w armii nerwy i zostać projektantką ogrodów, szalony naukowiec studiujący życie robaczków i zafascynowany jednocześnie pięknem ich 'domów', manager ogniska domowego, czyli od wielu lat niepracująca mama, pragnąca odnaleźć swój wymarzony zawód, zakochany we własnym ogrodzie, praktykujący namiętnie (nawet w trakcie programu) jogępielęgniarz, ambitny finansista z City, który stwierdził, że ma dość korporacji i zapragnął zostać profesjonalnym projektantem oraz pracownica centrum ogrodniczego, kochająca to, czego większość z nas nie cierpi, czyli przynoszenie pracy do domu (a dokładniej sadzenie roślinek zamiast układania ich na półkach i paletach) - jednym słowem fantazyjny misz-masz (aczkolwiek - co mnie uderzyło - wyjątkowo, jak na angielskie standardy poprawności politycznej ... 'jednokolorowy', co moim skromnym zdaniem podkreśla tylko dobitnie angielskość tego hobby).

 


Każdy z nich dostał wspomnianą wyżej grządkę i miał ją zamienić na mini ogródek w odgórnie narzuconym stylu. Co tydzień odpadł jeden z uczestników, a wyłoniony z trójki finalistów zwycięzca, w nagrodę otrzymywał możliwość zaprojektowania i przedstawienia swojego dzieła na prestiżowym Chelsea Flower Show, 'bentleyu' wszystkich pokazów, zaszczycanym swoją obecnością przez samą Jej Królewską Mość.

W ocenie prac uczestników brano pod uwagę nie tylko oryginalność pomysłu czy wizualną atrakcyjność ogrodu, ale też takie czynniki jak 'teatralność', atmosferyczność, obecność niebanalnych elementów nieroślinnych (np. pergoli, czy ławeczki), przywiązywanie wagi do najdrobniejszych detali, umiejętność zainspirowania i pobudzania wyobraźni odbiorców oraz - rzecz jasna - rzetelną wiedzę ogrodniczą na temat szybkości wzrostu danych roślin, rodzaju gleby, zapotrzebowania na światło i współgrania biologicznego (a nie tylko wizualnego) danych gatunków.
Do tego trzeba się było wykazać precyzyjną wiedzą na temat każdego ze stylów, umiejętnością zaplanowania projektu (a także później umiejętnością zrealizowania owego planu) oraz zmieszczenia się w przydzielonym limicie czasu, powierzchni i nakładów finansowych.
Także poprzeczka była zawieszona wysoko.



Na pierwszy rzut poszła 'łatwizna' -
COTTAGE GARDEN, czyli romantyczny, obsiany sezonowymi kwiatami jednorocznymi, stwarzający pozory dziko-rosnącego przydomowy ogródek. Jedynym wyzwaniem był tu właściwie dobór łatwych w uprawie, samosiewnych, uwodzących zapachem roślin, które miały urzekać erupcją kolorów od wiosny do późnego lata. Nie mógł przytłaczać wielkimi konstrukcjami, ale raczej ujmować niskimi murkami robionymi z lokalnych kamieni, drewnianymi, ręcznie robionymi ławeczkami czy wiklinowymi przepierzeniami.
Różnorodność wysokości roślin (jolly joviality of hights :))) miała swobodnie przepływać jedna w drugą, bez tworzenia linii prostych, ani żadnych przycinanych powierzchni, z wyjątkiem wymuskanego trawnika (którego brzegi, z jednej strony łatwe do koszenia, miały być skrzętnie ukryte pod kaskadą łaskoczących po nogach ozdobnych liści!!!).




zwycięzca - old coal miner's garden (ogród starego górnika - nie pytajcie mnie, skąd nazwa)

higgledy-piggledy garden czyli po naszemu: ni ładuszki-ni składuszki; przykład na to, że niełatwo jest stworzyć naturalny nieład przyrody i można przesadzić z sadzeniem :)
 

 domki dla ptaków i robaczków jak najbardziej wpisują się w konwencję 'cottage gardens'
 
Ogród ziołowy, z własnoręcznie zrobioną plecionką; mimo że (przynajmniej na tym zdjęciu) wygląda dość przyjemnie dla oka, zupełnie nie przypadł do gustu jurorom, ze względu na ... zbyt dużo niezagospodarowanej przestrzeni, zbyt duże donice oraz niespójne połączenie drzewka oliwkowego i ziół śródziemnomorskich z lokalnymi bylinkami.

 Ogródek w stylu New England, który mimo pięknie dobranych roślin zebrał gorzkie słowa krytyki za zbyt masywne, niekompatybilne ze stylem 'cottage' konstrukcje, mające symbolizować zarys domku (choć mi kojarzyły się raczej z drogą krzyżową).

juxtaposition of shapes and colours - przeciwstawny, kontrastowy dobór kształtów i kolorów jest jedną z cech charakterystycznych 'cottage gardens'


Jedną z najprzyjemniejszych czynności było robienie zakupów i buszowanie po cudownie zaopatrzonych centrach ogrodniczych za pieniądze BBC :))
Niestety, czasami nie można było dostać wykoncypowanych roślin i trzeba było na chybcika szukać odpowiednich ekwiwalentów.




Najtrudniejsza była harówka i wyścig z czasem.
Uczestnicy musieli wszystko wykonać własnoręcznie w ciągu paru dni i oprócz wiedzy przedmiotowej wykazać się także znajomością budowlanki i ... masywnymi mięśniami. Nie było taryfy ulgowej dla kobiet. Na nikłą pomoc mogli liczyć jedynie przy transporcie roślin i konstruowaniu masywnych elementów ogrodu, np. muru. Wszystko inne było ich domeną - kopanie, ubijanie terenu, budowanie elementów dekoracyjnych i sadzenie czasami nawet paruset roślin w obrębie jednego projektu.
Bez względu na pogodę :)


 


A bystremu wzrokowi sędziów nie uszła ani jedna wpadka.
'Details, darling!' powtarzali jak mantrę, wytykając grudki ziemi, mało kreatywny dobór kolorów, brak atmosfery i dramatyzmu, czy złe proporcje.



Perfection - mierzenie, modelowanie, przycinanie, a nawet ... polerowanie liści


"Details, darling!" - jak na mój gust, to te detale były tylko na potrzeby sędziów, bo o ile jeszcze ktoś mógłby się pokusić na trzymanie w ogródku zardzewiałej bańki w celach stworzenia nastroju i pobudzenia do refleksji, to już zdjęć wystawionych na angielskie zawirowania pogodowe byłoby szkoda :)
 

błędy i wypaczenia: porozsypywany żwir, nierówno rozprowadzona ziemia, niezakopane korzenie i zbyt dużo pustych przestrzeni

Po sielankowych, wiejskich ogródkach nadszedł czas na OGRÓD FORMALNY.
Mógł być tradycyjny lub współczesny, musiał jednak ściśle przestrzegać wyznaczonych zasad.
Wyraźne zarysowanie linii, solidna struktura z dwoma prostopadłymi osiami symetrii, restrykcyjna paleta roślin, z dominacją zimozielonych żywopłotów z bukszpanu lub cisu, wymagały niebywałej precyzji.
Niedociągnięć nie dało się przykryć powiewającą na wietrze kępką traw.
Mile widziane oczka wodne, papirus czy begonie miały nadać ogrodowi osobowości, ale nie mogły zdominować projektu. Miały podkreślać geometryczność, lecz nie narzucać się feerią barw. Dodatkowo ogród miał wyglądać nienagannie, nawet w szalejących powiewach wiatru, co jeszcze bardziej zawężało dobór roślinności.

 


Jako że sztuka 'topiary', czyli przystrzygania krzewów w wymyślne kształty jest jedną z cnót każdego szanującego się ogrodnika, adepci Chelsea Garden Challenge musieli się również wykazać - jak widać z różnym skutkiem :)
 


 A tu już w wykonaniu profesjonalistów

 Ten ogródek nie zachwycił jurorów, mimo nienagannej geometrii- za mało w nim było innowacyjności, oryginalności i ostro zarysowanych linii.
 
 Tutaj formalnościom stało się zadość. Jednak sędziów nie zachwyciło 'skakanie' po nieobsadzonej części szachownicy.

 zwycięzca w tej kategorii postawił na nowoczesność, a wręcz na wariację na temat, porzucając dwie osie symetrii, a nawet ostrość kształtów na rzecz motywu jing-jang i złagodzenia wymowy 'kobiecością' (określenie sędziów :)) traw ozdobnych



Następnym etapem był CONCEPTUAL GARDEN
Miał opowiadać historię, prowokować do reflesji, portretować roślinnością jakąś ideę - od deklaracji politycznej poczynając na przeżyciach osobistych kończąc.

Konceptualizm został po raz pierwszy zaprezentowany na Chelsea Flower Show właśnie i mimo bardzo młodego wieku bije rekordy popularności.
Aby w pełni docenić 'co autor chciał przez to powiedzieć' należy być wyposażonym w równie bujną wyobraźnię (ja, jako że zawsze zmagałam się z odczytywaniem niedosłownych intencji autorów, najczęściej uciekam się do opisu lub wyjaśnień samego mistrza, który osobiście prezentuje swój projekt).
Pozornie pozostawia on miejsce na nieograniczoną swobodność, ale z drugiej strony jest bardzo podatny na 'zboczenie z wybranej ścieżki'.
Nienaganna narracja nie może się rozłazić, historia ma poruszać, a nie błądzić po meandrach dygresji, nie ma miejsca na frazesy i ogólniki, a detale i finezyjne wykończenia są równie ważne, co temat przewodni.
Ze wszystkich stylów, ogród konceptualny jest tym, w którym szczegóły liczą się najbardziej.
Tak jak w każdym dobrym opowiadaniu.

Oto kilka przykładów ogrodów konceptualnych prezentowanych w poprzednich edycjach CFS. Interpretację ... zaproponujcie sobie sami :)













UczestnicyGarden Challange zawzięcie walczyli o przejście do finału.
Czy było coś dziwnego w tym, że odpadły wszystkie kobiety?
Tym razem to był chyba zbieg okoliczości, co nie zmienia faktu, że projektowanie ogrodów w tak morderczym tempie i pod taką presją prawdopodobnie przerosło żeńską część ekipy.


 'Burn out' to ogród konceptualny złożony z trzech elementów, opowiadający o przeżyciach autora w czasie pobytu w Australii, kiedy to doświadczył skutków pożaru. Zwykły ogród przechodzi przez 'próbę ognia', by odrodzić się jeszcze piękniejszym i bujniejszym. Ten koncept zachwycił jurorów najbardziej.

Rob bał się wysokości. I aby pokonać samego siebie, zapisał się na lekcje ... trapezu. Ta koncepcja, "Just let go!" nie wydała się sędziom zbyt spójna. Za duże różnice w wysokości poszczególnych elementów utrudniały odbiór, a czas, który autor poświęcił na skonstruowanie zatrzymanych w ruchu trapezów i drabin był za długi i nie pozwolił mu dopracować części roślinnej. Ostre, najeżone rośliny, które miały symbolizować niebezpieczeństwo, nie odegrały więc należycie swojej roli.

 'Lost photographs' to koncepcja kolejnego z uczestników - pełna pięknych (sorry, ale nie mam lepszego zdjęcia, by to udowodnić), własnoręcznie wykonanych detali i konstrukcji miała na celu przeprowadzenie wiwisekcji osobistych emocji związanych ze stratą rodziców, po których została mu jedynie garstka fotografii.

Gillian, opisała swoim ogrodem wspomnienia z wyprawy do Afryki, gdzie doświadczyła, czym może być brak wody i palące, niemogące być zaspokojonym pragnienie. Jej obraz miał przedstawiać śmiertelne żniwa suszy z oazą ukrytą za bambusowym murem. Jurorom ta koncepcja wydała się zbyt oczywista, banalna, a ogród niedopracowany, ze zbyt zawoalowanym i ich zdaniem nieadekwatnym do całości wiecznie odkręconym kranem. Tutaj nadmiar narracji nie pozostawił miejsca na dowolną interpretację. Gill, jako ostatnia z kobiet musiała odejść.

Końcowy projekt nie narzucał finalistom żadnego konkretnego stylu, co tylko pozornie było łatwe. Pozbawieni jasnych kryteriów łatwo mogli zejść na bezdroża.
Jednakże nie bez powodu ci, a nie inni 'uczniowie ogrodnika' przetrwali dotychczasowe sito.
Swoją dotychczasową wiedzę wzbogacili o krytyczne uwagi i przydatne rady zdobyte w czasie realizacji poprzednich zadań.

 ogród miejski - alternatywa dla posiadaczy balkonów lub niewielkich przestrzennie ogrodów, z odgradzającym od wszędobylskich sąsiadów murem, z łatwymi w uprawie trawami ozdobnymi i niewymagającymi brzózkami.

 ogród naukowca - stworzony z roślin wykorzystywanych przez badaczy, modyfikowanych, ulepszanych, pomocnych, niezbędnych, z nieodłącznymi elementami każdej pracowni - mikroskopem, pęsetami i fiolkami. Zaintrygował sędziów, ale był niespójny 'hortykulturalnie', szczególnie w kwestii ... bananowców :)


Zwycięzcą konkursu został Sean z jego dualnym ogrodem z repliką fragmentu muru Hadriana, który mijał codziennie w drodze do szkoły oraz nawiązaniem do Gertrude Jerkyll, jednej z najsławniejszych prekursorek ogrodnictwa i malowania roślinnością.
Jeśli o mnie chodzi, to panował tu totalny przesyt.
Ja bym się w takim ogródku zmęczyła.
A wy?



Sean Murray w nagrodę otrzymał możliwość wystawienia swojego autorskiego projektu na Chelsea Flower Show. Jego ogród miał proponować zagospodarowanie przydomowej przestrzeni wielkomiejskiej, która coraz częściej z frontowego ogródka mającego być wizytówką gospodarzy ... zamienia się w parking.
Ograniczenie twardych powierzchni do minimum oraz płynące strumienie wody miały też na celu zwrócenie uwagi na możliwość drenażu w czasie co raz częstszych na Wyspach powodzi.
Konstrukcje z surowców wtórnych miały natomiast stać się miejscem zamieszkania pożytecznych owadów i nawiązać do ogrodu, jako ekosystemu.




 



Tylko czy nie macie wrażenia, że w tych wszystkich przesłaniach, koncepcjach i innych deklaracjach zatracił się cały sens posiadania ogrodu?
Naturalnego, urzekającego, dzikiego, relaksującego miejsca, które ma być miejscem wytchnienia, a nie narzędziem polityczno-społecznym czy propagandową tubą?

 
Jeśli dotarliście aż tutaj, dajcie znać.
Otrzymacie medal z ziemniaka za wytrwałość :))
I napiszcie, jak Wam się podoba to najbardziej angielskie z angielskich hobby.



niedziela, 31 lipca 2016





* Ach! Jeśli ktoś chce rozszerzyć sobie zasób słownictwa i podszkolić się w angielskich idiomach, porównaniach, przenośniach, synonimach i związkach frazeologicznych - angielskie programy 'lifestyle'owe' nadają się do tego jak mało które! Polecam gorąco. Ja musiałam nie raz sięgać po słownik :))


Historie Dworcowe

$
0
0
A może raczej lotniskowe?
W każdym razie okołowyjazdowe.

Z tych najbardziej spektakularnych, to chyba będzie ... przegapienie wylotu.
Przyleciałam wtedy na tydzień do Polski odwieźć dzieci i pozałatwiać parę spraw, w tym - tradycyjnie - dentystę.
Tydzień to tydzień.
Siedem dni.
Tamtego razu było to od środy do środy.
Poprosiłam mamę, żeby mnie umówiła na wtorkowe popołudnie.
Miałam już wszystko z grubsza popakowane. Chciałam jeszcze tylko zrobić drobne zakupy.
Niewielkie, albowiem leciałam wtedy (o zgrozo!) Ryanair'em, więc limit bagażu był wyśrubowany: walizka -15kg, jeden, jedyny, jedniusieńki bagaż podręczny, mierzony i ważony przez odziane w granatowo-żółte uniformy piczki-zasadniczki tuż przed wejściem na pokład, kiedy to nie było już szans na przepakowanie czegokolwiek do walizki i trzeba było wyzbywać się zbyt ciężkich przedmiotów na rzecz usłużnie podstawianego kosza*.
Siedząc z uprzejmie rozdziawioną paszczą
na fotelu u pani Małgosi planowałam zakup paru kiełbas, głównie po to, by zrobić przyjemność mojemu tacie, któremu serce się kroi na myśl o niedopakowanej walizce i przewożeniu powietrza.
 

Najpierw jednak zamierzałam się odprawić, co przykładnie, po powrocie z gabinetu wcieliłam w życie.
Ze spuchniętą szczęką zasiadłam do komputera, po to tylko, by odczytać na ekranie, że ... nie jest możliwe odprawienie się PO TERMINIE LOTU!
"No to przecież jasne! Ale dlaczego mi się wyświetla taki dziwny komuni ..."
Prawda objawiona wciąż nie chciała dotrzeć do mojej głowy.
Wyższa matematyka przegrzała mi zwoje: środa, czwartek, piątek.
O żesz cholera jasna!
Przecież środa, to już dzień ósmy!
Musiałam dostać jakiejś pomroczności jasnej lub zalewu hormonu szczęścia, gdy udało mi się znaleźć tani bilet, że wyłączyłam funkcję logicznego myślenia.
Zakodowałam sobie w głowie, że jadę na tydzień. Tyle tylko, że wydłużyłam sobie ten tydzień o jeden dzień, a następnie - w zupełnej beztrosce - powieliłam ten błąd w rozmowie z moją mamą i konsekwentnie kierowałam się przeświadczeniem, że wyjeżdżam dzień po wizycie u dentysty.
Phiiiii, kto by tym sprawdzał jakieś tam daty.

Innym bezmyślnym posunięciem (choć tu doktor Freud już mógłby ostro polemizować), było zamówienie biletu dla teściowej i podanie ... JEJ panieńskiego nazwiska :)
Jako że światopoglądowo jesteśmy od siebie bardzo różne (a i nić przyjaźni, ba, sympatii -
mimo wielu wysiłków z mojej strony -  się między nami nie wysnuła), chyba podświadomie wyparłam się noszenia wspólnego nazwiska.
Na szczęście świadoma część mojego 'ja' zareagowała dość szybko i miła pani z Wizzair zgodziła się 'przebukować'ów nieszczęsny bilet bez dodatkowych opłat.




Po drodze (dosłownie i w przenośni) były jeszcze różnego rodzaju przygody w stylu pędu do samolotu z parolatkiem, dziewięciomiesięcznym niemowlakiem i siedmiomiesięcznym brzuchem na skutek nieprzyjechania pociągu, który był jedną z wielu nitek naszej podróży na lotnisko i swoją nieobecnością zaburzył misternie dopracowaną sieć połączeń.
Pęd (w zimowym rynsztunku, dodam),
po którym nastąpiła tryumfalna parada w roli ostatnich pasażerów zadekowanych na pokładzie, moszczenie się z rozdartymi dziećmi w jedynych wolnych siedzeniach, z bagażami podręcznymi umieszczonymi - z powodu braku miejsca w lukach - pod nogami (marzenie każdej kobiety w zaawansowanej ciąży)czując na sobie wzrok i oddech całej zdegustowanej braci pasażerskiej.





A także wyprawa z nieco większym planktonem na oddalone o dwie godziny jazdy lotnisko, po to tylko, by się dowiedzieć, że z powodu awarii najbliższy samolot będzie podstawiony za ... osiem godzin, decyzja o powrocie do domu pociągiem (gdzie możliwość opanowania towarzystwa była dużo większa niż na zawalonym pędzącymi pasażerami lotnisku) i ponowna wyprawa z powrotem po czterech godzinach snu.


Było gubienie bagażu i połamanie wózka przez linie lotnicze.
Nieprzewidziane roboty drogowe na autostradzie więżące nas w poruszającym się z prędkością pięciu mil na godzinę sznurze samochodów, bez możliwości odwrotu czy zmiany trasy.


Psucie się drukarki tuż przed rozpoczęciem drukowania kart pokładowych, owocujące nocną wyprawą do odległych, londyńskich kafejek internetowych (jedynego znanego nam wówczas miejsca, które mogło być otwarte po północy**).
Wchodzenie bramkami priorytetowymi (dla rodziców z małymi dziećmi), po to tylko, by wylądować w autobusie dowożącym jako pierwsi, co oznaczało ... najdłuższy czas oczekiwania do momentu zapełnienia się miejsc oraz gramolenie się z niego na szarym końcu, za wściekłym tłumem polującym na schowki bagażowe i miejsca przy oknach.
Były popsute windy, schody ruchome i taśmy bagażowe.
Były źle podane informacje, bieganie po lotniskach w celu skompletowania bagażu, zmiany bramek wylotowych i godzin wylotu.
Były setki minut przestanych w kolejkach do odprawy.
Setki póz, w które potrafiły wywinąć się moje dzieci w napadach wynikającego ze zmęczenia szału.
Setki decybeli wyprodukowanych wprost do uszu wku***nych współpasażerów.
I setki zmarnowanych na dojazdy godzin, psujących nieco czar wakacji.


"I sam rozumiesz, Skarbie - kończę tę imponującą wyliczankę - że to się wszystko we mnie kumuluje. Na myśl o tych wszystkich potencjalnych utrudnieniach w podróży (o jakichś tam bzdetach jak chociażby przewijanie zbuntowanego dwulatka w samolocie tanich linii lotniczych, nie wspominając) odechciewa mi się gdziekolwiek ruszać.
Boże, jak ja nienawidzę JEŹDZIĆ na wakacje.

Mam stres. No mam stres!
"


Byliśmy w połowie drogi na lotnisko w Luton.
Piąta rano.
Za nim ciężki dzień w pracy i ledwie parę godzin snu.
Za mną nieprzespana noc (nigdy się nie kładę przed wyjazdem; nie że reisefieber jakieś czy coś - po prostu nagle mi się przypomina milion rzeczy, które warto by zrobić właśnie tej, a nie innej nocy i nie wracać już do nich po powrocie, jak na przykład generalne porządki w garderobie lub dogłębne odkurzanie zakamarków w sypialni :)).
I dyskomfort, bo zapomniałam w pośpiechu wziąć swój ulubiony szalik (a szaliki noszę przez cały rok; bez szalika czuję się mocno roznegliżowana :))

A do tego on mnie nie słucha i nie utula w bólu.
Odstawi mnie uprzejmie na lotnisko i zostawi z czwórką dzieci, trzydziestokilogramową walizką, równie ciężkim bagażem podręcznym z rocznymi zapasami jedzenia, wózkiem i ... złymi wspomnieniami.



"Nie słuchasz mnie?" - stwierdzam raczej niż pytam.
"Słucham cię, ale wiesz ... zapaliła mi się lampka oleju.
Czerwona.
Muszę się zatrzymać."
 






 
Po dwudziestu siedmiu minutach panicznego oczekiwania na taksówkę, uboższa o dziesięć obgryzionych paznokci, litr potu i 65 funtów*** machałam jedną wolną ręką (drugą przytrzymując wijącą się Najmłodszą), zostawiając w oddali buchający czerwonością silnik, kałużę płynu z pękniętej chłodnicy i mojego stoicko niewzruszonego męża.

Jeśli spojrzeć na to z pozytywnej strony (Co tam jakaś wyimaginowana kumulacja stresu!), to pomyślcie sobie, ile kasy zaoszczędziliśmy zdążając - ledwie bo ledwie, ale jednak - na opłacony już samolot :)

O stresie,który bym przeżyła w podobnej sytuacji będąc kierowcą i jedynym dorosłym członkiem załogi(co będzie miało miejsce w drodze powrotnej) nawet nie wspominam. Pewnie bym nawet nie zauważyła tej nieszczęsnej czerwonej lampki i grzała dalej, aż do wybuchu ...

No i moje dzieci po raz pierwszy przejechały się prawdziwą angielską czarną taksówką.

 

Niniejszym ... urlop uważam za rozpoczęty!




piątek, 12 sierpnia 2016


______________________________________________________________



* Żeby sprawiedliwości stało się zadość, dodam, że poniekąd rozumiem bezapelacyjną bezwzględność stewardes w obliczu ... polskiej 'kombinatoryki' stosowanej i ułańskiej fantazji, tudzież nieumiejętności liczenia do dwóch.


** Nie pytajcie, co mną powodowało, że przy możliwości odprawy DWA TYGODNIE przed datą podróży zdecydowałam się na wydruk kart pokładowych w nocy, parę godzin przed odlotem.

*** Z perspektywą wydania kolejnych pięciuset na - jak się okazało - wymianę całego układu chłodniczego. Ot taki optymistyczny wakacyjny akcent.

Proza Pogrążyła Pisarza

$
0
0
A nawet pisarkę.
Niedoszłą zresztą.
Proza życia.
Najsprytniejszy z zabójców.



*****
Gdybym opisywała tu swoje codzienne zmagania z kotletem, zasmarkanym nosem czy nizinami emocjonalnymi, nieuniknionym byłoby skatalogowanie i zanalizowanie wszystkich przyczyn mojej niemocy twórczej.
Ale, że blog zrobił się zbiorem luźnych przemyśleń i zapisem sporadycznych (żeby nie powiedzieć zanikających) inspiracji, zupełnie nie ma sensu roztrząsać czy ja tu w ogóle jeszcze jestem, czy raczej zamieniam się w gwiezdny pył blogowej galaktyki.

Dość powiedzieć, że mój mózg znajduje się obecnie w fazie kompletnego stuporu katatonicznego i nie wiem, jak go rozbudzić.
Na zewnątrz moje życie jest generalnie poukładane, w miarę ustabilizowane i - w wyniku szeregu dzikich awantur, rzucania mięsem, mieszania z błotem wszystkiego co popadnie, w dominującej części mojego potomstwa - relatywnie czyste (czyt. epizody samoistnego poskładania się prania, nieinspirowane siłami odgórnymi próby zrobienia obiadu czy chociażby pobieżne trzymanie się wyznaczonych dyżurów zdarzają się do 2-3 razy na tydzień).

Wewnątrz natomiast toczę ze sobą walkę o przetrwanie.
O utrzymywanie się na powierzchni, o łapanie chełstów intelektualnej stymulacji, o końskie dawki adrenaliny (bo zwykłe nie są już w stanie mnie pobudzić do działania), o elektrowstrząsy, które uruchomią moje nieistniejące już prawie pokłady motywacji.
Myślenie o rzeczach, które powinnam zrobić tak skutecznie mnie paraliżuje, że ... nie robię nawet połowy z nich, co jedynie wzmaga moją frustrację.

Czy to się nazywa kryzys wieku średniego?
Nie wiem.
No i nie wiem, czy kobietom w ogóle wolno go przeżywać, czy jest on zarezerwowany tylko dla płci brzydkiej.
A jeśli tak, to jakie jest na to remedium?
Młodszy kochanek, farbowanie włosów na różowo, tatuaż czy liposukcja brzucha nie wchodzą w grę.


Proza życia dopadła mnie (oprócz stale narastającychwyzwań logistycznych rodziny wielodzietnej) w postaci kolejnych przetasowań w mojej (kiedyś niemal idealnej) pracy.
Bez jakiejkolwiek konsultacji ze mną wpierniczono na mnie całą górę nowych obowiązków, które wymagają ode mnie jeśli nie totalnego przekwalifikowania się, to przynajmniej notorycznego dokształcania się.
I oczywiście pisania, pisania, pisania.
Zupełnie nietwórczego.

"Cudownie!" - zakrzyknąłby niejeden.
"Skąd więc narzekania o braku stymulacji?!" - słyszę już tę pełną oburzenia krytykę.


Otóż stąd, że wolałabym rozwijać się w zupełnie innych dziedzinach i pisać na zupełnie inne tematy.
Niestety, na to zupełnie brakuje mi energii.


Mogłabym tak jeszcze długo narzekać, ale już nawet ja sama nie wierzę w terapeutyczną moc przelewania frustracji na wirtualny papier. 
Pozwólcie więc, że niniejszym odłożę na najwyższą półkę (bo jeszcze nie pochowam; jeszcze nie) moje osobiste plany i zajmę się szorowaniem podłogi w kuchni, nieustannym zapełnianiem lodówki i próbami wychowania dzieci na przykładnych obywateli.

*****



A tak poza tym, to wszystko inne jest w jak najlepszym porządku. 
Dochodzę do słodko-gorzkiego wniosku, że kreatywność, jest na razie jedynie udziałem moich dzieci.
No cóż.
Takie międzypokoleniowe przekazanie pałeczki.

 
Moje Najmłodsze Dziecię kontynuuje swoją misję bycia najsłodszym i najbardziej bezproblemowym dzieckiem świata. Ostatnio włączyło jeszcze funkcję 'najśmieszniejsze'.


od góry: 
Młody Einstein

czapka, tudzież futerko - od momentu opanowania umiejętności samodzielnego ich wdziewania noszone są niemalże non-stop, niezależnie od pogody i pory roku,

Pisareczka; i co za profesjonalne trzymanie sprzętu!

sukienki ... z rzadka noszone i nie za bardzo wiadomo, co z nimi robić :)


Córka Starsza (tak, tak, ta, której łapki tak niedawno czule ściskałam) rozpoczęła naukę w szkole średniej i mimo tego, iż mieszka w innym miasteczku i nie ma żadnych znajomych z poprzedniej szkoły, od razu została gwiazdą socjometryczną (i przewodniczącą klasy). Choć nie ominęła jej głupawka wieku nastoletniego.

Mój B. został Studentem Roku, nominowanym przez dziesięciu nauczycieli, co - nie ukrywam - było bardzo miłym balsamem na moją steraną (także odwiecznymi zmaganiami z imperialistycznym nastawieniem Anglików) duszę.
Sam B. skwitował to jednym zdaniem: "To dlatego, że mój rocznik jest kiepski!".
 

Jemu w ogóle NIC się w życiu nie udaje (tak, jak by sobie tego życzył).
Jak chociażby poniższe  rysunki.
 




Faktycznie, zupełnie nieudane jak na trzynastolatka ... :) 

portret starszego pana (z wyobraźni) oraz Will Smith (z Google) - techniką 'bez odrywania ołówka od papieru


Nam stuknęła kolejna rocznica ślubu, którą świętowaliśmy bez fajerwerków (mój hiper-romantyczny mąż, na moje zarzuty, że już mnie nie kocha odpowiada: "Ale wciąż cię lubię!" :)).
Za to (wbrew wszystkim okolicznościom przyrody) z poczuciem humoru.





Pierworodny zaś, jednym wakacyjnym strzałem hormonalnym,  właśnie raczył mnie przerosnąć,
Dodatkowo,
zaskakującym zrządzeniem losu (z pewną dozą ciężkiej pracy)  dostał się do szkoły, której absolwentem był ... Terry Pratchett :)
Czuję, że nie ucieknę już przed 'Światem Dysku'.
On też nie.
Choć na razie kurczowo trzyma się Tolkiena.


zupełnie odmienny styl: N. jest mistrzem jednej, zdecydowanej kreski  - co symbolicznie obrazuje również drastyczne, będące powodem niejednej dzikiej awantury, różnice w braterskich charakterach 
(Gandalf i Gimli przerysowane z netu)

*****


I tym optymistycznym akcentem pomacham Państwu łapką.
Do kolejnego powiewu natchnienia.





sobota, 8 października 2016


Dziecko w pociągu, czyli podróżowanie po polsku

$
0
0
Uwaga! Wpis niesponsorowany, zawierający niechlubną lokatę produktu.
 
Samochód moich rodziców nie jest przystosowany na potrzeby naszej rodziny.
Ja i fotelik się nie mieścimy.
Ochoczo zgłaszam się więc na pasażera Intercity.
Wszak obok zwierzątek i produktów spożywczych przerabiamy właśnie transport.
Piii-bip, eło-eło-eło, bym-bym i ziuuu są tematem codziennych konwersacji, głównie w oparciu o przygody pewnego 'Bizzy Bear' i jego podróży.





Co prawda 'ziuuu' nie wywołało na moim dziecku żadnego wrażenia, ani w postaci wielkich stojących na tafli lotniska maszyn (które mijała wzrokiem, mimo naszych usilnych prób zwrócenia jej uwagi na "o tam, zobacz, tam jest sa-mo-lot, ziuuu, nie ten tu to nie jest samolot, to pan"), ani tym bardziej w środku.
Nie można było do woli postać w przejściu i stukać w fotele współpasażerów, bo co chwila ten cholerny wózek z jedzeniem i perfumami blokował drogę.
Można za to było drzeć się do woli przez pierwszą godzinę lotu, by drugą łaskawie przespać.
 

'Ziuuu' zdążyło już zresztą zmienić desygnat i w chwili obecnej debiutuje w roli zjeżdżalni*. Wrażenia kinestetyczne i szybkość przemieszczania w rzeczy samej przypominają lądowanie.
Może - myślę rozpieszczona ogólnie bezproblemowym zachowaniem mojego dziecka (które wszak zdaje się podważać tę opinię od momentu zamknięcia się za nami drzwi angielskiego domu) - 'ciu-chiuch' będzie atrakcyjniejsze.


Sprawdzam w myślach zostawioną mi przez rodziców listę wytycznych i zamykam drzwi na cztery spusty. Zaopatrzona we wszystko, co ma mi ułatwić podróż (książeczki, laleczki i JEDZENIE) nauczona przykrym doświadczeniem wychodzę z domu dwie i pół godziny przed odjazdem pociągu.
W sumie to mogłabym wziąć taksówkę (choć ten transport mamy już niechlubnie zaliczony :))), ale wyłazi mi z kieszeni wąż na myśl o drugiej strefie, która zaczyna się ... 200 metrów przed domem moich rodziców.
Poza tym autobus i metro ładnie się wpasują w transportową tematykę.

Jestem - a jakże, również nauczona doświadczeniem - zaopatrzona w kupione dzień wcześniej bilety, choć z przyjemnością zauważam, że nie muszę już polegać na kierowcy, jako że autobusy warszawskie mają już automaty.
Allelujah!
 

Mój ulubiony wiersz z dzieciństwa 'Bagaż' Samuela Marszaka
Mój ulubiony wiersz z dzieciństwa
'Bagaż' Samuela Marszaka**
Mam paszport, bilet, pieniądze.
Mam diwan, czjemadan, sakwajaż ...
Jednym słowem mam wszystko.
No, może oprócz aparycji damy.



Zgodnie z przewidywaniami (czyt. los się nie da przechytrzyć - on zaskakuje tylko wtedy, kiedy jesteś na to zupełnie 

nieprzygotowany), jestem w centrum Warszawy już po 35 minutach, mając w zanadrzu kolejne 100 do 'zabicia'.
Na szczęście na deptaku wokół Pałacu Kultury są gołębie, które można bezskutecznie gonić, panowie bezdomni do machania łapką i pozdrawiania uroczym 'czeeee(ść)' oraz ... ławeczki Bebe!


Niestety inne modele były notorycznie okupowane lub obfotagrafowywane :)

Wielkimi małymi krokami oddalamy się nie tylko od stacji metra, ale też od regularnej godziny spania.
Zacieram ręce, klepiąc się (w myślach) po plecach w samozachwycie nad własną przebiegłością. "Zmęczę dziewczynę, nakarmię zawartością plecaka, uśpię (z pomocą usłużnego 'ciu-chiuch, ciu-ciuch' i zabiorę się do porucznika Stukułki (Zauważyliście ileż konotacji inter-blogowych w jednej skromnej podróży?!).

Po trzykrotnym przejściu (nie w linii prostej) odcinka między stacją metra a dworcem wchodzę w czeluście Dworca Centralnego.
Biorę głęboki oddech (co się będę nakręcać) na widok zjazdu dla wózków pamiętającego - sądząc po rozstawie - socralistyczne kolumbryny i ...znoszę spacerówkę pod pachą.



Po drodze mijam (mile zaskoczona, przecierając oczy ze zdziwienia) ... toaletę dla matek z dzieckiem.
Dwa pięćdziesiąt.
Otwierane po wrzucie monety.
Monet nie mam, ale jest rozmieniarka!
Rozmienia banknoty dwudziesto- i dziesięciozłotowe na ... 'piątki'.
Wychodzę.
W końcu nie po to odmawiam sobie płynów przez cały dzień, żeby nie wytrwać jeszcze te głupie cztery godziny.

 Wejście - 2,50 zł, Rozmienianie banknotów na monety 5-cio złotowe!
Polskie Absurdy, druga dekada XXI-go wieku

 Wejście do głównej toalety na międzynarodowym (?) dworcu Warszawa Centralna

Zahaczam jeszcze o 'Ruch'.
Chyba z sentymentu, bo innych ładniejszych i lepiej zaopatrzonych sklepików jest tu dostatek.
Paczka gumy, butelka wody, chusteczki i słone paluszki kosztują mnie 8,20.
Daję panu banknot dziesięciozłotowy.
- A końcóweczka będzie?
- Niestety, nie mam drobnych -
wskazuję z pobłażliwym przepraszającym uśmiechem na podręczną sakiewkę na dokumenty i parę banknotów, w której nie ma miejsca na portmonetkę.
- Ale tak "nie mam bo nie mam, czy bo mi się nie chce poszukać"?
- docieka obrażony jegomość zza kontuaru.
No żesz jasna cholera!
Dochodzenie mi tu będzie prowadził!
Nie powstrzymuję się i kąsam, że Polska jest chyba jedynym krajem, gdzie ludzie zajmujący się (bądź co bądź) sprzedażą, mają notoryczny problem z drobnymi, czyli ich ... głównym narzędziem pracy!
Niestety, na liście 'niedasiów' końcóweczki otrzymują punkty karne.
Od mojego ostatniego wpisu - totalny regres.

Wciąż opanowując wzburzenie (tak, wiem, wiem, problemy 'pierwszego'świata :)) próbuję namierzyć peron trzeci.
Oznakowane są tylko drugi i czwarty.
Może nie ma zejścia.
Szukam jakiejkolwiek informacji o moim pociągu.
Bez skutku.
Wyświetlacze przy peronach nie działają.
W holu głównym, na tablicy wielkości wieloryba podane są odjazdy.
Mojego nie ma.
Jest pociąg przed i po, ale mojego nie ma.
Pędzę do informacji Intercity, czując nadchodzący napływ paniki.
"Na papierze jest" - obojętnie informuje mnie pani za biurkiem.
Aha! Na papierze jest, więc zupełnie nie ma sensu wyświetlać na głównej tablicy informacyjnej.
Phiii, też mam wymagania!

Najważniejsze, że w rzeczywistości pociąg też się materializuje.
Wsiadam, ucieszona, że mam miejsce niedaleko sekcji dla rowerów.
Parkuję wózek, rozpakowuję Młodą, która natychmiast przystępuje do konsumpcji zapasów.
Oddycham z ulgą.
"Zanim dotrzemy do'Okrutnego Kuteńka' bedzie spała jak nic!"

Cieszę się błogą ciszą przez następne pięć minut.
Na Warszawie Zachodniej do mojego przedziału ładuje się czterech podpitych kolesi.
Zasiadają i zaczynają jechać Marylą.
"Wsiąść do pociągu byle jakiego ..." - drą zachrypnięte ryje na cały regulator.
Młoda przerywa konsumpcję serka, wznosi ręce w górę i dołącza się do chóru.
"La, la, la, a-aaa-aaa" - podryguje w rytm muzyczki.
Chłopaki zachwycone.
Ochoczo przechodzą do następnej pozycji z repertuaru.
Ze spania nici, ale jest szansa po Włocławku, gdzie towarzystwo wysiada.
Albo nie.
"Może jednak chłopaki pojedziemy do Torunia?" - pyta się ten najbardziej napity, w porywie nagłej inspiracji w postaci udających się tamże trzech dzierlatek, które wsiadły nie do swojego wagonu i teraz siedzą w 'rowerowym', rozchichotane i wyraźnie podniecone zainteresowaniem płci męskiej.
Chociażby w tak marnym wydaniu.
Propozycja nie jest przyjęta entuzjastycznie.
Napity zmienia więc front i planuje atak na Wars w celu wzmożenia zawartości procentów.
Za Sochaczewem miłościwie zapada chwila ciszy.
Młoda po paru próbach buntu zaczyna się przykładać do snu.
Jedwabiste powieki, flaczkowate rączki, wzrok zawieszony na jednym punkcie ...


Ochrypłe a donośne 'chłe-chłe-chłe' psuje wszystko.
Nieletni amatorzy pociągowego piwka wracają z kwitkiem.
Od teraz, aż do Włocławka (Toruń przegrywa) będą śpiewać na inną melodię.
Nie liczę, ale myślę że około stu razy Napity wypowie (w różnych kombinacjach gramatyczno-frazeologicznych) zdanie: "No dziewczyny, nie bądźcie wiśnie! Idźcie nam kupić browarka, bo wam pani sprzeda".
Mam ochotę ich spałować, ale siedzę cicho, bo podejrzewam, że na jakąkolwiek uwagę z mojej strony złota polska młodzież zareaguje zdwojonym atakiem werbalnej złośliwości.

Dzierlatki jako linię obrony obierają sobie ... moje dziecię.
Pozorując nagłe wybuch uczuć macierzyńskich machają do Młodej, przesyłają jej buziaczki, zachwycają się jej oczkami.
Młoda kwitnie.
O spaniu nie ma mowy.

We Włocławku towarzystwo się upłynnia, wywołując fontanny łez rozpaczy u mojego Maleństwa.
"Podła żmija! Zdrajca! Przebrzydła Poszukiwaczka Poklasku!" - zjeżdżam ją w myślach, tuląc jednocześnie i łagodząc traumę separacyjną.

Oddycham jednak z ulgą, marząc już tylko o uśpieniu coraz mocniej zmęczonej i jęczącej pociechy, która wchodzi w fazę kontestowania wszystkiego.

Nie minąwszy jeszcze rogatek Włocławka słyszę rozlegające się nade mną gruchanie:
"Patrzę ... i ... patrzę ... a tu nic!" - cedzi słówka wyłaniająca się znad foteli Głowa, próbując przyciągnąć uwagę Młodej.
Patrzymy obie w górę.
Ja umęczona, Młoda zachwycona.

Przez następną godzinę, do Solca Kujawskiego, Głowa aka Samozwańcza Niania aka Agent Kontrwywiadu będzie naprzemiennie zaczepiać Młodą podając jej plastikową butelkę z obu stron fotelika, 'wyzywając' ją od 'diabełków', 'łobuzów', 'rozrabiak', 'ananasów', 'ancymonów' i innych zupełnie nieadekwatnych epitetów oraz wypytywać mnie czy jadę na wakacje, ile mam dzieci, czy pracuję, co robię z młodą, gdy jestem w pracy, dlaczego jadę pociągiem i inne włażące z buciorami pytania.
Zbywanie półsłówkami niczego tu nie zmieni.
Głowa będzie drążyć niewzruszona nawet moją (zupełnie nieodwróconą w jej kierunku) mową ciała.
Zmusi mnie do trudnego wyboru: udusić czy kłamać.
Ze względu na obecność świadków wybieram kłamstwo.

W Solcu Kujawskim ledwie stojąca na nogach, nakręcona, skołowana Młoda żegna się z Głową rozdzierającym szlochem. Nie uciszę jej już do samej BydgoszczyGłównej.
Tym bardziej, że w Solcu wsiada do mojego nieszczęsnego przedziału kolejny zbiór typów i typków, na widok których - przysięgam - miękną mi ze strachu kolana.
Kwiat polskiej młodzieży, władającej li i jedynie łaciną.
Modlę się w duchu, by któryś nie wyciągnął kosy na dźwięk rozhisteryzowanego bachora.
Na szczęście bardziej skupieni są na nadawanym co i rusz komunikacie w języku angielskim: Ladies and Gentlemen (szczególnie 'gentlemen') wprowadza ich w trans histerycznego śmiechu.
Czy muszę dodawać, że na następnej stacji Młoda płacze na widok oddalających się młodzieńców, machając im zmęczoną do granic możliwości łapką?


Spocona, chudsza o cały zapas jedzenie, niedospana i wkurzona na całego docieram wreszcie do Bydgoszczy.
Oddaję Małą w ramiona rozpromienionego dziadka, myśląc, że najgorsze mam już za sobą.
Teraz już tylko plaża, piasek, żaglówki i wiatr we włosach.


plażing

Moja wyobraźnia nie była w stanie przewidzieć tego, co zgotuje mi PKP w drodze powrotnej.


Pomijając niewyjściowych towarzyszy podróży, miejsce w przedziale rowerowym wydaje mi się bardzo dobrym rozwiązaniem, albowiem jest to jedyne miejsce w pociągu, gdzie mieści się ROZŁOŻONY wózek.



Przezornie proszę więc panią w kasie, by mi sprzedała bilet w tym samym przedziale.
Rowerowym. Żeby, wie pani, ten wózek ...
- No ale to czemu mi pani nie mówi, że pani będzie podróżować z dzieckiem?! - oburza się.

- No właśnie mówię, bo wie pani, ten wózek, więcej miejsca ... 
- Jeśli pani jedzie z dzieckiem, to ja dam pani miejsce w przedziale dla matek! - oznajmia. 
- A czy to jest jakiś specjalny przedział? Czy jest dodatkowe miejsce na wózek? -dopytuję się jak zepsuta katarynka, ale przyznam, że jak świat światem o przedziale dla matek nie słyszałam.
- To zależy jaki wózek - odpowiada wymijająco.


W dzień wyjazdu, wypoczęta i zrelaksowana ciągłym lataniem za półtarorocznym maleństwem (rozpoczynającym każdy dzień o szóstej rano, z regularnością godną szwajcarskich zegarków) szukam na stacji znajomego mi wagonu.
Na peron podjeżdża niestety stary jak świat PRL, klasyczny, sterany, obdarty skład PKP, z beznadziejnie wąskimi, otwieranymi do wewnątrz drzwiami, stromymi schodami, korytarzami na których mijanka oznacza nieplanowany petting ze współpasażerami i ośmioosobowymi przedziałami.



Wpychając w górę spacerówkę ze śpiącym dzieckiempotykam się o ... dwa wózki blokujące łazienkę.
Hmmm ... myślę sobie. Pewnie ktoś nie dostał miejsca w przedziale dla matek (i dzieci i wózków).


Przedział dla matek (i dzieci i wózków) jest niedaleko od drzwi.
I różni się od innych przedziałów ... NAZWĄ!


Okazuje się bowiem, że przedział dla matek z dziećmi to wyznaczone miejsce, do którego odgórnie wpiernicza się wszystkie możliwe dzieci, alby nie przeszkadzały innym pasażerom.
W moim przedziale jest już trójka maluchów poniżej drugiego roku życia, jeden niemowlak (bez oddzielnego siedzenia) i pięciolatek.
Matek trzy.
Ojców dwóch. Na korytarzu.
Jeden ze słowotokiem.

W przedziale dzieją się dantejskie sceny, albowiem ... włączone jest ogrzewanie i wszystkie dzieci, porozbierane do rosołu,  dostają kociokwiku.
Porównując poziom decybeli wydawanych przez wiecznie pierniczącego dyrdymały i rechoczącego się tatusia z rykiem wydobywającym się z przedziału (dla matek, dzieci i wózków) decyduję się  mimo wszystko zostawić Małą w korytarzu.
Ruszamy.

Nie jestem ostatnią pasażerką. Za mną jeszcze parę osób próbuje przecisnąć się przez korytarz. Problem polega na tym, że akurat na wysokości przedziału znajduje się kaloryfer.
Muszę więc przesunąć wózek do przodu by przechodzący miał szansę się wcisnąć, zaoferować (niechętnemu, oj niechętnemu) pasażerowi, że wezmę od niego bagaż i podam mu górą (dwóch na trzech patrzy się na mnie tak, jak bym zamierzała im te chrzanione walizeczki wyrzucić przez okno), wciągnąć brzuch, dźwigać górą te kilogramy i przeturlać wózek do tyłu, tak bym mogła go widzieć z przedziału (dla matek, dzieci i wózków).
Bydgoszcz ma trzy stacje.
Operację powtarzam dwadzieścia trzy razy.



Koło Solca Kujawskiego puszczają mi nerwy i opierniczam niezamykającego ryja gościa grożąc mu, że jeśli do kompletu obudzi jeszcze moje dziecko, to się wszyscy wykończymy.
O dziwo, gość się wyłącza.
W tym samym momencie na horyzoncie pojawia się ... paniusia z wózkiem z Warsu.

Nie wiem jakim cudem, ale mimo dzwonienia, brzęczenia walenia, gadania, perlistego śmiechu nie udaje jej się obudzić mojej pokornej tym razem rki.

Do Włocławka mam chwilę wytchnienia.
Zajmuję się więc obserwacją obecnych mamusiek.
Matka Korporacyjna, wyposażona po uszy w stertę zabawek edukacyjnych, książeczek, flamastrów, nalepek i misiów nieustannie wciska w dwójkę swoich pociech tony jedzenia, wydobywając je z kolejnych pojemniczków i sreberek.
"No lala! Nie brudź się czekoladą, przecież wiesz jak się je ciastko, tak?" - mędzi.

Matka Ekolożka wystawia swe piersi na pokaz całemu światu, ku szczególnej uciesze Pana Słowotoka. Na deser serwuje córeczce mus jabłkowy domowej roboty.
Matka Luzara (też mieszkająca w Anglii, co wróżę z kompletu podobnych książeczek, które są i w moim posiadaniu oraz ubraniach z Primarka :)) pozwala, by jej Misio-Pysio deptał w te i we wte, depcząc po wszystkich i wycierając swoje tłuste paluszki o napotykane po drodze kolana.
Przez chwilę Ekolożkę zastępuje Matka Ambitna, opowiadająca wszystkim, jak to jej sześcioletnia córka marzy o zostaniu lekarzem i jak to ona wraz z tatusiem już zbierają na to pieniążki.



Jako strategię przetrwania każda z matek (włącznie ze mną; nie ma tak dobrze, żeby Młoda spała całą drogę; w końcu pani konduktorka też miała swoją rolę do odegrania) wybiera zajęcie potomstwa przekąskami i zabawkami.
Jak nietrudno się domyślić, wszystkie dzieci zainteresowane są li i jedynie ofertą konkurencji, co kończy się kolejnymi napadami złości i histerycznym płaczem.


Za Sochaczewem łapię zasięg i (kosztem wyczerpania limitu internetu do zera) udaje mi się zaczarować i wyciszyć towarzystwo dźwiękami angielskich pioseneczek o kręcących się kołach autobusu i innych migających gwiazdkach.
Nigdy wcześniej warszawski Dworzec Centralny nie wydaje mi się taki piękny.

 




Przysięgam sobie, że w przyszłym roku nie jadę na wakacje do Polski.
Trzymajcie mnie za słowo!


 niedziela, 16 października 2016

_________________________________________
 
* Wpis powstał ponad dwa miesiące temu, na fali moich mocno stresujących przeżyć wakacyjnych. Niestety, najpierw z powodu odcięcia od globalnej sieci, później natomiast z powodu zawirowań związanych z szaleństwem nowego roku szkolnego w rodzinie wielodzietnej i ogólnego zmęczenia materiału zadekował się w zakamarkach Bloggera. Postanowiłam go jednak dziś odkurzyć - jako ostatni powiew lata.
No i szkoda mi było tak go po prostu zutylizować. Niech wisi w sieci, na pamiątkę dla potomnych.

** wiersz "Bagaż"

Ludzie Chmur

$
0
0
Wpadła do mnie jak po ogień i rzuciła jedną ze swoich domowej roboty 'bomb'.
Wykluta na poczekaniu, podszyta skrajnymi emocjami, rzucona w klasycznym stylu 'możesz-mówić-co-chcesz-ale-zdania-i-tak-nie-zmnienię' decyzja zapadła.
Wracają do Polski.
Tak wiem, to oklepany motyw na moim blogu i z chęcią bym go nie powtarzała, szczególnie w tak krótkim odstępie czasu.
Z tym, że tym razem to naprawdę.
Operacja pod kryptonimem 'Zwijamy Żagle'właśnie się rozpoczęła.
Finał w przyszłe wakacje.

Moja reakcja była podobna do Waszych.
Sole trzeźwiące, hiperwentylacja płuc, kubeł zimnej wody na łeb i jedno wielkie niedowierzanie.
Że po siedmiu latach chudych, po morderczej orce na ugorze, kiedy właśnie pierwsze zielone kiełki zaczęły wypuszczać swoje łebki, kiedy kwiatki zaczęły się wreszcie przeradzać w owoce, kiedy dzieci zaczęły mówić po angielsku, kiedy pensja zaczęła starczać na coś więcej niż opłacenie czynszu oni zdecydowali się tak po prostu to wszystko zaorać, zagrabić, popakować w skrzynki rzeczy pierwszej potrzeby i włożyć niebywałe pokłady energii i zaoszczędzonych zasobów finansowych na ... rozpoczynanie wszystkiego od początku.

Nie próbowałam odciągać jej od tego pomysłu.
Chciałam zrozumieć.
Przebąkiwała coś o skutkach Brexitu, atakach na Polaków, niepewnej przyszłości.
O tym, że jej dzieci nie mają tu żadnych znajomych.
 

Aż wreszcie wypaliła, że jej ojciec jest ciężko chory i ona się boi, że umrze, a jej nie będzie stać na transport ciała do Polski.
 

I to - przyznam - zbiło mnie zupełnie z pantałyku.
Nie podała mi żadnych konkretnych powodów, ale wiedziała, że żadna siła nie zmusi jej do pochowania ojca na jednym z tutejszych cmentarzy.
On musi być tam, bo tam już leży cała jego rodzina.
Dla mnie, osoby niechodzącej 'na groby', nieangażującej się w 'świat zmarłych', niezapalającej świeczek, niechętnej nekrobiznesowi (co nie znaczy, że wymazującej z pamięci tych, którzy byli mi bliscy) perspektywa przearanżowania, żeby nie powiedzieć ponownego (!) przewrócenia do góry nogami
życia pięciu osób 'tylko' z powodu miejsca pogrzebu dziadka, wydała mi się niedorzeczna i absurdalna.
Międliłam temat w sobie przez kolejne parę dni i nocy.
 

Aż pewnego dnia z pomocą zupełnie nieoczekiwanie przyszła mi moja ukochana BBC ...



*****

Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to jak idealne miejsce do osiedlenia.
Ani tym bardziej do zbudowania cywilizacji, która - choć wciąż owiana nimbem tajemnicy i niechętnie ujawniająca swoje zagadki - miała stać się przez sześć wieków jedną z najpotężniejszych w tym rejonie.
Z zachodu pas masywnych i trudno dostępnych szczytów Andów, ze wschodu rozległe dorzecze Amazonki i gęste lasy tropikalne.

Andy, Peru

A jednak to miejsce okazało się strategicznym i wbrew pierwszemu wrażeniu logicznym wyborem. Otoczone zewsząd niełatwymi do pokonania barierami stało się skrzyżowaniem szlaków handlowych łączących ludy andyjskie z plemionami Amazonii.
Góry były idealnym miejscem do budowania bezpiecznie położonych osad, ale to płynące w kierunku Atlantyku rzeki zapewniały szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Dystans, którego przejście szczytami górskimi zajęłoby tygodnie, skracał się do paru godzin spędzonych na tratwie. 

Pamiątki po nich znajdowano niezwykle rzadko, gdyż w większości handlowali nietrwałymi dobrami codziennego użytku.
Jednym z najpopularniejszych towarów eksportowych był wytwarzany w dorzeczu Amazonki wosk pszczeli. 

Zachowały się zdobione papuzimi piórami ozdoby na głowę a także zmumifikowane zwierzęta. Gliniane instrumenty muzyczne i piękne tkane tekstylia uchylające rąbka tajemnicy. Powtarzające się motywy węży oraz dziwnych żabopodobnych stworów wskazywały na rozwinięty system wierzeń.


Ruiny rotund oraz ślady po belkach sugerujące budowanie niespotykanych wśród innych kultur południowoamerykańskich budowli piętrowych wskazywały na to, że oprócz bycia wytrawnymi kupcami, znali się też na sztuce budowania. 
Strome zbocza gór stanowiły optymalne pozycje obronne. Były także idealnymi miejscami na centra obrzędowe. Kaniony wyrzeźbione przez rzeki, a także położone na różnych poziomach pola uprawne ze specyficznym mikroklimatem były natomiast miejscem do uprawy ziemniaków i kukurydzy.




Życie na skrzyżowaniu dwóch kultur - ludzi wybrzeża i ludzi puszczy podzwrotnikowej uczyniło ich kosmopolitami i wyposażyło ich w to, co najcenniejsze: wiedzę.
O ziołach, tworzonych przez naturę lekarstwach i roślinach halucynogennych.
O wytwarzaniu wyrobów artystycznych, technikach łowieckich i egzotycznych zasobach naturalnych, które można było wykorzystywać do rozwoju własnej cywilizacji.
Cywilizacji, która do dziś stanowi jedną z najbardziej niedostępnych zagadek Południowej Ameryki.

Mimo, że ich osiedlenie się na szczytach Andów miało nastąpić w VIII wieku naszej ery, nie zostawili po sobie żadnych pisanych dowodów swojego istnienia.
Lub zostawili je w formie, której nikt do tej pory nie może rozszyfrować, w postaci khipu -sznurkowych 'naszyjników', uważanych pierwotnie za prymitywne liczydła. 
Różnorodność węzłów i kolorów, grubość sznurków, skomplikowane sploty, nieregularne odległości między poszczególnym wiązaniami mogą jednak wskazywać na, odnajdowany często w miejscach pochówku, dużo bardziej wyrafinowany rodzaj przekazu.

 
Oznaczające węzeł słowo 'khipu' pochodziło z języka inkaskiego. Podobnie jak Chachapoya - nazwa andyjskich 'kupców i kosmopolitan' nadana im przez Inków.
Nawiązywała ona do zamieszkałych przez to plemię terenów, ukrytych na szczytach gór, wiecznie spowitych we mgłach unoszących się znad tropikalnych lasów.
Ludzie chmur (the people of cloud/ the warriors of the clouds) nie byli jednak wyłącznie spolegliwymi handlarzami.

Pierwszym wiarygodnym źródłem informacji o ich istnieniu były zapiski hiszpańskich konwiskadorów. Kronikarz Antonio Calancha, który udał się na zamieszkiwane przez Chachapoya terytoria w 1638 roku, opisał ich jako walecznych i nieposkromionych wojowników , posiadających rozległą wiedzę ezoteryczną zielarzy i czarnoksiężników, żyjących w komunie niedowodzonej przez żadnego konkretnego przywódcę.

Niepokorni i niezależni, wybierali sobie za wodzów - jedynie na czas wojny -  tych najodważniejszych, zuchwałych i niebojących się wyzwań.

I ten właśnie egalitarny model struktury społecznej, jaką stanowili, stał się najprawdopodobniej przyczyną ich unicestwienia.
Zanim jednak zostali (nie bez zaciętej walki) pokonani przez Inków i zdziesiątkowani przez nawiezione przez hiszpańskich misjonarzy choroby zdołali zbudować jedną z najbardziej intrygujących cywilizacji Ameryki Południowej.

Ich istnieniem zainteresowano się ponownie dzięki temu, co zachowało się po nich najlepiej czyli ... kościom, odkrytym przez - wiedzionych tropem dziewiętnastowiecznych podróżników - szabrowników.
Jednym z najbardziej zdumiewających były krypty umiejscowione na stromych pionowych (sic!) zboczach La Petaca. 
Naturalne nisze wyżłobione w piaskowcu mogły być pierwotną inspiracją, jednakże groby nosiły na sobie liczne ślady ludzkiej interwencji, takie jak dobudowywane ściany, czy wygładzone brzegi, świadczące najprawdopodobniej o wielokrotnym odwiedzaniu. 





Widoczne gdzieniegdzie drewniane przęsła sugerowały, sposób w jaki Chachapoyas wspinali się w trakcie odprawiania rytuałów pogrzebowych.
A jednak fakt zbudowania tak wielu grobowców (chullpas) w niemalże niedostępnych miejscach, spędza sen z powiek współczesnym archeologom, odzianym w wysokiej klasy sprzęt wspinaczkowy, odbywających swoje trzystumetrowe wspinaczki w asyście najlepszych instruktorów trekkingu.


jedna ze ścian, na których znaleziono ukryte w skalnych alkowach i niszach grobowce

 archeolog dr Jago Cooper

Poszukiwaczy odpowiedzi na pytanie: 'jak?' dręczy też kwestia: dlaczego?
Jakie znaczenie mieli zmarli dla swoich następców, że wkładali oni tak wiele energii w umieszczenie ciał na zboczach gór i wielokrotne ich odwiedzanie?

Więcej światła na kulturę i niezwykłe zwyczaje pogrzebowe plemienia Chachapoyas rzuciło kolejne odkrycie w Laguna de los Condores, gdzie zupełnym zrządzeniem losu (przy usuwaniu zwalonego w poprzek drogi drzewa)  w jaskini znaleziono dwieście mumii.
Dla postronnego widza zarówno skalne alkowy, z misternie poukładanymi kośćmi (co sugeruje, że mogły zostać one oddzielone od ciała przed umieszczeniem ich w skalnych niszach), jak i niewielkie, skulone z związane postronkami mumie mogą wyglądać upiornie.
Dla znawców tematu to jednak niezwykły dowód, na to jak troszczenie się o zmarłych było ważne dla kultury Chachapoyas.


Groby zawierały nie tylko skrupulatnie poukładane, często pogrupowane według (jak każą antropologiczne spekulacje) rodzinnego klucza, ale też sarkofagi.
Sposób, w jaki ludzi chowali swoich zmarłych od zawsze symbolizował i pomagał późniejszym odkrywcom identyfikować hierarchię społeczną.
Chachapoyas zdawali się być nad wyraz egalitarni w swoich poglądach, jako że nie znaleziono nigdzie grobów czy bardziej okazałych miejsc pochówku, które wskazywały by na królewskie lub chociażby 'wodzowskie' pochodzenie zmarłych. Nie ma też miejsc świadczących o pochówkach niewolników.



 Stojące na wypustkach skalnych antropomorficzne w formie sarkofagi sporządzane były z kamieni i mieszanki gliny z trawą. Z osobliwie dużymi nosami i płaskimi twarzami robione były niemalże według wystandaryzowanej normy, mając za dekoracyjne formy jedynie wąskie wzorzyste paski namalowane farbą zrobioną z tlenku żelaza. 
Umieszczenie ich na zboczach gór miało znaczenie strategiczne - ciała i mumie chronione były przed niszczycielską siłą pogody i przyrody. Tworzone zaś przez naturę naturalne bariery (nie tylko w postaci skał czy porastających wszystko chaszczy, ale też np. chętnie osiedlających się w sarkofagach pszczół) stanowiły dodatkową ochronę.
I było też swojego rodzaju manifestem, punktem orientacyjnym i znakiem rozpoznawczym dla innych plemion.

Podobnie jak sześciometrowe mury Yalape - miejsce odprawiania obrządków religijnych czy forteca Kuelap.
Budowle te miały być widoczne z daleka i oznajmiać przybyszom, że to terytorium należy do ludzi, którzy nie muszą się ukrywać.
I choć - jak chcą zapisy hiszpańskich misjonarzy, którzy jednak posiadali te informacje z drugiej ręki - Chachapoya byli ludźmi jasnej karnacji i blond (!) włosów i mogli w pokrętny sposób być potomkami Europejczyków, w ich architekturze nie było jakże częstej w euroazjatyckich kulturach manifestacji władzy. 

romby miały symbolizować jaguara, a zygzak węża

Kuelap - wejście


Chachapoyas nie budowali pałacy, nie stawiali świątyń, zdawali się nie mieć silnie zróżnicowanej hierarchii społecznej. Pracowali kolektywnie, stawiali budowle użyteczne dla ogółu. Budowali razem, by trzymać się razem.
W odnalezionych ruinach (choć szacuje się, że jest to jedynie ok. 5% tego, co mogło się zachować lub wciąż czeka na odkrycie) nie ma śladów fortyfikacji, celebrowania wojen, czy składania ofiar.

A jednak budowle te wskazują na to, że Chachapoyas nie byli tylko pasywnymi kupcami.
Otoczona 600-metrowym murem osada Kuelap początkowo uważana była za fortecę.
Niektóre z kamieni, użyte do jej wybudowania ważyły aż do trzech ton i były dziesięć razy większe od tych, z których zrobiono egipskie piramidy. 



Wejście, początkowo szerokie i przyjaźnie zapraszające do wnętrza, zwężało się tak, by na końcu przez otwór w ścianie mogła się przecisnąć tylko jedna osoba. Po drugiej stronie były dodatkowe okrągłe fortece, z których z łatwością można było zaatakować niechcianego przybysza, któremu udało się przecisnąć przez przepust.



 
Wybudowanie Kuelap musiało zająć wieki i wymagało ciągłych poprawek i ulepszeń.
Prowadzone wciąż badania archeologiczne, wskazują jednak na to, iż nawet, jeśli była to swojego rodzaju fortyfikacja, to głównym jej przeznaczeniem było obchodzenie rytuałów religijnych, o czym świadczy chociażby potężna liczba wtórnych grobów, wbudowanych w jej ściany. 
Laikom pozostaje wierzyć intuicji archeologów, antropologów i historyków, że okrągłe cytadele nie były flankami obronnymi, lecz de facto miejscami, gdzie Chachapoya świętowali, odprawiali rytuały religijne i praktykowali magię.
Gdzie spotykali się by celebrować swoją kulturę i gdzie ... przynosili swoich zmarłych w tekstylnych torbach, co by tłumaczyło, dlaczego mumie zmarłych były powiązane i zwinięte w swojego rodzaju kokony, wraz z instrumentami muzycznymi i przedmiotami codziennego użytku.

 związywanie zwłok miało ułatwiać przenoszenie 'paczki' z miejsca na miejsce






W Kuelap, jak na ironię, lub może właśnie jako oczywistość, odnaleziono ciała ponad dwustu osób niepochowanych w tradycyjny dla Chachapoyas sposób.
Biorąc pod uwagę, jak rygorystycznie przestrzegali oni swoich rytuałów pogrzebowych i troszczyli się o swoich zmarłych, mogło to oznaczać tylko jedno: brutalną masakrę z rąk największych wrogów Chachapoyas - Inków.

Inkowie byli dla Ameryki Południowej tym, czym Rzymianie dla Europy.
Gwałcili, rabowali, sycili wszelkie pożądania.
Budowali drogi, zdobywali terytoria i podbijali okoliczne plemiona.
Chachapoyas, pokojowo nastawieni, nie zorientowani na walkę, wzbudzający zazdrość Inków nie tylko dostępem do rzek, ale znajomością handlu, wiedzą i władzą sprawowaną na rozległych terenach, musieli zapłacić potężną cenę i zginąć za swoją wolność. 
Nie odbyło się to bez potężnego oporu. Inkowie najeżdżali osady Chachapoya dwukrotnie.
Ich okrutną polityką wobec okupowanych ludów było rozpraszanie ich po jak najodleglejszych krańcach swojego królestwa.
Pokonani, zdziesiątkowani, rozproszeni, częściowo wygnani w rejony jeziora Titikaka, walczący z chorobami zakaźnymi przyciągniętymi przez konkwistadorów Chachapoyas wymarli, pozostawiając po sobie tak wiele i tak niewiele.

Na szczytach Andów, po Ludziach Chmur zostały tylko chmury.




Czy archeologom udało się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego Chachapoyas poświęcali tyle uwagi swoim zmarłym?
Według Dr Sonii Guillen, peruwiańskiej antropolog specjalizującej się w badaniu mumii, Chachapoyas chcieli za wszelką cenę zatrzymać przy sobie żywe wspomnienia o zmarłych. W świecie bez fotografii, bez filmów, komputerów i kart pamięci, odwiedzanie, odświeżanie, przearanżowywanie ułożenia zwłok i przenoszenie ich w różne miejsca, zapewniało nieustanny kontakt z bliskimi im zmarłymi.
Traktowanie ciał zmarłych z niebywałym pietyzmem, delikatnością, wrażliwością było dziwacznym dla nas, współczesnych, przejawem uczuć i wielkiego szacunku.
Było też, znamiennie, ważnym sposobem pokazania innym, że twoi przodkowie są z tobą. Podkreślają prawo do ziemi, na której mieszkasz.
Swoją obecnością definiują i naznaczają terytorium.
Stanowią korzenie nie tylko jednostek, ale całych społeczeństw.


*****
Być może niektórzy potrzebują mieć swoich zmarłych przy sobie i zaznaczać swoje terytorium dla potomnych.
Ja nie jestem Człowiekiem Chmur.
A Ty?


 sobota, 5 listopada 2016

Temat ładnie się zgrał z moimi corocznymi okołohaloweenowymi rozważaniami.
Polecam (jeśli uda się Wam gdzieś na nią natrafić) świetny, czteroodcinkowy dokument BBC pt. Zaginione Królestwa Ameryki Południowej (Lost Kingdoms of South America).


źródła informacji:
People of the Clouds 

An overview of Chachapoya Archaeology and History

Uczę się układać kamienie

$
0
0
Nie jestem wielką fanką trenerów personalnych maści wszelakiej.

Może dlatego, że jednym z nich jest moja krewna, o której życiu i wybrykach można by napisać niejedną książkę, począwszy od jej decyzji o porzuceniu liceum na rzecz tzw. 'Sorbony' (potocznie znanej jako zbiorowisko mocno niedostosowanych społecznie osobników, wymagających przepchnięcia przez polski system edukacyjny) i pracy w McDonaldzie na nocne zmiany w celu uzbierania pieniędzy na podróż do Ameryki Południowej (z której, rzecz jasna nic nie wyszło, tak samo zresztą jak i z kariery na niwie fastfood'ów). 
Następnie, pominąwszy drobny incydent zakochania się w narkomanie i szantażowania rodziców milionem (niepodjętych) prób samobójczych w ramach kary za utrudnianie spotkań z ukochanym, dość niefrasobliwy (by nie powiedzieć niemalże z biegu) ślub z ultraortodoksyjnym zielonoświątkowcem, zakończony rozwodem ... po miesiącu, kiedy to ów bogobojny człowiek, przyrzekający, że do grobowej deski, że nigdy i zawsze, odstawił (moją; nie jego przecież) kuzynkę pod panieński adres zamieszkania (a wiózł ją z przeciwległego końca Polski), ze słowami: "Niech ją państwo leczą!". 
Następnym upolowanym kąskiem był człowiek ze warsiawskiej śmietanki artystycznej, ze znanym i powszechnie rozpoznawanym nazwiskiem, które - jak się potem okazało - było wabikiem i afrodyzjakiem wartym zachodu, acz niewartym budowania stadła domowego. Pogoń z rozbuchanym apetytem za karierą naukowa na wydziale filozofii (!) nie przeszkadzała pani doktor (!) rzucać w małżonka nożem, tudzież wydzierać się na całą kamienicę czystą łaciną.
O obietnicach odstawienia rodziców do domu starców przy najbliższej możliwej okazji, brakiem kontaktów z bratem, za to że ożenił się z (cyt.) 'wsiową babą' czy kompletnym scedowaniem opieki nad jedynym potomkiem na babcie, dziadków i opiekunki szkoda nawet pisać.

Erudycji odmówić jej nie można. Ogląda się ją w telewizji dość przyjemnie.
Jakby nie zaglądać poza profesjonalną fasadę, to można by nawet i w podziw wpaść.

Tylko że ja wiem, co za tą fasadą stoi i jak usłyszałam, że się kuzynka na trenera personalnego wyrychtowała, to mi szczęka i inne części ciała (szczególnie te mocniej demonstrujące prawo powszechnego ciążenia) poopadały jeszcze bardziej.


Nie jestem też wielką fanką promowania rozwoju osobistego jako recepty na wszystko w życiu, gdyż za długo już żyję na tym ziemskim padole, by dać się nabić w butelkę obietnic, że wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie.
Bullshit!

Tu pozwolę sobie polecić bardzo ciekawy wpis, na ciekawym blogu, który - jakże smutno i ... znamiennie - skończył się, niedoczekawszy kontynuacji, na wpisie pt. "Jak robić, gdy się nie chce/nie lubi. Teoria budowy determinacji (część 1)".  *

Obejrzałam parę filmików o ludziach, którzy chadzają na setki wykładów o tym, jak zostać milionerami, a zostają głównie sponsorami milionerów, którzy im wciskają różne pseudo-psychologiczne gnioty.
Poczytałam też parę wywiadów z ciekawymi ludźmi i mam do całego tego cyrku pt. "Ja, Mnie i Moje zmieniamy świat we troje" ogromny (agnostyczny wręcz) dystans.

Tym niemniej ...
Coraz częściej uświadamiam sobie, że od pewnych rzeczy uciec się nie da.
Nie da się uciec od pewnych zasad, mechanizmów, prawd objawionych.
To znaczy można uciekać. 
I na trybie niedokonanym poprzestać.
 

Można tkwić w nieświadomości, niewiedzy, ignorancji.
Można całe życie robić szukać sobie pretekstów, wymówek i usprawiedliwień.
I dać się ponieść fali frustracji.
Frustracji tuczonej teoriami, jak się jej pozbyć.
Można kurczowo trzymać się starych nawyków.


Ja, na przykład, zajmuję się laniem wody.
Woda mnie fascynuje i koi.
Woda przyjemnie szumi, pięknie się mieni w oczach, unosi z łatwością nawet sporą nadwyżkę kilogramów.
Dzień rozpoczynam od wody.
Choć nie korzystam z jej największego dobrodziejstwa.
Nie piję jej.
Tylko leję.


Potem zanurzam ręce w piasku.
Mikroskopijnym, miękkim, miałkim.
Mogę sypać piasek godzinami.
Nie sypię innym piaskiem w oczy, ale sama zakopuję głowę w piasek.
Często też buduję zamki na piasku.
Zbieram piasku ziarnka, które potem ciurkiem sypią się przez dziurkę.
No i mam piasek w rękawach :)



Kamykami się zajmuję z rzadka.
Nie będę ich przecież wrzucać do cudzego ogródka!


Z kamieni zaś, paradoksalnie najbliższy jest mi ten filozoficzny.
Generalnie kamienie ciążą mi u szyi.
Albo kojarzą mi się z osadem w czajniku.
Kamienie rzadko spadają mi z serca, bo natura pesymisty realisty mi to uniemożliwia utrudnia.
Kamień węgielny pod mój własny dom śni mi się po nocach. Sny te coraz bardzie przypominają koszmary.
Kamienie milowe natomiast zdarza mi się napotykać na mojej drodze, ale dużo trudniej w kalendarzu.


Tymczasem powinnam się skupić na tych właśnie kamieniach**
Wkładać je do słoika życia sumiennie i systematycznie.
Pielęgnować i pieścić.
Hołubić i honorować.




Tylko że moi rodzice zajmowali się głownie otoczakami.
A ja całe życie bawiłam się w piasku i jakoś to szło.
No i ta woda tak kusząco szumi...


*****

Uczę się układać kamienie.
Idzie mi to bardzo opornie.
Nienawidzę tego.
Klnę na potęgę ("Twarda pularda! Grom i musztarda!" - cytat z bajki mojego dziecięcia).
Efektów nie widać.
Kocham wodę.
Tkwię po uszy w piasku.
Uczę się układać kamienie.
Muszę się nauczyć, bo się uduszę.




środa, 25 stycznia 2017, godz. 01:56 w nocy
(Układanie kamieni szlag jasny trafił!)


Ps1. Blog jest kamyczkiem. Takim prawie skruszonym na piasek ... 
(Czy jak powiem, że jesteście wodąna mój młyn, to zabrzmi to jak obelga? :))

Ps2. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Dawno się nie widzieliśmy.

Ps3. Postaram się ponadrabiać zaległości w odpowiadaniu na komentarze wkrótce.

__________________________________________________________ 

* Nie liczę wpisu o tym jak napisać artykuł (cyt.) wirusowy :)), bo bardzo mało wniósł on do mojego rozwoju osobistego, he, he.


 ** Wiem, że każdy zna tę opowiastkę, ale gdyby trafił się ktoś żyjący w nieświadomości, to proszę uprzejmie:




A tu jeszcze inna wersja, z wodą piwem :)
Viewing all 84 articles
Browse latest View live