Dawno, dawno temu, w czasach, których nie pamiętają nawet najstarsi górale, po właściwej stronie kanału La Manche, w mieście bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i takich tam innych stworów, w bezmężnej i bezdzietnej rzeczywistości żyło się ... w ciągłym pędzie.
Przeżycie każdego dnia wymagało niebagatelnych zdolności logistycznych.
Trzeba było godzić studiowanie (czyt. siedzenie w bibliotece i PRZEPISYWANIE książek; no dobrze, niech będzie: robienie notatek. Kserokopiarki dopiero nieśmiało wchodziły w użycie) z seansami w Iluzjonie, fizyczną obecność na uczelni z polowaniem na tanie bilety teatralne, szlajanko po muzeach z kuciem do kolokwiów, kawiarniane interakcje międzyuczelniane z pisaniem konspektów, praktyki zawodowe z kreowaniem się na nową bohemę, tudzież dorabianie do skromnego stypendium z podszywaniem się pod studentów bardziej renomowanych kierunków (poprzez uczęszczanie na ogólnie dostępne wykłady).
Się człowiek musiał napracować!
Nie to co teraz:
- pobudka o piątej,
- opróżnianie połowy zawartości lodówki w celu przygotowania wiktu dla całej armii głodnych potomków,
- slalom między pralką, suszarką i sofą (która jest, jak już ustaliliśmy, jedynie słusznym miejscem na przechowywanie niezłożonego prania),
- opanowywanie do perfekcji sztuki wzięcia prysznica (włączając w to umycie głowy: szampon 2razy, odżywka raz, poproszę!) w pięć minut,
- próby znalezienia godziwie wyglądających (i pasujących rozmiarowo!) elementów odzienia,
- dostosowywanie rytmu poranka do etapów rozwojowych latorośli (w liczbie pojedynczej!!!, albowiem reszta, niechętnie bo niechętnie, zdecydowała się na kontynuację samodzielności, co - nie ukrywam - czyni sporą różnicę, w porównaniu z erą podwójnego wózka).
- 45 minutowa podróż do pracy (z zahaczeniem o przedszkole). SAMOCHODEM! No to już jest szczyt luksusu w porównaniu z dawnymi londyńskimi czasami.
- Grzanie na haju (o adrenalinie myślę :)) przez korytarze zakładu pracy niechronionej.
- Powrót o 18:30 po uprzednim zwiedzaniu super, a nawet hyper (sic!) marketów.
- Zabawa w Master Chef'a (w wersji bliższej prawdzie - wariacje na temat makaronu z sosem).
- Próba zapanowania nad (nieustannie wymykającymi się spod kontroli) raportami, sprawozdaniami, planami, materiałami pomocniczymi (zapełnić szafki w biurze), co od biedy można podciągnąć pod wdrażanie elementów kreatywności w szarą codzienność.
- Próba zapanowania nad syndromem powłóczystych powiek.
- Próba zapanowania nad syndromem dzięcioła.
- Próba zapanowania nad syndromem popielniczki.
- A na miłe zakończenia dnia - zabawa w ... 'czego oczy nie widzą, to po prostu nie istnieje'. Ułatwia to dość skutecznie zagłuszenie wyrzutów sumienia z powodu bycia Matką Polką do Dupy czy Panią Domu od Siedmiu Boleści.
Mimo ewidentnych zmagań i trudów związanych z życiem studenckim, wspominam ten okres z rozrzewnieniem.
Szczególnie te międzydyscyplinarne wykłady.
A najbardziej taki jeden, na którym pewien doktor psychologii przekonywał nas, że ... posyłanie dzieci do żłobka, to produkowanie patologii.
Mając w głowie zarejestrowane to tu, to tam, obrazki z socrealistycznych żłobków,
z przymusowym nocnikowaniem na czas, ze zryczaną, zasmarkaną, ufajdaną masą dziecięcą w opadających w kroku rajtkach, ze smutnymi paniami w białych kitlach, kiwałam zapamiętale głową, zgadzając się z prezentowanymi (przez bądź co bądź specjalistę) teoriami rozwojowymi.
Co jest o tyle ciekawe, że sama uczęszczałam to takiejże placówki w czasach głębokiego komunizmu, a za zbyt patologiczną osobniczkę się nie uważam :))
I równie konsekwentnie stosowałam zasłyszane dyrektywy w życiu, nie tylko w obawie przed skrzywdzeniem psychicznym moich dzieci i świętym przekonaniem, że tylko ja i ja jedynie mogę im zapewnić prawidłowy rozwój emocjonalno-społeczny, nie tylko w zgodzie z ogólnie panującym w Polsce trendem, że dzieci najlepiej było trzymać przy Pani Matce do lat siedmiu, ale też z powodu drastycznego deficytu owych placówek w mieści bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i innych stworów.
Jakiż przeżyłam szok, gdy po przeprowadzce na Wyspy Szczęśliwe na rogu niemalże każdej ulicy miały swoje podwoje przedszkola maści wszelakiej, nawet takie, które deklarowały przyjmowanie w swe progi dzieci od ... 6 tygodnia życia.
Niemal fizycznie czułam jak za murami tych obiektów wylęga się najgorsza w świecie patologia.
"... babies from 6 months ..."
Jakąż to trzeba było być wyrodną matką, żeby pozbyć się potomstwa w tym wieku! - myślałam wtedy
Nie spodziewałam się, że całkiem niedługo dołączę do tego zacnego grona.
Swoją pierwszą poważniejszą pracę dostałam, gdy Młoda miała 10 miesięcy. Na początku zajmowała się nią koleżanka, która równie szybko dostała pracę w swoim zawodzie i zmusiła mnie do szukania nowych rozwiązań.
Miałam do wyboru albo posłać dziecko do childminder'ki (zarejestrowanej opiekunki, najczęściej matki wychowującej swoje własne dzieci) lub przedszkole.
A właściwie żłobek, ale po angielsku używa się słowa 'nursery' na placówki oświatowe dla dzieci przed czwartym rokiem życia, po ukończeniu którego towarzystwo przenosi się do szkoły podstawowej.
I tej wersji się trzymałam - przedszkole!
Żaden żłobek!
Żadna wylęgarnia patologii!
Nie przeszkadzało mi to oczywiście mieć potężne wyrzuty sumienia i chorobliwie doszukiwać się nieuniknionych zmian w zachowaniu Młodej.
Liczyłam się z możliwością wystąpienia choroby sierocej, zaburzeń snu, obsesyjnym ssaniem kciuka, nawykowym zasikiwaniem łóżka, napadami traumatycznego płaczu oraz opóźnieniami w rozwoju psychoruchowym.
W pakiecie zwrotnym dostałam szczęśliwe dziecko, rozśpiewane, roztańczone, rozstymulowane, dumne ze swojego lunchbox'u i chodzące dożłobka przedszkola z pieśnią na ustach*, które nareszcie mogło się wybrudzić do woli, wybawić ze zwierzątkami, nawspinać, nabawić w wodzie i natworzyć do woli
Przeżycie każdego dnia wymagało niebagatelnych zdolności logistycznych.
Trzeba było godzić studiowanie (czyt. siedzenie w bibliotece i PRZEPISYWANIE książek; no dobrze, niech będzie: robienie notatek. Kserokopiarki dopiero nieśmiało wchodziły w użycie) z seansami w Iluzjonie, fizyczną obecność na uczelni z polowaniem na tanie bilety teatralne, szlajanko po muzeach z kuciem do kolokwiów, kawiarniane interakcje międzyuczelniane z pisaniem konspektów, praktyki zawodowe z kreowaniem się na nową bohemę, tudzież dorabianie do skromnego stypendium z podszywaniem się pod studentów bardziej renomowanych kierunków (poprzez uczęszczanie na ogólnie dostępne wykłady).
Się człowiek musiał napracować!
Nie to co teraz:
- pobudka o piątej,
- opróżnianie połowy zawartości lodówki w celu przygotowania wiktu dla całej armii głodnych potomków,
- slalom między pralką, suszarką i sofą (która jest, jak już ustaliliśmy, jedynie słusznym miejscem na przechowywanie niezłożonego prania),
- opanowywanie do perfekcji sztuki wzięcia prysznica (włączając w to umycie głowy: szampon 2razy, odżywka raz, poproszę!) w pięć minut,
- próby znalezienia godziwie wyglądających (i pasujących rozmiarowo!) elementów odzienia,
- dostosowywanie rytmu poranka do etapów rozwojowych latorośli (w liczbie pojedynczej!!!, albowiem reszta, niechętnie bo niechętnie, zdecydowała się na kontynuację samodzielności, co - nie ukrywam - czyni sporą różnicę, w porównaniu z erą podwójnego wózka).
- 45 minutowa podróż do pracy (z zahaczeniem o przedszkole). SAMOCHODEM! No to już jest szczyt luksusu w porównaniu z dawnymi londyńskimi czasami.
- Grzanie na haju (o adrenalinie myślę :)) przez korytarze zakładu pracy niechronionej.
- Powrót o 18:30 po uprzednim zwiedzaniu super, a nawet hyper (sic!) marketów.
- Zabawa w Master Chef'a (w wersji bliższej prawdzie - wariacje na temat makaronu z sosem).
- Próba zapanowania nad (nieustannie wymykającymi się spod kontroli) raportami, sprawozdaniami, planami, materiałami pomocniczymi (zapełnić szafki w biurze), co od biedy można podciągnąć pod wdrażanie elementów kreatywności w szarą codzienność.
- Próba zapanowania nad syndromem powłóczystych powiek.
- Próba zapanowania nad syndromem dzięcioła.
- Próba zapanowania nad syndromem popielniczki.
- A na miłe zakończenia dnia - zabawa w ... 'czego oczy nie widzą, to po prostu nie istnieje'. Ułatwia to dość skutecznie zagłuszenie wyrzutów sumienia z powodu bycia Matką Polką do Dupy czy Panią Domu od Siedmiu Boleści.
Mimo ewidentnych zmagań i trudów związanych z życiem studenckim, wspominam ten okres z rozrzewnieniem.
Szczególnie te międzydyscyplinarne wykłady.
A najbardziej taki jeden, na którym pewien doktor psychologii przekonywał nas, że ... posyłanie dzieci do żłobka, to produkowanie patologii.
Mając w głowie zarejestrowane to tu, to tam, obrazki z socrealistycznych żłobków,
z przymusowym nocnikowaniem na czas, ze zryczaną, zasmarkaną, ufajdaną masą dziecięcą w opadających w kroku rajtkach, ze smutnymi paniami w białych kitlach, kiwałam zapamiętale głową, zgadzając się z prezentowanymi (przez bądź co bądź specjalistę) teoriami rozwojowymi.
Co jest o tyle ciekawe, że sama uczęszczałam to takiejże placówki w czasach głębokiego komunizmu, a za zbyt patologiczną osobniczkę się nie uważam :))
I równie konsekwentnie stosowałam zasłyszane dyrektywy w życiu, nie tylko w obawie przed skrzywdzeniem psychicznym moich dzieci i świętym przekonaniem, że tylko ja i ja jedynie mogę im zapewnić prawidłowy rozwój emocjonalno-społeczny, nie tylko w zgodzie z ogólnie panującym w Polsce trendem, że dzieci najlepiej było trzymać przy Pani Matce do lat siedmiu, ale też z powodu drastycznego deficytu owych placówek w mieści bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i innych stworów.
Jakiż przeżyłam szok, gdy po przeprowadzce na Wyspy Szczęśliwe na rogu niemalże każdej ulicy miały swoje podwoje przedszkola maści wszelakiej, nawet takie, które deklarowały przyjmowanie w swe progi dzieci od ... 6 tygodnia życia.
Niemal fizycznie czułam jak za murami tych obiektów wylęga się najgorsza w świecie patologia.
"... babies from 6 months ..."
Jakąż to trzeba było być wyrodną matką, żeby pozbyć się potomstwa w tym wieku! - myślałam wtedy
Nie spodziewałam się, że całkiem niedługo dołączę do tego zacnego grona.
Swoją pierwszą poważniejszą pracę dostałam, gdy Młoda miała 10 miesięcy. Na początku zajmowała się nią koleżanka, która równie szybko dostała pracę w swoim zawodzie i zmusiła mnie do szukania nowych rozwiązań.
Miałam do wyboru albo posłać dziecko do childminder'ki (zarejestrowanej opiekunki, najczęściej matki wychowującej swoje własne dzieci) lub przedszkole.
A właściwie żłobek, ale po angielsku używa się słowa 'nursery' na placówki oświatowe dla dzieci przed czwartym rokiem życia, po ukończeniu którego towarzystwo przenosi się do szkoły podstawowej.
I tej wersji się trzymałam - przedszkole!
Żaden żłobek!
Żadna wylęgarnia patologii!
Nie przeszkadzało mi to oczywiście mieć potężne wyrzuty sumienia i chorobliwie doszukiwać się nieuniknionych zmian w zachowaniu Młodej.
Liczyłam się z możliwością wystąpienia choroby sierocej, zaburzeń snu, obsesyjnym ssaniem kciuka, nawykowym zasikiwaniem łóżka, napadami traumatycznego płaczu oraz opóźnieniami w rozwoju psychoruchowym.
W pakiecie zwrotnym dostałam szczęśliwe dziecko, rozśpiewane, roztańczone, rozstymulowane, dumne ze swojego lunchbox'u i chodzące do
Zachęcona wynikami sprzed paru lat postanowiłam rozszerzyć eksperyment wychowawczy na latorośl najmłodszą.
Wróć!
Nie miałam wyboru, więc musiałam posłać najmłodszą dożłobka przedszkola na trzy dni w tygodniu już w wieku 6-ciu miesięcy.
Sześciu i pół, dokładnie rzecz ujmując.
Te dwa tygodnie strategiczne nie są, ale pomagają nieco zagłuszyć wyrzuty sumienia w sytuacji dramatycznego obniżania wieku inicjacji przedszkolnej (jako, że to moje ostatnie dziecko, nie grozi mi już 'patologia' sześciotygodniowa).
Nie było łatwo, oj nie!
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że posyłanie małego dziecka do placówki wychowawczej jest lepsze niż wychowywanie go w zaciszu ogniska domowego.
Ale ... miałam szczęście trafić na super miejsce.
Miejsce, gdzie panie opiekunki spędzają swój dzień pracy na podłodze.
Na poziomie dzieci.
Gdzie przytulają, pocieszają, noszą, śpiewają, tańczą, kląskają, bujają, kołyszą, lulają, szczebioczą, gładzą i hołubią na wszystkie możliwe sposoby.
Gdzie nic nie jest problemem i wszystko da się załatwić.
Gdzie po dwóch tygodniach umiarkowanego buntu moje dziecię co rano zastanawia się przez parę sekund, czy może troszeczkę popłakać, czy może jednak zanurkować w koszu ze skarbami - z co raz częściej dominującą opcją nr 2.
Zresztą - moje Najmłodsze Dziecię jest najbardziej ugodowym i najłatwiejszym w obsłudze niemowlakiem świata!
IT'S OFFICIAL !!!
Z wyjątkiem krótkotrwałej głodówki protestacyjnej (która - mimo wewnętrznego przekonania, że dzieci raczej unikają głodzenia się na śmierć - stresowała mnie koszmarnie), która zakończyła się łaskawą zgodą na spożywanie jogurtów i bananów (odmowa picia z butelki lub kubeczka nadal trwa), dziecię jest nad wyraz ugodowe, bezkonfliktowe, współpracujące, wiecznie uśmiechnięte i spokojne (ulubiona pozycja życiowa - na koalę; na tacie) - co, uwierzcie, po trójce wulkanów energetycznych jest bardzo miłą odmianą.
I muszę przyznać ze wstydem, że rozumiem - ach, jak rozumiem - blogerki parentingowe!
Tylko odrobina zdrowego rozsądku i dość dobra (dodam nieskromnie) znajomość moich Czytelników powstrzymuje mnie przed publikowaniem Najmłodszej w tej ślicznej bluzeczce z wyszywanym napisem 'Piękna, jak jej mamusia!' (z GAP'a). Albo puchowy bezrękawnik z kapturem z uszami królika (H&M). I jeszcze ten kombinezonik stylizowany na pingwinka!
Aha! I wózek też mam super duper extra lux!
A jak słodko trzyma po raz pierwszy kubeczek.
Bucio-bucio!
No i te stópki ...
Nie, naprawdę, mogłabym założyć bloga parentingowego.
Czuję to przez skórę :)
Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, kiedy te kobiety mają czas na pisanie bloga, bo (co chyba daje się zauważyć) JA NIE MAM.
Ale uaktualnienie przynajmniej raz w miesiącu należy się Szanownym Czytelnikom, jak psu buda! C'nie?
Wróć!
Nie miałam wyboru, więc musiałam posłać najmłodszą do
Sześciu i pół, dokładnie rzecz ujmując.
Te dwa tygodnie strategiczne nie są, ale pomagają nieco zagłuszyć wyrzuty sumienia w sytuacji dramatycznego obniżania wieku inicjacji przedszkolnej (jako, że to moje ostatnie dziecko, nie grozi mi już 'patologia' sześciotygodniowa).
Nie było łatwo, oj nie!
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że posyłanie małego dziecka do placówki wychowawczej jest lepsze niż wychowywanie go w zaciszu ogniska domowego.
Ale ... miałam szczęście trafić na super miejsce.
Miejsce, gdzie panie opiekunki spędzają swój dzień pracy na podłodze.
Na poziomie dzieci.
Gdzie przytulają, pocieszają, noszą, śpiewają, tańczą, kląskają, bujają, kołyszą, lulają, szczebioczą, gładzą i hołubią na wszystkie możliwe sposoby.
Gdzie nic nie jest problemem i wszystko da się załatwić.
Gdzie po dwóch tygodniach umiarkowanego buntu moje dziecię co rano zastanawia się przez parę sekund, czy może troszeczkę popłakać, czy może jednak zanurkować w koszu ze skarbami - z co raz częściej dominującą opcją nr 2.
Zresztą - moje Najmłodsze Dziecię jest najbardziej ugodowym i najłatwiejszym w obsłudze niemowlakiem świata!
IT'S OFFICIAL !!!
Z wyjątkiem krótkotrwałej głodówki protestacyjnej (która - mimo wewnętrznego przekonania, że dzieci raczej unikają głodzenia się na śmierć - stresowała mnie koszmarnie), która zakończyła się łaskawą zgodą na spożywanie jogurtów i bananów (odmowa picia z butelki lub kubeczka nadal trwa), dziecię jest nad wyraz ugodowe, bezkonfliktowe, współpracujące, wiecznie uśmiechnięte i spokojne (ulubiona pozycja życiowa - na koalę; na tacie) - co, uwierzcie, po trójce wulkanów energetycznych jest bardzo miłą odmianą.
I muszę przyznać ze wstydem, że rozumiem - ach, jak rozumiem - blogerki parentingowe!
Tylko odrobina zdrowego rozsądku i dość dobra (dodam nieskromnie) znajomość moich Czytelników powstrzymuje mnie przed publikowaniem Najmłodszej w tej ślicznej bluzeczce z wyszywanym napisem 'Piękna, jak jej mamusia!' (z GAP'a). Albo puchowy bezrękawnik z kapturem z uszami królika (H&M). I jeszcze ten kombinezonik stylizowany na pingwinka!
Aha! I wózek też mam super duper extra lux!
A jak słodko trzyma po raz pierwszy kubeczek.
Bucio-bucio!
No i te stópki ...
Nie, naprawdę, mogłabym założyć bloga parentingowego.
Czuję to przez skórę :)
Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, kiedy te kobiety mają czas na pisanie bloga, bo (co chyba daje się zauważyć) JA NIE MAM.
Ale uaktualnienie przynajmniej raz w miesiącu należy się Szanownym Czytelnikom, jak psu buda! C'nie?
Wyściskana, wycałowana, wymiętoszona przez starsze rodzeństwo, rozpieszczana do niemożliwości, hiper-regularna i jak najbardziej niepatologiczna Fidrygaukówna Najmłodsza.
(Sorry, nie mogłam się powstrzymać. :)))
(Sorry, nie mogłam się powstrzymać. :)))
* Dawne, londyńskie czasy ...