Quantcast
Channel: szepty w metrze
Viewing all 84 articles
Browse latest View live

Obudziło mnie kląskanie makolągwy - głosowanie

$
0
0
"Cześć Kochani!"...
 

... zaczęłabym mój post, gdybym była wziętą blogerką modową.
Pomachałabym łapką z różowymi, kwadratowymi tipsikami z cyrkoniami (a nie jakimiś badziewnymi zaokrąglonymi bordo :))), zrobiła dzióbek do kamery (oj tak, tak, miałabym swój kanał na youtubie), przesłała buziaczki i opisała Wam, co mam dzisiaj na sobie (każualowe rurki z Next'a, słidowe botki w kolorze musztardowym z Primarka i topik w różyczki z River Island, a do tego zegareczek Swatch, bransoletka z Accessorise i kolczyki z Dorothy Perkins; oczy mam zrobione zestawem Mua z Superdrug - tylko 3 funty!, rzęski pogrubione moją ulubioną maskarą Clinique - 8 funtów, ale starcza na baaaaardzo długo, a usta pociągnięte błyszczykiem Botanics - z Boots'a, słuchajcie, za jedyne 3.99 w promocji do końca miesiąca!).


I przyznam się szczerze, że coraz bardziej mnie kusi taka kariera.
A nie jakieś tam wprawki, pisanie na temat, wysiłek intelektualny!

Phew!
Zachciało się babie!
To teraz cierp ciało, jeśliś chciało!


Przez myśl mi nie przeszło, że coś, co miało z założenia być rozrywką z ironicznym zabarwieniem, pastiszem na blogosferę i jej nabzdyczonych samozwańczych liderów, żartem, fidrygałką wręcz, nadmie się do ponadprzeciętnych rozmiarów i utonie niemalże w morzu problemów techniczno-organizacyjno-merytorycznych.
 

Bo czymże problemy z sondą, nękające finkę nr 3?!
Cóż dylematy dotyczące potencjalnej (!) potrójnej wygranej przy okazji finki 4-tej?!
Cóż dyskusje gorące na temat regulaminu i bitwy o wybór tematu przy ogłaszaniu tematu piątego?! (Boję się nawet myśleć, co by było, gdyby były nagrody rzeczowe :))
Cóż nawet raniące me serce wykruszanie się finkowiczów z powodów ... no właśnie, jak myślicie, jakich?
 

Wszystko to nic, w obliczu faktu, że ... makolągwa nie kląska!
Bo ponoć nie kląska - o czym nie omieszkała mnie poinformować Benia, podając to jako przyczynę bojkotu tejże edycji finki.
Kląska słowik lub ewentualnie koń kopytami - więc jak tu pisać, skoro takie nieścisłości?!


Powinnam właściwie natychmiast uznać cały konkurs za nieważny, ale szkoda mi się zrobiło Pieprza, że zapodał taki nieprofesjonalny i biologicznie niepoprawny temat.
Pożałowałam też tych jedenastu bidaków, co napisali w pocie czoła swoje teksty, które można jedynie o kant dupy potłuc, bo skoro taki fałsz wdarł się już w pierwszym zdaniu, to wartość merytoryczna całości jest bliska zeru. W końcu też, broniąc zajadle swojego honoru, poszłam ostatkiem sił po radę do Wujka-Dobra-Rada-Google i (zainspirowana dwoma z Waszych wpisów) poszukałam ... synonimu wyrazu 'makolągwa'.


Ufff!
Co za ulga!
Otóż okazuje się, że makolągwa to także obraźliwe określenie kobiety krzykliwej i prymitywnej.

Makolągwa, to babiszon, babsztyl, bździągwa, cholernica, dąsalska, flądra, grymaśnica, herod-baba, jędza, klępa, krówsko, ksantypa, larwa, megiera, pańcia, piekielnica, prukwa, raszpla, sekutnica, szantrapa, wydra, zgaga i zołza (żeby wymienić tylko niektóre, za słownikiem synonimów).


Jeśli zaś za wyraz bliskoznaczny kopytku uznamy giczoł, girę, kończynę dolną, kulasa, nożynę, nózię, odnóże, racicę czy stopę, szczególnie zaś stopę odzianą w kląskające (czyt. tupiące, stukoczące, łomoczące czy kłapiące) obuwie na obcasie, możemy z całą stanowczością stwierdzić, że jednak ... makolągwy kląskają :)


kląskająca (butami) bździągwa makolągwa
(nazewnictwo tylko w celach instruktażowych - zainteresowaną ze zdjęcia z góry i dołu przepraszam za zniewagę)

Moim zdaniem, droga Beniu, straciłaś wspaniałą szansę na napisanie rozprawki lingwistycznej, lub nawet precedensowej mowy obronnej na potrzeby trybunału w Strasburgu.
Szkoda, naprawdę szkoda ...


Ale zostawmy już sprawy formalne i przystąpmy do prezentacji kandydatów do podium.

Dziś dla Państwa ćwierkają:

1. Kaczka (http://la-terra-del-pudding.blogspot.de)
(Franciszkowi Karpińskiemu. Naród.)

[Didaskalia i parafernalia.
Poranek. Powiatowa komenda Milicji Obywatelskiej w Zapadluszkach Górnych. Izba. W izbie stół. Na stole maszyna do pisania ‘Łucznik’. Przy stole protokółujący i protokółowany. Protokółujący w mundurze. Protokółowany wygnieciony, wymięty, spuchnięty, bez butów, we włosach runo leśne, w oczach żal. Zamiast muzyki stukot klawiszy ‘Łucznika’ uderzanych dwoma palcami wskazującymi.]

- Obudziło mnie kląskanie makolągwy...
- Do rzeczy panie Filon, do rzeczy, co pan? Ornitolog?...
- Panie władzo, no przecież mówię! Detalicznie! Bym tam pewnie jeszcze leżał w tych krzakach, ale ta makolągwa. ...
Czytaj dalej


2.Skorpion w Rosole (http://skorpionwrosole.blogspot.com)

Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Znowu coś gderała w kuchni. Spalona jajecznica, czy coś. Czy boczek. Czy coś tam innego. Nie wiem, nie jadam takich rzeczy. Nie trawię takich rzeczy. Ale ją ubóstwiam. I trawię.
Jeszcze nie za bardzo wiedziałem, czy jeszcze śpię, czy już nie, przeciągnąłem się więc w łóżku, ale z racji, że bolały mnie jajka, wróciłem do rzeczywistości i przypomniałem sobie, że dziś Wielkanoc. O raju! Po TAKIEJ, bezsennej nocy będzie jeszcze większa? ŁAŁ. Przyglądam się jej, jak krząta się przy stole. Poprawia włosy, wkłada palec do ust. Na jej twarzy kładą się miękko cienie, a ona ...
Czytaj dalej

3. Pharlap (http://drugiezyciebloggera.blox.pl)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy,
otworzyłem oczy, wydałem jęk przeciągły.
Żona pyta - co też przerwało twe spanie?
Przecież chyba nie to miłe szczebiotanie?
Szczebiotanie? - starałem się o miły ton -
to było kląskanie donośne jak dzwon.
Żona na to - przepraszam, bo widzę żeś smutny,
lecz wiadomo, że słuch to ja mam absolutny
więc chociaż jesteś teraz kwaśny jak porzeczki,
to na ten temat nie wszczynaj ze mną sprzeczki.

No to już chyba przesada niewąska,
żebym wszczynał sprzeczkę o to, że ...
Czytaj dalej

4. Errata (http://errata777.blogspot.com)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Głowy jednak bym nie dał, czy tak w istocie było.
Bo zaraz potem dały się słyszeć przeciągłe, fletowe tryle. Te zaś makolągwom są właściwe bardziej.
Jako, że dzisiaj mam wolne, w nagłym porywie wsiadłem do samochodu i pojechałem na ryby.
Chciałem nasycić zmysły spokojem i ciszą nieuczęszczanego miejsca nad jeziorem.
Wczorajsze dwanaście godzin za kółkiem zrobiły swoje, ani się spostrzegłem, jak zmorzył mnie sen. Ten sam, z którego wyrwało mnie tytułowe kląskanie makolągwy.
W którym to śnie widziałem wciąż ...
Czytaj dalej 

5. Inwentaryzacja Krotochwil (http://omnipotencja.blogspot.co.uk/)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy, ale tylko literacko bo w rzeczywistości to była kilkugodzinna narada jednej sroki z drugą. Jedna cholera siedziała na dachu a druga na drzewie. Small talk.
Wrony, kruki i sroki to najinteligentniejsze ptaki w całym świecie fauny i stanowczo za mało się w filmografii korzysta z ich intelektualnego zaplecza – kruki najczęściej pojawiają się jako mroczne zapowiedzi przyszłej katastrofy, wrony dziobią ulubionych aktorów Hiczkoka, a o zmyślnej roli dla sroki to jeszcze w ogóle nie słyszałam. A przecież można by nakręcić piękny wizualnie film gdzie sroka pospołu z zebrą, dalmatyńczykiem i orką pod przewodnictwem białego czarodzieja ratują świat przed ...
Czytaj dalej

6. Fidrygauka (http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy.
Bez ociągania wygrzebałam się z kłującego siana, opędzając się od namolnych, niepróżnujących już od świtu much.
Umycie lodowatą studzianką oczu i ust palcem wskazującym musiało starczyć za wakacyjną toaletę poranną.
Drewutnia straszyła wielgachną siekierą wbitą w sfatygowany pniak, gdy zakradałam się boso z wiklinowym koszykiem do tachania sosnowych szczapek.
Zacierkowa pyrkała już na piecu węglowym gęstniejąc nieśmiało, a ja podgryzałam spóźnioną pajdziochę, grubo posmarowaną smalcem.
Izby świeciły pustkami, czekając na wieczorne przyjęcie zmachanych monotonym ruchem kos żniwiarzy.
Łany zboża tańczyły na wietrze, łasząc się i ...
Czytaj dalej

7. Katarzyna Strzyż (http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy... Przetarłam oczy raz. Drugi. Za trzecim prawie wyłupałam sobie oko. Na szczęście "prawie" jest czasem niedokonanym faktu jakiegoś. Kląskanie zatem. Tak, kląskanie. Ale przecież makolągwy nie kląskają. Bo cóż to jest makolągwa? Jakie miejsce przysługuje jej w faunoflorze? Czym jest w kulturze małej ojczyzny, jaką jest rodzina, której granice rysują ściany mieszkania? Wygrzebuję nazwę z otchłani wspomnień, domowych powiedzonek zapadniętych w tyle głowy, jak tylko może zapaść się coś, czego latami się nie używało. Zatem nurkuję po tę makolągwę. Bo była. Kurna, była. Mówiło się w domu... Mówiło się  ... Czytaj dalej

8. Ove  (http://dwazegary.blogspot.co.uk/)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Jakiś czas trwało, zanim zrozumiałem, że makolągwa wcale mi się nie śni, że to mój nowy chiński budzik elektroniczny, po czym zamaszystym ruchem ramienia uciszyłem cholerę. Makolągwa się nie nadaje, pomyślałem. Trzeba będzie przestawić na Satisfaction Stonesów. I can’t get no... obudzi mnie bardziej skutecznie niż ptasie pitolenie. Poza tym... śpię sam, więc będzie bardziej a propos.
Nie wiem, jak długo makolągwa kląskała po chińsku. A może był to wróbel ocalały z pogromu czasów rewolucji kulturalnej? Nie znam ani chińskiego, ani makolągwianego. Kto wie, czy chiński wróbel nie brzmi jak polska makolągwa. Nie wiem nawet jak makolągwa wygląda. No chyba, że taka w podomce ...
Czytaj dalej

9. Alcydło Kr. (http://te-momenty.blogspot.com)
Dziś obudziło mnie kląskanie makolągwy.
Tu nie pomoże ni stoper, ni dwa!
Jazgot dobywa się ze źródła w sposób ciągły,
źródło przysiadło zaś na drzewie i trwa.

Jeszcze przed chwilą Hypnos dłonią pieścił skronie
i z Morfeuszem w gorący brnęłam flirt,
lecz dzikie ptactwo krzykiem wdarło się w snu tonie
i dziób rozwarło, jakby zżarło suchy mirt.

To bez znaczenia, żeś zmęczona, niewyspana,
że nie pociąga cię jawa za grosz. ...
Czytaj dalej

10. Moe (http://smoczkiem-po-lapkach.blogspot.com)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Miarowe. Brzmiało nieomal jak skandowanie, ale czy widział kto kiedy skandującą makolągwę? Poprzestańmy więc na miarowym kląskaniu. Makolągwa stała. Skupiona, zwarta, w strzemionach, jak to mówią, i na cały swój makolągwi dziób kląskała zachrypniętym basem: Ty-ty! Ty-ty! Ty-ty! Ty-ty!

Łypnęłam okiem na starszą królową. Spała. A nie, chwila... Zdawało mi się, czy? Ależ tak, ona też łypnęła! Czyli nie śpi, tylko ściemnia. Makolągwa zauważyła to nasze łypanie i zakląskała jeszcze głośniej. Ty-ty! Ty-ty! Ty-ty! - dudniło w połowie królestwa. - Dobrze, już dobrze - mruknęłam ...
Czytaj dalej

11. Pani M. (http://dombeznamiaru.blogspot.co.uk/)
Obudziło mnie kląskanie makolągwy -zamruczała pod nosem pani M. próbując otworzyć jedno oko.
Makolągwa.. tak, na pewno. Zaraz zamknę okno i będzie po niej. Drugie oko leniwie wyłoniło się spod podnoszącej się powieki.
Pani M. wygramoliła się z łóżka i w lekkim półśnie podążyła w stronę okna.
Ręce w górę, hop i.... znowu w dół, bo okna były już zamknięte.
Ta makolągwa musi byc strasznie głośna w takim razie- przeszło przez myśl zaspanej kobiecinie.
A skoro nie da się nic zrobić z tym dziwacznym dźwiękiem, to należy ...
Czytaj dalej

12. Czarny Pieprz (http://czarnypieprz.blogspot.co.uk)
(pozakonkursowo - jako autorka tematu)


     wersja dla Harlekina:
Obudziło mnie kląskanie makolągwy (nie wiem czy kląska ale nie w tym rzecz) i wtórującej jej turkawki, pierwsze promienie słońca wciskały się przez perkalowe aksamitne zasłony mojego okna szepcząc mi czułe "witaj, witaj o piękna...".

Przeciągnęłam się uroczo, odpędzając od siebie resztki snu i postawiłam stopę na dywanie z futra rysia syberyjskiego, krótko przyciętego lecz niegolonego. Jak zwykle potańczyłam lekko w takt melodii granej przez siedzące pod oknem męskie pachole z lutnia w ręku, a następnie zaczęłam rozczesywać szczotką z końskiego włosia złote fale włosów mych spływające po plecach.

"Jaka ze mnie piękna księżniczka" - pomyślałam ...
Czytaj dalej

Przypominam, że wszystkie powyższe wpisysą przedstawione w kolejności zgłoszeń. Zajawki nie są idealnie równe pod względem liczby słów, ale chciałam je 'urwać' w miarę sensownie, a nie dokładnie po setnym słowie. Ponadto niektóre wpisy są dość krótkie. Nie chciałam więc zdradzać puenty w zajawce :)
Aby przeczytać całość proszę kliknąć na link 'Czytaj dalej'.

Ankieta (link do sondy) znajduje się na samym dole wpisu.
Można głosować tylko raz z danego adresu IP (Po oddaniu głosu znikną przyciski do głosowania, a wyświetlą się dotychczasowe wyniki, czyli liczba głosów oddanych na poszczególne wpisy.)
Dlatego przemyślcie dobrze sprawę :)


Głosować może każdy czytelnik, bloger, przypadkowy gość.
Można zachęcać, agitować, używać metod przeróżnych  w końcu nagroda jest nie byle jaka!
Wybór tematu następnej wprawki!


Głosowanie będzie trwało do soboty, 3-go maja 2014 do godz. 23:59 czasu polskiego.
W niedzielę, 4-go maja, zwycięzca ogłosi temat kolejnej wprawki!


Gorąco zachęcam do odwiedzania, czytania :) i komentowania wpisów 'konkurencji'!

Miłej lektury :)






albo w takiej wersji:






niedziela, 27 kwietnia 2014











Go bananas!

$
0
0
Jedną z moich ukochanych książek wygrzebanych z biblioteczki wuja Antoniego była czytana wielokrotnie ta autorstwa Jane Goodall pt. "W cieniu człowieka".

Uwielbiałam czytać jej kronikarskie zapiski o małpich koneksjach rodzinnych (okraszonych zdjęciami i drzewami genealogicznymi), sprawozdania z zawierania nieśmiałych relacji z poszczególnymi członkami szympansiej społeczności, opisy skomplikowanej (acz niesamowicie logicznie skonstruowanej) hierarchii społecznej, aż wreszcie o obserwacjach, które wstrząsnęły światem naukowym, dotyczących sprządzania narzędzi przez te niesamowicie inteligentne istoty.

Mimo mojej młodzieńczej fascynacji tym tematem nie czuję szczególnego pokrewieństwa z małpami. W przeciwieństwie do niektórych.

Wiara w to, że ludzie pochodzą od małp, nie jest oczywiście nielegalna.
Gorzej, gdy znajdują się tacy, którzy wierzą, że jedni BARDZIEJ pochodzą od małp niż drudzy.


Incydent z Dani Alvesem nie wywarłby na mnie żadnego wrażenia z prostej przyczyny - nie znam gościa i zupełnie, ale to zupełnie nie interesuję się futbolem (wyłączajac oczywiście chwilową, patriotyczną słabość przejawioną w czasie Euro w Polsce :)).
Przegapiłabym ten news, jak wiele innych, gdyby nie odbił się on tak szerokim echem w mediach.
Gdyby internet nie oszalał (went bananas*) i na punkcie samego zdarzenia i na punkcie reakcji nań piłkarza.
Gdyby inni piłkarze, dziennikarze sportowi i zwykli śmiertelnicy nie zaczęli wrzucać do sieci swoich zdjęć z bananami i tagować ich #WeAreAllMonkeys.
W ten sposób powstała bananowa akcja antyrasistowska (którą przyuważyłam 
tutaj :))


Nie wiem, jak wielką siłę przebicia ma taki zryw, ale uwielbiam tak przejawianą siłę interentu.
Nie wiem, czy przyczyni się w potężny sposób do zmiany sposobu myślenia.

Ale chciałabym, żeby tak się stało.

Chciałabym, żeby też pewnego dnia angielski internet oszalał w podobny sposób i rozkręcił akcję pod hasłem: "Wszyscy jesteśmy polskimi sprzątaczkami", albo "Wszyscy jemy królewskie łabędzie!"
Nie, no chyba się trochę się zagalopowałam ... ;)

Ale to chyba pod wpływem kolegi z pracy mojego męża, który nie omieszkał zrobić kąśliwej uwagi na temat przygotowania śniadania dla wszystkich**, które niedługo ma przypaść w udziale mojemu ślubnemu, bo przecież "Polacy nie jedzą śniadań, tylko od rana piją wódkę".


A więc z miłości do małp, z miłości do ludzi i z nienawiści do wszelkich uprzedzeń:


I am going bananas!


A Wy?


moje pierwsze 'selfie', vel 'słit focia' i to od razu w roli małpy :)


____________________________________________________

* go bananas - wkurzać się, irytować się, zachowywać się w zwariowany sposób

**w pracy mojego męża raz na miesiąc odbywa się spotkanie wszystkich pracowników (briefing), na którym omawiane są plany na nadchodzące tygodnie. W ramach integracji każdy ma swoją kolejkę i musi raz na jakiś czas przygotować śniadanie dla wszystkich (na szczęście pracowników jest tylko ok. 20). Mój mąż jest nowy i jest jedynym Polakiem.
Jak widać, przypadnie mu chyba w udziale poodkurzanie paru stereotypów :)




wtorek, 29 kwietnia 2014


Ps.A głosowanie wciąż trwa!

finka z kominka - wprawka 6

$
0
0
Cudowni, kreatywni i wytrwali Finkowicze,

Żeby nie przedłużać, nie mącić, nie wdawać się w kolejne odstraszające dyskusje oznajmiam, co następuje:

Zwyciężczyni piątej edycji finki (gratulacje w formie limeryków lub moskalików proszę umieszczać w komentarzach), wielbicielka sentymentalizmu, oświecona Kaczka, przepojona 'victorią', zadecydowała, że znudziło się jej wymyślanie tematów i żądna symulacji zewnętrznej scedowała obowiązek wyboru tematu na następną osobę na podium.

Precedens ten, muśnięty już uprzednio w komentarzach, wejdzie zatem do regulaminu finki. Zwycięzca będzie miał prawo (choć nie obowiązek) scedować wybór tematu na kolejnego w kolejce, który nie miał jeszcze takiej możliwości.

Być może da to szanse na większe przetasowanie.

Osoba obdarowana tematem, będzie oczywiście mogła odmówić przyjęcia daru, jako że autorstwo wątku nowej 'finki' będzie wykluczać z czynnego uczestnictwa (czyt. głosowania, bo wprawkę będzie mógł jak najbardziej napisać) nie tylko oficjalnego zwycięzcę, ale też tematodawcę.


Skorpion w rosole, drugi nie tylko w kolejności zgłoszeń (po Kaczce, która napisała wprawkę jako pierwsza), podjął jednakże rękawicę bez wstrętu, z całym dobrodziejstwem inwentarza (Matko jedyna, ten zwierzyniec wymaga odpowiedniej oprawy lingwistycznej! :))) i wyznaczył towarzystwu temat:


ZAMEK NA ŁONIE



TERMIN ZGŁASZANIA PRAC:
do 25-go MAJA 2014 



Wszyscy, którzy dopiero teraz chcą się przyłączyć do zabawy, są jak najbardziej mile widziani.
Liczę też na powrót cór i synów marnotrawnych, oraz na wpisy tych, co się zdeklarowali, że się dołączą. Pamiętajcie - w internecie nic nie ginie! :) 


Szczegóły techniczne można sobie doczytać poniżej, a wszystkie wpisy w temacie można znaleźć w zakładce 'Finka z kominka', w lewym górnym rogu bloga.

Jeszcze raz dziękuję za świetną zabawę i mam nadzieję, że ostra konkurencja nie powstrzyma Was od podniesienia rękawicy!



1. W zabawie(!) może wziąć udział każdy, kto prowadzi blog.

2. Wpis ('blogowa wprawka') musi być na ustalony odgórnie temat, może natomiast przybierać dowolną formę (esej, wiersz, felieton, list).
3. Wpis można umieszczać na swoim blogu w dowolnym momencie po ogłoszeniu ustalonego tematu, nie później jednak niż w ostatnią niedzielę miesiąca, do godziny 23:59 czasu polskiego (GMT+1)
4. Informację o wpisie należy przesłać na adres mailowy fidrygauka@gazeta.pl i wpisać w komentarzach pod tym wpisem.
5. Po upłynięciu czasu na zgłaszanie blogowej wprawki na blogu www.szeptywmetrze.blogspot.co.uk pojawi się spis wszystkich uczestników wraz z linkami do ich wpisów.
6. Wszystkie wpisy będą brały udział w anonimowej ankiecie, w której może głosować każdy (nie tylko uczestnicy zabawy).
7. Ankieta będzie aktywna przez tydzień i będzie możliwość oddania tylko jednego głosu z danego adresu IEP.
8. Zdobywca największej liczby głosów wybierze temat następnej 'blogowej wprawki'.
Może to być parę niepowiązanych ze sobą słów, niedokończone zdanie, pytanie, maksyma. Sky is the limit.

9. Zwycięzca może (choć nie musi) umożliwić wybór tematu innemu uczestnikowi zabawy - czyli kolejnej osobie z listy zwycięzców, która jeszcze nie wybierała wcześniej tematu.
9. Uczestnicy zabawy mogą (choć nie muszą) umieścić na swoim blogu banerek informujący o uczestnictwie w zabawie.

Jeśli chcecie wkleić banerek na swój blog, to poniżej jest kod html.




<a href="http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/05/finka-z-kominka-wprawka-6.html"> <img src="http://1.bp.blogspot.com/-QmBjZa21oOU/U2bU5v3S8kI/AAAAAAAADyQ/4eUPE0-5HLI/s1600/finka+z+kominka+wprawka+6.jpg" width="280" height="386" /></a>





A zatem ...

CHŁOPCY I DZIEWCZYNKI - ŁAPCIE ZA FINKI !



A to dla porządku skan z 'wyborów.







mocno wieczorową porą, już w poniedziałek, 5 maja 2014

Zamki na łonie - głosowanie

$
0
0
Rzeczy wymykają się z lekka spod kontroli.
Podobno im więcej się dzieje w realu, tym mniej na blogu.
Niezupełnie się z tym zgadzam, co nie zmienia faktu, że chwilowo dzieje się u mnie sporo. Głównie ... w mojej głowie.
A niestety proces zamieniania fal mózgowych w namacalne konkrety trwa u mnie zwykle długo i opornie - stąd moje chwilowe milczenie.


Nawet swojej finki nie zdążyłam skonstruować na czas, ale wpis jest na ukończeniu, więc wkrótce postaram się dołączyć go - pozakonkursowo, oczywiście.

Bo temat był wart zachodu!



A oto poczet architektów budujących zamki na łonie:


1. Moe (http://smoczkiem-po-lapkach.blogspot.com)
Piaskownicę obsiadły kumoszki. Gwarzyły, swarzyły, trajkotały, aż echo niosło. Za ich plecami szalała zaś młodzież - czterech wyrostków w wieku gimnazjalnym uwijało się w piasku jak mróweczki.

Jeden nosił wodę, drugi produkował mokry piach, trzeci umacniał konstrukcje, czwarty stał nad nimi i pilnował, czy robota dobrze idzie. Chłopcy wznosili mury, kopali fosę, wygładzali ściany wież. Budowla zajmowała już pół piaskownicy.

Właśnie kończyli przekopywać podziemny tunel. To pewnie takie tajne wyjście! W zamkach zawsze są jakieś tajne wyjścia - pomyślałam ...
Czytaj dalej



2. Pharlap (http://drugiezyciebloggera.blox.pl)
Po deszczu ziemia wilgoć chłonie,
w ogrodach kwitną jabłonie,
słońce świeci na nieboskłonie.
Klimat prześliczny.

Po zimie wiele osób wygląda jak słonie.
Tego nie da się ukryć, oka nie zasłonię. ...
Czytaj dalej



3. Ove  (http://dwazegary.blogspot.co.uk/)
Pewnego razu żyła sobie młoda i piękna starościanka. Ela na chrzcie świętym jej dano. Niczego z wyjątkiem ptasiego mleka dziewczynie nie brakowało, bo rodzic jej, starosta –ski, bardzo córkę kochał, jak to ojcowie córki, a że jedną ją miał, to i dzielić ojcowskiej miłości nie musiał, jako też gotówki z miejsca na sercu płynącej. Pannie żyło się zatem przyjemnie, a nawet bardzo przyjemnie, bo piękna, jako się rzekło, była. Nic nie czyni panny powabną bardziej niż uroda z krwią prominencką zmieszana. Adoratorów starościanka ... Czytaj dalej

4. Izabelka (http://karolki.blogspot.co.uk)
Wpływ sytuacji geopolitycznej na uwarunkowania socjologiczno-fizjologiczne

Jako pokolenie Polaków, które żyje w rzeczywistości po II wojnie światowej, nie mamy pochodzenia szlacheckiego. Z nielicznych niepopularnych szerszej opracowań współczesnych mądrych ludzi, wynika iż skoro warstwa inteligencji żyjąca między I a II wojną światową została w Polsce wytrzebiona, w większości z nas w żyłach płynie mniej szlachetna, chłopska krew.
W 1939 roku, z jednej strony Wielki Czerwony Brat wyciągnął wszystkich na wschód i w lasach uśmiercił lub też zesłał na jeszcze dalszy wschód, gdzie kazał żyć i umierać w nieludzkich warunkach, zaś z drugiej strony ...
Czytaj dalej



5. Katarzyna Strzyż (http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com)
Pierwszy raz pomyślałam o nim niecały rok temu. Jak babcia prysnęła z chaty przed 6 rano, wykorzystując mój głęboki sen. Obudziła mnie wówczas, dzwoniąc przez domofon. Obudziła całą klatkę, bo nie wiedziała, który przycisk należy do nas. Wyskoczyliśmy na klatkę jednocześnie - ja i sąsiad z mieszkania obok. Zapytał tylko: Pani babcia? Mhm - zdołałam odpowiedzieć, zarzucić na siebie szlafrok i w tempie ekspresowym wraz z sąsiadem zbiec przed blok. Siąpił deszcz. Babcia w samej piżamie. Po prostu przekręciła zamek w drzwiach i ... Czytaj dalej

6. Inwentaryzacja Krotochwil (http://omnipotencja.blogspot.co.uk/)
Majówka była wprost nieziemska – to przytyk do wilgotnego faktu, że wszystko mianowicie tonęło w wodzie, strugami z nieba lecącej.
No ale kogo by to zraziło, bo nie nas.
Potem niestety przyjechała straż leśna, by uznać nasze praktyki za niestosownie animofilne oraz lokalny oddział towarzystwa przyjaciół zwierząt, dowiedzieć się, skąd też mieliśmy użytkowane w celach zabawowych, czapki zwierzęce. Powołaliśmy się na piątą poprawkę i zażądaliśmy papugi ;). Lokalny oddział emerytek na pieszej wycieczce pikietował dopóki się nie ubraliśmy ...
Czytaj dalej



7. Errata (http://errata777.blogspot.com)
Jak będę duży, zostanę królem i zbuduję swojej królowej ogromny zamek. Sam go zbuduję, wierzysz mi, dziadku? Tak mówił chłopiec przemierzając z dziadkiem leśne ostępy. Potrafili tak godzinami łazić po lesie rozmawiając i ciesząc się sobą nawzajem. Bo i po prawdzie tereny, które do nich należały, były ogromne. Mój dziadek jest najbardziej zajebistym facetem pod słońcem - myślał sobie Chłopiec - żaden z kolegów nie ma takiego. Kiedy Chłopiec był jeszcze całkiem małym chłopcem, ogromnie lubił słuchać czytanych mu przed snem baśni. Te zaś były różniste, a to ... Czytaj dalej 


Przypominam, że wszystkie powyższe wpisysą przedstawione w kolejności zgłoszeń. Zajawki nie są idealnie równe pod względem liczby słów, ale chciałam je 'urwać' w miarę sensownie, a nie dokładnie po setnym słowie. Ponadto niektóre wpisy są dość krótkie. Nie chciałam więc zdradzać puenty w zajawce :)
Aby przeczytać całość proszę kliknąć na link 'Czytaj dalej'.

Ankieta (link do sondy) znajduje się na samym dole wpisu.
Można głosować tylko raz z danego adresu IP (Po oddaniu głosu znikną przyciski do głosowania, a wyświetlą się dotychczasowe wyniki, czyli liczba głosów oddanych na poszczególne wpisy.)
Dlatego przemyślcie dobrze sprawę :)


Głosować może każdy czytelnik, bloger, przypadkowy gość.
Można zachęcać, agitować, używać metod przeróżnych  w końcu nagroda jest nie byle jaka!
Wybór tematu następnej wprawki!


Głosowanie będzie trwało do soboty, 31-go maja 2014 do godz. 23:59 czasu polskiego.
W niedzielę, 1-go czerwca, zwycięzca ogłosi temat kolejnej wprawki!


Gorąco zachęcam do odwiedzania, czytania :) i komentowania wpisów 'konkurencji'!

Miłej lektury :)






albo w takiej wersji:


http://freeonlinesurveys.com/app/showpoll.asp?qid=488205&sid=8rq1l3tw1rvpwqn488205&new=True

Nic nie boli tak jak życie

$
0
0
Zawsze wydawało mi się, że całkiem nieźle radzę sobie z ubieraniem myśli w słowa.

Chlubiłam się - zachęcana nieśmiało Waszymi komentarzami - że nienajgorzej wychodzi mi amatorska psychoterapia i rozprawianie się z życiem za pomocą klawiatury.

A jednak nadszedł taki czas, że odebrało mi nie tylko mowę, ale też jakiekolwiek zainteresowanie internetem - co w moim przypadku mogło oznaczać tylko jedno ... ciężką depresję.

Czytałam Wasze komentarze i maile, obiecując sobie, że tego wieczora, a najpóźniej następnego dnia rano odpiszę, podziękuję, ukorzę się za niezasłużone ignorowanie.
Rozpoczynałam zdanie i równie szybko je wykasowywałam.
Nawet przemożne poczucie winy wobec Inwentaryzacji Krotochwil, która wygrała ostatnią 'finkę' i zapodała super ciekawy temat* nie mogło mnie zmobilizować, żeby naskrobać choć parę słów.

Szczerze powiedziawszy to i teraz piszę w bólach, rozgrzana jedynie zastrzykiem adrenaliny, który zaaplikowałam sobie przez to, że ... ZAPOMNIAŁAM HASŁA DO BLOGGERA i przez ponad dwadzieścia minut rozpaczliwie próbowałam je sobie przypomnieć (jak widać, ze skutkiem pozytywnym).



*****

W ciągu ostatnich paru tygodni przeżyłam dwie próby samobójcze, będące wynikiem koszmarnego, nieoczekiwanego rozwodu, bardzo ciężki wypadek o nieodwracalnych skutkach oraz śmierć.
 

Nie, nie moją.
A i rozwód, tudzież wszystkie inne przypadłości też nie były moim bezpośrednim udziałem.
 

Zdarzyły się jednak w mojej najbliższej rodzinie.
 

I gdy tak próbowałam ratować, co się ostało, gdy zeskrobywałam zmiażdżonych z Wszechniszczącego Walca Losu, gdy zawalałam noce pisząc setki maili i spędzałam godziny wisząc na telefonie, gdy pocieszałam na odległość, krzesałam iskry nadziei, szukałam argumentów mających wytłumaczyć niewytłumaczalne - też mi się porządnie oberwało.

Bolało mnie to życie okrutnie.
Wyjadło od środka, wysysało soki, zabierało nadzieję i motywację.
Zwijałam się w kłębek i zasypiałam gdzie popadło, by budzić się z pulsującym pytaniem: "Jaki to wszystko ma sens?!".
 

Z tą depresją, to oczywiście bujda na resorach.
Nie można mieć depresji, gdy trzeba co rano wyprodukować masowe ilości kanapek, wieczorem wywiesić niezliczone zastępy gaci, a plan dnia trzeszczy w szwach (to znaczy pewnie można, ale w moim przypadku perspektywa tego, co by się wydarzyło w wyniku braku czystych gaci czy nienaszykowanych kanapek była dziwnie motywująca do zautomatyzowanego działania).

Nie można sobie nawet pobyć w depresji, bo - cholera jasna - trzeba znowu iść na kolejną rozmowę o pracę.
Nie można mieć depresji u boku kogoś, kto nie wierzy w jej istnienie.
Bo trzeba walczyć, przeć do przodu i mieć siłę, żeby wieczorem znów tłumaczyć innym, że ... trzeba dalej żyć.

Na przekór wszystkiemu.
 

Tylko z dużo cięższym bagażem.

Bo po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój (że już tak pojadę dalej Budką Suflera).

*****

I pewnego dnia zaskoczyło mnie to życie.
Znów odebrało mi mowę
- tym razem pod wpływem jego nieoczekiwanych przejawów (nie sądziłam, że mogę być tak podatna na milknięcie, czy to pod wpływem śmierci czy życia).
Uderzyło z potężną mocą, poraziło swoją siłą i determinacją, napełniło energią.
Zapulsowało ze zdwojoną mocą, dało sygnał, że w środku, niezależnie od nawałnicy na zewnątrz, panuje niezmącony spokój.
Nie dało mi wyboru.
Musiałam otrzeć łzy i uśmiechnąć się do tego figlarnego, niepoddającego się wewnętrznego głosu, który mi mówił, że to wszystko ma jednak jakiś sens.
Musi mieć sens.


I mimo, że burza wciąż wydaje swoje pomruki, że się błyska, że zniszczenia trzeba będzie jeszcze przez wiele miesięcy, ponosząc ogromne koszty, to jednak moją poranną motywacją przestały być już tylko kanapki i gacie.

Ostatnio urzekł mnie taki domek.
Domek jak domek - takich tu w Anglii na pęczki.
Ucieszyłam się jednak, że w tej malignie coś tak błahego (acz uroczego) przykuło moją uwagę.


Opuszczam dolinę rozpaczy.



Na razie nie wiem, jak często będę pisać.
Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby poczuć się tu ... jak u siebie w domu :)
Grunt, że mam klucze! (Szkoda, kurczę, że nie do tego powyżej :))

Ściskam serdecznie Wiernych Czytelników!
_______________________________________________________________
* deklarować się nie będę, ale bardzo mocno się postaram, żeby - z opóźnieniem bo opóźnieniem - temat ów zaprezentować i wskrzesić przedwcześnie omdlałą 'finkę'.

Blog Day 2014 czyli szeptana reklama blogów

$
0
0
Jestę blogerę.
Wciąż jeszcze jestę blogerę, choć już bardzo rozleniwionym i do tego bez ambicji (ach, ten brak ciągłości w pisaniu i kreowaniu zamknął mi zapewne na wieki drogę do blogerskiego panteonu, że o zarabianiu kokosów nie wspomnę :)))





Z wyleniałą grzywą, ze stępionymi pazurami, z mięśniami zwiotczałymi i bez większego powiewu natchnienia postanowiłam jednak, że tradycji blogowej musi stać się zadość!
Bo jakżesz to?!
W moim spisie alfabetycznym miałoby zabraknąć roku 2014?
Nie godzi się!


Gdy już zmobilizowałam wszystkie możliwe członki mego wątłego ciała, gdy zmotywowałam oklapłą duszę, gdy nieśmiały dreszcz podniecenia na widok znaczka 'Nowy post' przeszedł przez me trzewia ... uświadomiłam sobie, że w ciągu ostatniego roku nie za wiele przebywałam w wirtualnej rzeczywistości, a odkrywanie nowych zakamarków blogosfery było gdzieś pod koniec mojej listy życiowych priorytetów.
Także łatwo nie będzie, ale jednak parę typów mam.


1. Moje trzy grosze czyli blog książkowy Wojciecha Gołębiewskiego





Nigdy nie spodziewałam się, że tak wciągną mnie recenzje książkowe!
Znalazłam je na potralu 'Lubimy czytać' i słowo daję, przeczytałam chyba wszystkie autorstwa tego pana (znajdują się one również na w/w blogu), dając mu obficie plus za plusem, jako że ujął mnie pasją, z jaką i poleca książki i je krytykuje, okraszając je jednocześnie potężną dawką wiedzy o autorze lub okolicznościach powstawania utworów, nierzadko polemizując też z innym recenzentami.
Mam ochotę przeczytać wszystkie książki, i te zachwalane i te koszmarne - żeby zweryfikować opinie :))
Oto kilka próbek:


Joyce Carol OATES - “Bestie”
REWELACJA!! WSZYSTKIE REKORDY POBITE !! Rekordy grafomanii, fatalnego tłumaczenia, braku spójnej koncepcji, braku inteligencji, jak i fantazji seksualnej, niedojrzałości w sferze seksualnej itd. itp. Nawet dewiantów seksualnych nie jest ta książka w stanie zainteresować. WSZECHPOTĘŻNE NIEUDACZNICTWO. Nie bierzcie tego do rąk !!


Daniel Defoe - “Przypadki Robinsona Crusoe”
Jedna z najważniejszych pozycji światowej literatury, omawiana i analizowana przez studentów i uczonych w dziedzinie socjologii, psychologii i wszelkich gałęziach nauk o CZŁOWIEKU. „Ecce Homo”. Robinson to wyjątkowo odrażająca kreatura, mająca niczym nieuzasadnione wysokie mniemanie o sobie, ziejąca pogardą dla innych. A wymyślił ją oszust, matacz i tajny agent, syn rzeżnika.
Nazywał się FOE, dodał sobie de i stał się PURYTAŃSKIM CHRZEŚCIJANINEM. Robinsona stworzył na wzór i podobieństwo swoje, poprawiając jeno pochodzenie z rzeżnika na kupca. Nasz kochany bohater jest KOMPLETNYM ZEREM; jako 18-letni chłopak ucieka z domu, zarabia parę złotych na kolonialnym handlu i, po licznych przygodach, ląduje na bezludnej wyspie. Nie jest lordem czy jakąś inną cholerą, lecz synem skromnego kupca. Nie ma wykształcenia, ani jakiegokolwiek fachu. Nie jest bohaterem, lecz przeciętniakiem. NIC, DOSŁOWNIE NIC NIE UPOWAŻNIA GO DO WYWYŻSZANIA SIĘ NAD INNYCH.


Jostein GAARDER - “Świat Zofii”
„Cudowna podróż w głąb historii filozofii”

NAJWSPANIALSZA KSIĄŻKA JAKĄ W ŻYCIU CZYTAŁEM. Rewolucja w moich rankingach na ulubioną książkę wszechczasów. Każdy winien ją przeczytać: od dzieci po starców, od ludzi niewykształconych po profesorów filozofii. Szczególnie tych ostatnich wzywam do lektury, bo na ogół są tak wysublimowani, że używają języka niezrozumiałego dla ogółu. Ba, poszli nawet dalej: sami się nie rozumieją ze względu na wieloznaczność pojęć, ściślej to samo pojęcie u poszczególnych filozofów ma różne znaczenie. Do filozofii trafiłem dzięki książkom ks.J.Tischnera, a gdybym znał omawiany „Świat Zofii” wejście byłoby łatwiejsze.
Wspaniała konwencja sukcesywnego wprowadzania Zosii w świat tajemnic ułatwia czytelnikowi poznawanie podstaw i historię myśli ludzkiej. Według autora, dzieci i filozofowie nie przyzwyczajają się szybko do otaczającego świata i dzięki temu tylko oni są w stanie stawiać najistotniejsze pytania.


2. Poradnik pisania

czyli ... miejsce, gdzie powinnam częściej zaglądać, chociażby ze względu na takie wpisy:

 


Pisany przez panią Joannę Wrycza-Bekier, autorkę książek o kreatywnym pisaniu i języku internetu. Muszę polecać dalej szanownym blogowiczom?

3. Trzecie dno (przysięgam, ta trójka to tylko przypadek :))

czyli spojrzenie na społeczeństwo i otaczający nas świat okiem psychologa klinicznego, antropologa i ekonomisty.
To właściwie nie jest typowy blog, a raczej publicystyka - ale ciekawa, ze względu i na wpisy i na dyskusje pod nimi.







czyli z wielkimi wyrzutami sumienia wobec wszystkich blogerów pokazujących nam piękno tego ziemskiego padołu (zapraszam do zakładki "Z różnych zakątków świata") wyróżniam Grażynę, w której zdjęciach się zakochałam od pierwszego wejrzenia. Blog w dużej mierze fotografiami właśnie opowiada o życiu w Wenezueli, w Polsce i w paru innych krajach, gdzie rozrzucona jest rodzina autorki. Nie są to zdjęcia klasycznych turystycznych atrakcji (choć te też się zdarzają i są niesztampowe), ale bardziej nastrojowe impresje z odwiedzanych miejsc, piękne detale architektoniczne i oszałamiająca przyroda.


tu piękno w źdźble trawki :)


Po resztę - klasycznie - zapraszam do szpalty bocznej oraz polecam wpisy z trzech poprzednich lat:
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2011
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2012
Blog Day czyli szeptana reklama blogów 2013

Obiecuję ponadrabiać koszmarne zaległości w lekturze, a i może się wreszcie zbiorę i nabazgrolę małe 'conieco'?
Choć tych moich obietnic to nie ma na razie co brać na poważnie.

Ściskam wciąż letnio (czyt. gorąco)!


poniedziałek, 31 sierpnia 2014


 

Kiedyś ...

$
0
0
'Ciotka Kryśka'.
Nienawidzę słowa 'ciotka', równie mocno, co zdrobnienia 'Kryśka' - a tak zawsze mówi o niej moja teściowa, podkreślając dobitnie różnice między nami również i w tej kwestii.
Mój teść nigdy nie zwracał się do niej inaczej niż 'Krystyna', a mój mąż nazywał ją 'ciocią z Miasteczka'.
Dla mnie była zawsze ulubioną ciocią.
Co z tego, że 'przysposobioną'.



*****

Urodziła się w przygranicznej wsi, tak biednej i zapomnianej, że nawet wrony zawracały parę kilmetrów wcześniej, a autobus do najbliższego miasteczka powiatowego jeździł tylko raz dziennie.
Przyszła na świat jako czwarta, a właściwie trzecio-czwarta, bo o tym, że będą bliźniaki babka dowiedziała się (zgodnie z ówczesną gminną wiedzą ginekologiczną) dopiero w porodowym rozkraczeniu, gdy 'dochtór' nakazał przeć dalej, jako że 'coś mi się pani widzi, że drugie dziecko idzie'.
 
I choć w powojennej rzeczywistości czwórka dzieci wciąż jeszcze nie była objawem patologii, kolejna gęba do wykarmienia nie była znowu taką znowu wielką radością.
Na szczęście Krysia miała w zanadrzu potężny atut - była dziewczyną - co przy czterech chłopa w chałupie miało dla matki znaczenie iście terapeutyczne.

Sądząc po wyblakłych rodzinnych fotografiach, powyrywanych ze starych legitymacji szkolnych, do piękności Krystyna nie należała. Pulchna, obcięta byle jak, z orlim nosem, przypominała nieco wodza Siuksów, choć miast dostojeństwa Siedzącego Byka miała w oczach chochliki tryskającej humorem dziewczynki.

I taka podobno była zawsze - roześmiana, pogodna i niedająca sobie w kaszę dmuchać. Rozstawiała chłopaków po kątach, ale jednocześnie - obeznana w męskim świecie starszych braci - była świetną kumpelką.
 

Szybko dojrzała.
Na wsi nie było innego wyboru.
Do kopania kartofli goniono już czterolatki, a młodszym rodzeństwem też ktoś się przecież musiał zająć, gdy rodzice robili w polu od świtu do nocy.


zapożyczonestąd

Krysia nie dorobiła się młodszego rodzeństwa.
Jej ojciec zginął przygnieciony młockarką pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie nieobecności.

Śmierć ojca szybko przyniosła pokłosie nie tylko w postaci skrajnej biedy i umęczenia.
Jeden ze starszych braci, wożony w rodzinnym wózku bądź to dla zabawy, bądź dla bezpieczeństwa - gdy trzeba było dojechać poboczem na pole - został potrącony przez grupkę rozhulanych wiejskich małolatów i wypadł tak niefortunie na głowę, że na całe życie pozostał mocno upośledzonym 'dużym dzieckiem', pozostając pod opieką Krystyny na długie, przeraźliwie długie lata.



*****

Poznałam ją już po ślubie z moim mężem.
Przed nie było jakoś czasu, a i teściowa robiła wszystko, żeby 'innowiercami' się za bardzo przed rodziną nie chwalić. Długie lata nie mogła się pogodzić z faktem, że ta przeklęta warszawianka zatrzymała jej ukochanego synka w stolicy i jeszcze go (pewnikiem siłą i podstępem) wyciągnęła na dobre z łona kościoła RK.
A ciocia była naszą Pierwszą Orędowniczką, Wstawienniczką, Popleczniczką.
Zawsze kochała mojego M. jak własnego syna, więc doszła do logicznego wniosku (ehhh, jakie moje życie byłoby prostsze, gdyby i moja teściowa do niego doszła), że skoro on mnie kocha, to ja po prostu muszę być fajna :))
I pokochała mnie równie mocno, co jego, a ja tę miłość odwzajemniałam bezwarunkowo.

Przyjęła nas w swojej mikrusowej kawalerce zgodnie z zasadą (wielu) ludzi niezasobnych: Nie mam wiele, to się podzielę!
I siedzieliśmy tak w kółeczku, kolano w kolano, wokół krasnalej ławy: pokaźnych rozmiarów ciocia, potężnych rozmiarów ja (w zaawansowanej ciąży), mój chudy (jeszcze wtedy :))) mąż, teść, teściowa, syn ciotki i Marian, ciociny (jak mi się wtedy wydawało) ślubny.
Wędliny, domowej roboty wyroby garmażeryjne wszelkiego sortu, ciasta i inne przysmaki musiały być zjedzone do ostatniego, kilkanaście razy dokrajanego, kawałka.
Na koniec wcisnęła mi (po stoczonej w przedpokoju walce) 50 zł - 'na pieluchy'.

Bo ciocia zawsze żyła pełnią życia - dzieliła się wszystkim, co miała, cieszyła się z okruchów dnia codziennego i nikomu źle nie życzyła.
A mogła.
Bo życie jej nie oszczędzało.

Wyszła za mąż nie za młodo. Szczegółów nie znam, bo ta część historii zawsze była owiana rodzinną tajemnicą.
Lokalny dygnitarz partyjny w miasteczku powiatowym był dla wiejskiej dzieczyny dobrą partią. Nie żadnym ideologicznym poświęceniem, nie wielką miłością, nie Panem Bogiem złapanym za nogi, ale właśnie jakąś nadzieją na wyrwanie się z kartofliska.
O przyczynach rozpadu pożycia rodzinne źródła plotkarskie również milczą.
Dość powiedzieć, że związek nie trwał długo, choć zaowocował synem i córką.
Tę ostatnią pan dygnitarz zdecydował się zabrać ze sobą na wieki wieków amen. I nawet jak by ktoś wtedy słyszał o jakichś prawach dziecka czy sądach rodzinnych, to macki partii były tak silne, że ciocia - w obawie, że straci też i syna - nigdy nie próbowała odzyskać swojej córki.
Nigdy też się nie dowiedziała, co się z nią dalej działo w życiu.
Cierpiała w milczeniu wiele lat, wkładając całą swoją miłość w syna (i bratanka).
Cierpiała niosąc na sobie brzemię 'panny pani z dzieckiem', będącą na celowniku średnio przychylnej lokalnej społeczności.



W mikrusowej kawalerce po jakimś czasie pojawił się Marian, którego jedną z zalet było to, że był i że 'zaadoptował' syna cioci. Marian był też wielkim fanem ciocinej kuchni oraz ochoczo dostarczanego serwisu 'all-inclusive', który to uważał za rozsądną zapłatę za swoje bycie.
Bo Marian głównie jednak był.
Rzadko pijany, ale za to często na bezrobociu.
Był w miarę pogodny i uprzejmy, ale życiowo mało zaradny.
Tak się przynajmniej cioci wydawało, aż do czasu, kiedy się po latach zgodnego pożycia para-małżeńskiego dowiedziała, że potajemnie wykupił jej kawalerkę - tak, tak, tę mikrusową - i ... w całości zapisał na swojego syna z pierwszego małżeństwa.
Po czym (pojawiwszy się na paru nieprzyjemnych rozprawach sądowych) zniknął z życia cioci na zawsze.



Pocieszeniem był syn. Zrównoważony, inteligentny i z odziedziczonym po cioci poczuciem humoru świetnie sobie dawał radę w życiu. Po roku studiów wygrał zieloną kartę do Ameryki i pojechał tam budować świetlaną przyszłość.
Nie zagrzał tam jednak zbyt długo miejsca, bo - dzięki zdobyczom techniki - zakochał się przez internet w Polce i mu żadna Ameryka nie zdołała zaimponować.

Od teraz miało już być tylko prościej.
Ślub, wymarzona synowa, wnuki i dochodowy biznes, który syn dostał w prezencie od teściów, dawały poczucie długo oczekiwanej stabilizacji.
Świadomość, że naszym dzieciom powodzi się - mimo wszystkich życiowych zawirowań - lepiej, jest kojąca.
 

Cieszyła się więc jego szczęściem, sama próbując związać koniec z końcem, (rzadko kiedy pozwalając synowi na jakąkolwiek pomoc), jako że pracy w rejonie objętym wyjątkowo wysokim bezrobociem można było ze świecą szukać. Po przegranej walce o kawalerkę ciocia zmuszona była wrócić ... na rodzinną wieś, by zamieszkać z upośledzonym bratem i dziewięćdziesięcioletnią matką.
A matka dawała się w znaki do spółki ze swoją długoletią życiową partnerką - Panią Demencją. Fizycznie była tak sprawna, że jeszcze w wieku 90-ciu lat jeździła na rowerze i kopała ziemniaki (na wykopki wymykała się potajemnie i ku przerażeniu cioci grzała poboczem co sił w nogach na oddalone od dwa kilometry poletko). 'Odbijała' sobie natomiast w sferze werbalno-emocjonalnej.

Mylenie mojego męża z własnym synem i pytanie się go, kiedy się wreszcie ożeni (podczas gdy ja, w zaawansowanej ciąży siedziałam tuż obok) było jednym z najłagodniejszych 'wyskoków'.
Na porządku dziennym były ciągłe połajanki, złośliwostki, ciskanie przedmiotami oraz mniej lub bardziej kontrolowane awarie fizjologiczne.



Babka miała w życiu jeden naczelny cel, którego wiernie się trzymała. Postanowiła sobie mianowicie, że za żadne skarby świata nie da się przenieść w inny wymiar, dopóki nie pochowa swojego niepełnosprawnego syna, bo kto by się nim miał zająć, gdy jej zabraknie. Fakt, że ona sama zupełnie nic przy nim nie robiła, nie miał tu większego znaczenia.
Odprawiała kostuchę z kwitkiem ze zdumiewającą konsekwencją.

Równie konsekwentnie zabrała się z tego świata trzy miesiące po pogrzebie Kazika.

Syn Krystyny wyremontował jej schedę po matce przeobrażając zapyziałe M-2 w całkiem wygodny kawałek świata, choć najchętniej ściągnąłby ją do siebie. Nie dlatego, że miałby darmową niańkę (choć ona by się nie broniła przed takim tytułem) i miał warunki, by zapewnić jej oddzielne lokum.
Po tylu wspólnych przejściach byli sobie bardzo bliscy.
Ona jednak, wzorem całej rodziny, była cholernie uparta.
"Nie zarąbiesz, nie powiesisz!" mawiała moja teściowa, drastycznie, ale celnie określając postawę wszystkich krewnych swojego męża.


*****

Zaległy urlop i parę niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia w polskich urzędach wygnało mojego męża na krótki urlop (zasłużony zresztą, jako że w poprzednie wakacje się nie załapał z nami).
Pięć dni minęło mu bardzo intensywnie: tonąca we łzach matka na powitanie, prokurator, kostnica, przedzieranie się przez absurdy polskiego nekrobiznesu, zakończone łapówką dla grabarzy i odwaloną mszą, na której zamówiony ksiądz (rzekomo przyjaciel rodziny; za tę 'przyjaźń' policzył sobie wyższą stawkę) pomylił się, i powiedział, że wszyscy ze smutkiem żegnamy Teresę.


"Jakie życie taka śmierć" - te słowa zawsze brzmiały dla mnie jak gorzki wyrok, szczególnie w połączeniu z kolcami róży.
Jakby kara za wszystkie wyrządzone podłości. Jakby wyciągnięty paluch losu.


A ona zdecydownie nie zasłużyła na taką śmierć.
Sąsiadka, zdziwiona podejrzaną ciszą w mieszkaniu obok, zastała Krystynę zastygłą w panicznej pozycji, w czasie próby rozpięcia duszącego zapięcia bluzki. Zesztywniała dłoń zaciskała się na fiolce z tabletkami, których już nie zdążyła wziąć.
Lekarz ostrzegał ją, że po (długo odkładanej) operacji onkologicznej może nastąpić poważne osłabienie organizmu.
Syn chciał ją zabrać do siebie, odpłacić jej za te wszystkie lata, kiedy ona opiekowała się nim i jego dziećmi. Prosił, namawiał, przekonywał.
Co z tego, skoro "nie zarąbiesz, nie powiesisz" ...



"Mogła jeszcze pożyć", "Dlaczego ją to spotkało?" - zawsze, nie licząc ciężkiej choroby czy zaawansowanej starości, jesteśmy gotowi 'ofiarować' komuś parę lat życia więcej.
Daleka jestem od wykłócania się z Bogiem o różne rzeczy, ale w tym przypadku naprawdę uważam, że to było podłe.
No chyba, że gdzieś tam będzie jej lepiej, czego jej mocno życzę.


*****

Kiedyś ...
Kiedyś zrobię to, kiedyś zrobię tamto.
Obiecuję to sobie codziennie.
I nie mam tu na myśli żadnych ' the bucket list', żadnych 'spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą'.
Nie mam pędu, żeby poukładać sprawy zaniedbane.

Kiedyś pójdę do lekarza z bolącą częścią, kiedyś posegreguję papiery w jadalni, uporządkuję sobie życie.

A może właśnie trzeba porzucić to cholerne 'kiedyś', jeśli chodzi o nas samych?
 

Tylko jak opanować wszechogarniającą niemoc?*
Skąd wziąć porządny kop adrenaliny, by wstać z łóżka (leżę zwinięta długo, długo po budziku, zastanawiając się, skąd mam wykrzesać energię na cały dzień, aż w końcu dociera do mnie, że jeśli nie wstanę teraz natychmiast w tej sekundzie, to dopiero będzie jatka z pędzeniem do pociągu, z porannymi połajankami itp.)

Dupa blada, cholera jasno i gówno.

Wiem, że to minie, że za chwilę znowu znajdę wciśnięty gdzieś w kąt szuflady sens życia. Kiedyś się w końcu musi znaleźć!
Na razie się zapodział jak te nożyczki, którymi przecież przed chwilą odcinałam nitkę. O tu położyłam, no tu, przecież ci mówię, na tej sofie! Nie, nie wiem, co się z nimi stało. Szukałam wszędzie, tak, pod sofą, za sofą, w zagłębieniach poduszek, na szafie, w pudełku na nici, w kuchni, w pralni, w torebce, w sedesie.
No przecież gdzieś muszą być! Nie rozpłynęły się. Diabeł ogonem nakrył!
Tylko że nożyczki zawsze można kupić nowe.
A czy na ebayu sprzedają sens życia?
Czy na amazonie są jakieś przeceny na chęć ruszenia ręką i nogą?
Kiedy jest dostawa świeżej nadziei w lokalnym supermarkecie?
Kiedyś pewnie będzie.
Kiedyś sobie kupię ...
I dorzucę auto-zmotywowanie w kostce.



* Napisałam ten tekst przed wakacjami. Mniej więcej w okolicach tego wpisu.
Teraz jest już dobrze. Naprawdę.
Auto-zmotywowania w kostce nie mieli, ale zautomatyzowanie udało mi się kupić całkiem tanio. Działa bez zarzutu. Tylko nie ma funkcji pisania bloga :)))

Tak jak niektóre moje wpisy potrzebował trochę się uleżeć.

Rodzinę i przyjaciół uprasza się o nieskładanie kondolencji.



niedziela, 22 czerwca 2014
sobota, 4 października 2014

A tak w ogóle ... to ideały nie istnieją.

$
0
0
A szkoda.
Bo ja się wciąż jednak łudzę, że tak :)
Co nie zmienia faktu, że dostałam pracę niemal idealną.
 

A było tak: Po przejściach wszelakich, które może kiedyś opiszę (bo warto, dla odnotowania faktu, że Anglicy potrafią być takimi świniami, że nawet Orwellowi się nie śniło), po hektolitrach łez wylanych, po mniej lub bardziej udanych próbach zaadoptowania się w zakładach pracy (jak się okazało) zastępczej, powiedziałam sobie: "A teraz drogie dzieci pocałujcie misia w dupę!".
I nie mówiłam tego, bynajmniej, do moich własnych dzieci, ale do całej tej cholernej systemowej rozpierdziochy i angielskiej papierologii stosowanej.
Wykrzyczałam to mężowi, że nic mnie nie obchodzi, jak on to zrobi, ale ma nas zacząć utrzymywać, bo jak nie, to umrzemy z głodu, jako że ja do roboty nie pójdę.
Nie, i koniec!
Bo mam wszystkiego tak powyżej uszu, tudzież dziur wszelakich, wrąbków, kokardek i innych punktów granicznych, że nie wytrzymam już ani jednego dnia w tym obłudnym pierdolniku, jakim jest szeroko pojęta służba publiczna (vel budżetówka), której trybikiem jestem od lat.
No, chyba, że mnie chce odwiedzać w wariatkowie, to proszę bardzo.

Mąż, chłop rozsądny, uznał, że jednak woli mieć żonę w domu i sam kazał w te pędy napisać list z wypowiedzeniem.

I tak oto zostałam Lady of Leisure. Siedziałam w domu i pachniałam.
Najpierw zapasami perfum kupowanych w sklepach wolnocłowch, a później już tylko Białym Jeleniem (lub jakimśtam jego angielskim odpowiednikiem z Asdy), albowiem w miesiąc po mojej głupiej i porywczej odważnej decyzji ... firma mojego statecznego małżonka się wzięła i zamknęła.
 

Trza się było przeprosić z system i szukać roboty.
Ale mię odrzucało nawet od otwierania laptopa - a wiecie, że to u mnie objaw mocno depresyjny.
Nawet gdybyśmy chceli wyciągnąć łapki po benefity, nic by to nie dało, bo one są obliczane na podstawie zarobków z poprzedniego roku (a te były zbyt wygórowane, jak na angielskie progi zasiłkowe). Zresztą nie chcieliśmy (ze względów ideowych - ale o tym innym razem).

Z odsieczą przyszła mi sąsiadka, która wyciągnęła mnie za uszy i podholowała na interview do swojego zakładu pracy, gdzie od miesięcy nie mogli znaleźć kogoś tak genialnego i tak wyedukowanego w danej dziedzinie, jak ja (he, he :)).
Chłopaki chyba naprawdę byli zdeterminowani, bo rozmowa o pracę trwała minut pięć, potem - po kolejnych paru minutach spędzonych za drzwiami managera - wezwano mnie na dywanik, wciśnięto w łapę długopis i kazano podpisać umowę.
Nie będę ukrywać, że połechtało to moje sflaczałe nieco ego.
"Nu, pagadi!", syknęłam w duchu, zacierając ręce, nie zważając na to, że autor tych słów, był te facto jednym wielkim przegranym :)))

Czułam się bowiem jak zwycięzca, jak ktoś, kto wreszcie nie musi prosić, by go łaskawie zawezwano na rozmowę kwalifikacyjną ...
Role się odwróciły. Teraz to ja rozdawałam karty i pokazywałam język!


Pierwsza pensja (fakt, po niezbyt długim okresie postu, bo i mąż szybciutko stanął na wysokości zadania i stosując parę zagrywek 'vabank', również został zatrudniony, na dużo lepszych warunkach niż poprzednio) była równie miłym dodatkiem do zszarzałej rzeczywistości.
Wiedziałam co prawda, że ta praca, mimo niewątpliwych zalet, z których najpotężnieszą był czas dojazdu do niej - a wynosił całe 9 (słownie: dziewięć) minut, co stanowiło dość sporą różnicę w porównaniu z ponaddwugodzinnymi wyprawami do Londynu - nie będzią tą wymarzoną.

Zakasałam jednak rękawy i wiernie oddawałam się obowiązkom.
I być może bym nawet tam została, gdyby nie fakt, iż sąsiadka się wzięła, zawinęła, znalazła sobie pracę w innym hrabstwie, spakowała rodzinę i dobytek, sprzedała dom i tyle ją widzieli.
Przede mną zaś została roztoczona wizja przejęcia schedy po niej, czyli między innymi zarządzanie całym tabunem angielskiego personelu, co ... przerosło zdecydowanie moje możliwości psychiczne (przynajmniej na tamten czas).


A źe ... akurat pojawiło się kolejne ogłoszenie o pracę, w mojej dziedzinie, niezbyt daleko, na dużo lepszych warunkach, to (może trochę po świńsku, ale w końcu jestem pojętnym uczniem :))) zmyłam się po pięciu miesiącach, żegnana z typowym angielskim flegmatycznym profesjonalizmem, ale i z lekko dostrzegalną rozpaczą w oczach managera.
Pech.


 

Tak więc nowa praca ...
Minęło parę miesięcy, a mój mąż skonstatował, że to chyba pierwsza praca, na którą nie narzekam, he, he, he ...
Może to trochę przedwczesny wniosek, ale faktem jest, że naprawdę jestem z niej bardzo zadowolona.
Lubię, to co robię, wiem, na czym stoję, rozumiem, czego się ode mnie wymaga (szefowym-chorągiewkom mówię zdecydowanie 'nie!"), podoba mi się kameralność i klimat 'zakładu' i chodzę tam z przyjemnością (choć pensja oczywiście 'budżetowa' :))).
Listy zalet (brak raportów, dojazd - 25 minut wiejskimi dróżkami - relaksujące widoczki, ostre zakręty, poranne pomykanie w opadających mgłach i burzące sielankę bażancie i borsucze trupy gwarantowane) n
ie jest póki co w stanie przyćmić ani coraz bardziej rosnący stos papierów (w tej branży nie da się tego uniknąć, tym bardziej przy mojej awersji do papierologii stosowanej) ani dyskretnie wciskane mi coraz to nowe obowiązki i wymagania.
Znoszę to cierpliwie, poświęcając się dla idei :)



Jest tylko takie jedno 'ale'. Takie maluteńkie, ciupeńkie, mikrusowe ...
 

Z nieformalnych źródeł wiem, że zanim nastała miłościwie panująca Pani Ochmistrzyni vel moja nowa szefowa, z pracy zwolniło się 75% zespołu!
Właściwie nie powinno mnie to zupełnie interesować, jako że powiew świeżości i zapał ciała zarządzającego powinny napawać nadzieją na nieunikniony sukces. Smrody ponoć wywietrzono, ropiejące rany goryczy przysuszono, czyraki niechęci posmarowano maściami kojącymi, a jad plotek i dupo-obsmarowywania odkażono.

Tylko dlaczego - ja się pytam - w ciągu mojego jakże krótkiego okresu ukorzeniania się, z pracy zwolniły się już trzy osoby, dwie kolejne szukają intensywnie opcji alternatywnych, a jedna jest od trzech tygodni na permanentym zwolnieniu ze względu na stan zdrowia (psychicznego, jak mniemam)?!


I dlaczego (za jakie ciężkie grzechy, znaczy się) 'derekcja' wytypowała mnie, Misia Nowicjusza, na koszmarnego kalibru batalię w sądzie, w sprawie, o której mam nikłe pojęcie, a gdzie będę musiała bronić dobrego imienia zakładu (podpierając się na całe szczęście prawnikiem z ramienia hrabstwa) i udowadniać, że oskarżający nas klient ma muchy w nosie i żadnych logicznych argumentów w zanadrzu?

Ja się plasuję gdzieś w okolicacha 'goły, ale wesoły' :)


Jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa na myśl, to że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Widocznie tak musiało być. Musiało się wydarzyć coś drastycznego, żebym wreszcie napisała coś na blogu ;)
Bo zamiast czytać opasłe tomy dokumentacji 'obronnej', zamiast łapać byka za rogi i ćwiczyć intelektualne muskuły (tudzież profesjonalne słownictwo), siedzę i piszę.
Piszę i tęsknię.
Tęsknię za blogosferą, za beztroskim skakaniem po blogach i blożkach, za podglądaniem, podczytywaniem, recenzowaniem, pisaniem komentarzy i odpisywaniem na nie.
Tęsknię za tym przyjemnym dreszczykiem, który towarzyszył każdemu nowemu wpisowi (nie tylko, rzecz jasna, mojego autorstwa), za mailem informującym mnie, że ktoś z Was zostawił nowy komentarz na blogu lub na facebooku.

Pouciekam tak sobie jeszcze od rzeczywistości przez godzinkę-dwie.
A po piątku, jeśli nie zostanę totalnie zwalcowana przez trybunał, wrócę do swojego chomiczego kołowrotka i ... nie obiecuję, kiedy mnie znów tu przygna, choć nazaczynanych wpisów, i to nie tylko w głowie, mam że ho-ho.
Pech.

A Wy, Braci Blogerska, nie zapominiajcie (w wiernym oczekiwaniu na moje kolejne posty, he, he) o blogerskich akcjach charytatywnych!


 

(już) wtorek, 25 listopada 2014


Uwolnić kartki, wyrzucić ciastka i zdymisjonować Kevina!

$
0
0
Pamiętacie, jaki był najbardziej zaskakujący prezent, jaki kiedykolwiek dostaliście?

Mój, to były kapcie.
Tak, tak. Zupełnie na serio.
Banalne?
Może, ale te kapcie, to był wtedy mój szczyt marzeń.
Mięciutkie, bez pięt, na leciutkim koturenku.




Nieee ...
Tak naprawdę to były O-HYD-NE, zrobione ze sztucznego materiału, niewygodne, wykrzywiające moje nastoletnie nogi (bo nie dało się w nich szybko chodzić, o bieganiu po szkolnych korytarzach nie wspominając).
 

Ale te kapcie, to był mój symbol zbliżającej się wielkimi krokami dorosłości.
Kwieciste laczki zamiast wieśniackich peerelowskich juniorek.
A poza tym to był pierwszy prezent, który kiedykolwiek dostałam na Mikołajki.
Wcześniej w naszym domu się nie obchodziło tego święta. Wydaje mi się, że w ogóle był to dopiero co kiełkujący zwyczaj (niczym obecne parady na Trzech Króli) i zrobiło mi się niezmiernie ciepło na sercu, że moja sugestia znalezienia czegoś miłego pod poduszką spotkała się z taką natychmiastową reakcją.



Przyznam szczerze, że zbierałam szczękę z podłogi widząc te wszystkie wielbłądki, orszaki z azjatycko-afrykańsko-europejskimi zastępami i cały ten jarmarczny blichtr


Pamiętam też lalkę, która miała prawdziwe włosy.
Ach! Ileż ona miała ubranek! Całą tekturową szafę robionych szydełkiem sweterków, spódniczek szytych z wyżebranych od babci (która się hobbistycznie parała szyciem) ścinków, ile wydzierganych getrów, płaszczyków i spodenek, posortowanych i poukładanych z dużo większym pietyzmem niż moje osobiste fatałaszki. Ściełam jej potem te piękne loki na 'punka', ale nawet wtedy (tak mniej więcej do końca podstawówki) była moją ukochaną zabawką.


Późniejszych prezentów już tak dobrze nie pamiętam.
Zatarły się zwiększającym się z roku na rok nawale podarunków.
Rodzicom zaczęło się coraz lepiej powodzić i choć nigdy nie mieli zapędów na przesadne rozpieszczania, święta zawsze pieściły swoją obfitością.

Było to miłe, do momentu, kiedy sama nie zaczęłam partycypować w zabawie w Świętego.
Na początku, sukcesem było zmieszczenie się w moim nastoletnim budżecie. Przy ówczesnym zaopatrzeniu sklepów dezodorant w kulce 'Zielone Jabłuszko' czy para skarpetek były nie lada wyczynem i napawały mnie dumą godną dziewczynki z podstawówki.


Po jakimś czasie, gdy już gust mi się nieco wyrobił, coraz trudniej było mi dobrać podarunki pasujące do obdarowywanych.

Najbardziej zaś przerażała mnie postępująca z roku na rok esklacja prezentów.
Bo jak się w poprzednim roku kupiło książkę, to w następnym głupio by było nie dać co najmniej dwóch.
Niby nikt ode mnie tego nie wymagał, ale zaczęłam obserwować samonakręcającą się spiralę.
Nie był to tylko mój problem.
Coroczne rozmowy i utyskiwania na temat pomysłów na prezenty zaczynały mi powoli psuć całą radość ze świąt.

 


Zaklęty krąg przerwało urodzenie się naszego syna.
Wtedy podjęliśmy męską decyzję, że zaprzestajemy kupowania prezentów dla wszystkich członków rodziny. Od tej pory prezenty miały być wymieniane tylko na linii mąż-żona (tak się złożyło, że wszyscy już wtedy byli odpowiednio 'sparowani'). Dzieci mogły być obdarowywane do woli, acz bez przymusu. W końcu trzeba było dać dziadkom trochę luzu ;)


Ufff!!!
Odetchnęłam z ulgą.


Tradycję kontynuowaliśmy z powodzeniem w czasie emigracyjnych wigilii ze znajomymi z Polski*.
I było pięknie.

Do czasu, kiedy coraz bardziej zaczęłiśmy wtapiać się w tutejsze środowisko sąsiedzko-zawodowe.
Wtedy to rolę prezentów przejęły ... sławetne angielskie kartki.




Nabijanie się z wrześniowych przedsprzedaży nic a nic mi nie pomogło.

Wraz ze wzrostem znajomych i kolegów z pracy moją skrzynkę pocztową (a ściślej mówiąc - mój korytarz :)) zaczęły uścielać tony kartek.
Wrzucane przez otwór w drzwiach przez listonosza i przez sąsiadów osobiście.
Potajemnie zapełniały moją biurową przegródkę i były przynoszone workami przez dzieci.
Oficjalne, firmowe, osobiste, formalne, szczere i wymuszone.

Piękne, ozdobne, cieszące oko lub byle jakie, kupione w pakiecie 30 szt. za funta. Rzadko wykonane ręcznie, za to częściej sponsorujące jakąś organizację charytatywną.


Z serdecznymi życzeniami lub z tradycyjnymi trzema krzyżykami (oznaczającymi 'kiss, kiss, kiss', a nie będącymi objawem analfabetyzmu czy namiarami na strony porno :)))
Niestety wszystkie ... równie anonimowe.

I przez to jakieś takie jałowe.

Mijamy się w korytarzach piętnaście razy na dzień. Omawiamy projekty, realizujemy zadania, przedyskutowujemy propozycje zmian.
Śmiejemy się, żartujemy i obgadujemy naczialstwo, po to tylko, żeby w czasie przerwy wymsknąć się potajemnie i rozdystrybuować chybcikiem tony pokrytego brokatem papieru.


Myślę, że rodzina Ally nawet nie ma pojęcia o istnieniu mojej skromnej osoby, ale grunt, że przesyłają życzenia, nie? :)



W tym roku ilość otrzymanych przeze mnie kartek osiągnęła już chyba swoje apogeum.
Ostatecznie mogłabym poczytać to sobie za (dość przyjemną, nie powiem) popularność.
Tylko, że za przywilej bycia gwiazdą socjometryczną trzeba w efekcie końcowym słono zapłacić ... kupując w ostatniej chwili górę kartek, by odwzajemnić uprzejmości i spędzając sporo czasu na dochodzeniu, kim jest jakaś Tillie czy Henry, którzy uprzejmi byli złożyć mi okolicznościowe życzenia.

A kartek świątecznych w Anglii przed świętami NIE MA!!!
No przecież cały zasób wyprzedał się na początku grudnia.
I taki nierozgarnięty żuczek, jak ja, lata potem od supermarketu do supermarketu wygrzebując z najwyższych półek jakieś wybitnie niegustowne i drogie koszmarki - popłuczyny po kartkowym szaleństwie.
I w pocie czoła podpisuje się zaledwie imieniem (na nic innego nie starcza czasu w natłoku innych równie ważnych czynności okołoświątecznych w stylu christmas parties czy chodzenia na świąteczne przedstawienie w wykonaniu transwestytów zwane pantomime, a nie mające nic a nic wspólnego z pantomimą :)), po to, by ostatniego dnia pracy wrzucić te potępieńcze karteczki do 'pigeonholes' współpracowników.




Kartkom wtórują ciastka.
Tony metalowych pudełek z najczęściej mało wyrafinowanym herbatnikami (które się nijak mają do zdjęcia powyżej),przekazywane są poszczczególnym zespołom, departamentom czy innym drużynom pierścienia. Podrzucane trochę mniej anonimowo obligują do kolejnych zakupów nikomu niepotrzebnych, niesmacznych i tuczących gniotów.


Dostać ciastka, by kupić ciastka!

Zastanawiam się, czy nie jest to jakaś przemyślna, tajnie nakręcana strategia brytyjskiego przemysłu spożywczego.
W końcu z czegoś ten kraj się musi utrzymywać. Same królewskie memorabilia nie wystarczą, by utrzymać PKB na odpowiednim poziomie.


I tym sposobem moje coroczne dążenie do świątecznego minimalizmu, które w tym roku pozwoliło mi na redukcję potraw wigilijnych do imponującej liczby TRZY (sałatka, łosoś i barszcz) zostało potężnie zsabotowane.

Stąd też mój postulat: Uwolnić kartki, nie szukać sobie głupich pretekstów, by wspierać dobroczynność, zamknąć fabryki ciastek i zająć się ... bo ja wiem, pisaniem blogów?

*****

No dobra, to sobie  ponarzekałam z Nowym Rokiem.
A więc żeby zmienić trochę ton na bardziej optymistyczny powiem Wam, że moje życzenia z zeszłego roku spełniły mi się!
Udało mi się skoczyć do większego akwarium.
I to (choć sprzeczne nieco z darwinowską teorią :))) dodało mi skrzydeł.


Idąc za ciosem (i rozwijając skrzydła jeszcze odważniej), życzę sobie i Wam, drodzy Wierni Wpadający (tu specjalne pozdrowienia dla chyba najwierniejszej czytelniczki/czytelnika z Hove, w Brighton, który/a zagląda do mnie codziennie - nie ukrywam, że zmobilizowała(e)ś mnie wreszcie do napisania paru słów :))),

Aby ten rok był ROKIEM UKOŃCZONYCH PROJEKTÓW.
Aby był rokiem finalizacji rozpoczętych pomysłów, rokiem 'pozapinanych guzików', rokiem w którym spełnione marzenia zrobią wreszcie miejsce na następne.
Rokiem niepoddawania się przed metą.





*****

A co do Kevina, to wygląda na to, że wciąż jest to stały gwóźdź programu wciskany odbiorcom telewizji wszelakich. Wciskany, bo ... prawdopodobnie pożądany i potwierdzony wysokim wskaźnikiem oglądalności.
Cóż, zamiłowanie do tradycji bierze górę.





I o ile moje dzieci i bez telewizyjnej indoktrynacji obejrzały z własnej, nieprzymuszonej woli wszystkie cztery odcinki Home Alone, o tyle ja ustanowiłam sobie nową świąteczną tradycję.
Co roku, mianowicie, oprócz układania puzzli ...
 

Już dawno żadne puzzle nie dały mi tak popalić, jak te cholerne rybeńki. Cztery dłuugie dni ...

... oglądam namiętnie Sagę Rodu Forsyte'ów.
Staroświecko i paniusiowato uwielbiam ten film i to wcale nie tylko ze względu na przepiękne stroje Irene Heron.
Mam nadzieję, że mimo bardzo napiętego grafiku uda mi się wkrótce opisać, dlaczego, łącząc to jednocześnie z dawno, dawno temu obiecanym wpisem ...





Ściskam Serdecznie,

F.

* PS. Zapomniałam dopisać, że historia zatoczyła się kołem i w tym roku po raz pierwszy nasze dzieci kupiły nam prezenty. Zupełnie z własnej inicjatywy, a wręcz wbrew naszym delikatnym próbom zniechęcenia ich do tego pomysłu.
Komicznie i słodko było obserwować, jak się kazali prowadzić po sklepach, a potem nakazywali nam warować na zewnątrz, jak się przemykali, jak szeptali po kątach, jak pakowali nieporadnymi jeszcze często paluszkami te upatrzone skarby. Jak wydawali kieszonkowe najstarszego i 'pieniądze od dziadka' nie tylko na słodycze i własne zachcianki, ale też na prezenty dla innych.
Było przy tym parę śmiesznych sytuacji, jak chociażby ta, gdy Młoda weszła do papierniko-księgarni i w pierwszej kolejności wybrała przesłodzony notesik w kotki. Zapytana (przez Najstarszego) dla kogo to kupuje, odpowiedziała:
"Dla siebie! Przecież ja kupuję WSZYSTKIM prezenty" :)))



W kwestii rozpakowywania prezentów młodzież zdecydowanie napierała na 'bycie Polakami' i nie czekanie na pierwszy dzień świąt z tym biznesem, jak to robią Anglicy.
I co ciekawe - nie rzucili się na swoje podarunki, ale czekali z zapartym tchem na ... reakcję 'mamiś i dadiś'.




 Zawsze mnie zastanawiało, kto używa tych myjek, rodem z peerelowskiego warzywniaka (w podobną siateczkę pakowana była włoszczyzna :)))

W efekcie tak emocjonalnego zaangażowania i strategicznych posunięć zostałam między innymi posiadaczką zapasu masła do ciała na następne pięć lat (o zapachach wszelakich) tudzież innych mazideł, a także dwóch kubków, z których jeden niestety nadtłukł się po drodze (Młoda chyba zbyt radośnie machała siatką z zakupami), co jednak nie przeszkodziło jej go sprezentować :)

 Najważniejsze, że kubek 'Follow your dreams'się ostał :))

Mój mąż natomiast, obok perspektywy zostania twarzą zapachu Top Man ... padł ofiarą typowo angielskiego poczucia humoru, które jest już nieodłączną składową sposobu myślenia naszych dzieci.








niedziela, 18 stycznia 2015




Spotkanie z byłym kochankiem

$
0
0
Wysiadasz z pociągu, suniesz w gąsiennicy współpasażerów wysypujących się co rano ze stacji Marylebone, panicznie szukasz w przepaściach torebki 'oysterki' i zastanawiasz się, jaka linia metra zabierze cię w okolice sali konferencyjnej, która jest twoim dzisiejszym punktem przeznaczenia.

Wpadasz na niego tuż po wyjściu z dworca.
Stoicie metr od siebie i uśmiechając się nieśmiało ignorujecie fukania pędzącego tłumu, któremu ewidentnie utrudniacie swobodny przepływ.




Udajesz sama przed sobą, że to spotkanie nie zrobiło na tobie żadnego wrażenia.
Że podskórnie przeczuwałaś, że możesz się na niego natknąć.
Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie planuje spotkania z byłym kochankiem.
Choć czasem może nieśmiało liczy, że wspólne trajektornie przetną się na jakimś ślubie znajomych, w ulubionym pubie, na branżowej konferencji.


On też nie wygląda na zbyt poruszonego, choć czujesz, że powitanie jest ciepłe.

Wymiana grzeczności.
"Ach! Na konferencję? Na Camden? Jedziesz autobusem, czy chcesz się przejść?"

Autobus jest jedyną opcją, jeśli nie planujesz spóźnienia i nie zamierzasz wydać majątku na taksówkę. Odprowadza cię na przystanek, usłużnie sprawdza rozkład jazdy i daje wskazówki, jak dojść do celu tylko jemu znanym skrótem.
Obiecuje, że przyjdzie po ciebie, aby wyciągnąć cię na jesienny spacer.
 

Zaczyna się szkolenie, na którym nijak nie będziesz mogła się skupić.
Czujesz nieśmiałe łaskotanie pod przeponą.
Mieszanka niedowierzania, ekscytacji i świeżego powiewu zauroczenia jest trudna do ukrycia i masz wrażenie, że wszyscy wokół widzą twoje pałające poliki.
Automatycznie robisz tony notatek, by później  (tradycyjnie już) nigdy do nich nie zajrzeć. Pakujesz się szybko i czekasz jak na szpilkach, aż skończą się wydumane pytania do prelegenta.
Wychodzisz pierwsza, ignorując możliwość networkingu i zdobycia dodatkowych materiałów szkoleniowych.


Jest. Stoi oparty o pięknie zdobioną bramę po przeciwnej stronie ulicy.

Omiatasz go wzrokiem i nie możesz nie zauważyć, że wygląda świetnie.
Nie umykają twej uwadze znajome zakamarki jego ciała (znane tylko nielicznym; fakt, że jesteś jedną z nich jest dziwnie podniecający).


- Spacer?
 

Wiesz, że w domu czekają dzieci, niewystarczająco naprzytulane w codziennym pędzie między pracą a lodówką.
A jednak nie możesz sobie odmówić tej przyjemności.
"Zadowolą się chipsami o smaku octu winnego" - myślisz sobie, uspokajając ćmiący wyrzut sumienia.


O choćby pokojowym zjednoczeniu ciał mowy być nie może, mimo że aż się prosi, by przynajmniej wziąć go pod rękę.
'Seks z byłym' to wymysł kolorowych pisemek dla podniesienia poczytności.

Nie wchodzi się do tej samej rzeki!

Idziecie przed siebie, trzymając między sobą poprawny dystans.


Plecak, wypchany po brzegi materiałami ze szkolenia zaczyna powoli ciążyć, a obijający się o ciebie co i rusz przechodnie wkurzają z lekka.
Bo przecież nie patrzysz już na świat przez różowe okulary.
Już nie ma między wami tej łagodzącej wszystko chemii.


A jednak z ukłuciem zazdrości stwierdzasz, że on nadal jest zabawny, szarmancki i uwodzicielski.
I dobrze ubrany.
Mieszanka wypróbowanej, nowoczesnej elegancji z wysmakowaną klasyką zawsze cię pociągała. Kątem oka wyłapujesz te wszystkie szczegóły, o których zdążyłaś już zapomnieć: kolorystycznie dobrane detale, oryginalne dodatki, wysublimowany wybór tkanin i swobodę, z jaką to wszystko razem jest skomponowane.

I po raz kolejny łapiesz się na tym, że ogarnia cię fala bliżej nieokreślonego żalu.
Bo gdyby on był podtatusiałym dziadygą z obwisłym brzuchem i workami pod oczami, dużo łatwiej byłoby ci się pozbyć irytującej tożsamości brzydkiego kaczątka.
W tyle głowy pulsuje ci ćmiącym bólem pytanie, czy dobrze się stało, że ... jednak nie jesteście razem. 


Właśnie przekraczacie jedną z najsławniejszych ulic. W oddali widać zarysy Sherlocka Holmes'a zbrązowiałego przed swoim własnym muzeum.
Sting nuci ci w głowie 'There's moon over Baker Street tonight ...'. (Tak wiesz, że to Bourbon Street, ale skoro może być 'beboso', to i 'baker' ujdzie).


Drogą skomplikowanych połączeń nerwowych zaczynasz w mózgu odtwarzać kolejny film.
Jak w kalejdoskopie przelatują ci przed oczami wspólnie przeżyte chwile, odwiedzone miejsca, poznani znajomi.

A Tuwim i jego 'wylękniony bluźnierca, unoszone gorące, unisono dyszące i tych dwoje nad dwiema'?
Z nikim innym wiersze nie przemawiały tak wyraziście do do wyobraźni.


Znów chłoniesz go całą sobą. Wciągasz dyskretnie jego zapach, po którym rozpoznałabyś go bez pudła, niczym matka pingwiniątka rozpoznaje jego pisk wśród dziesiątek tysięcy innych puchowych kulek.
 

Nie chcesz pamiętasz złego, ignorujesz niedoskonałości, a wszystkie wady wydają się blednąć.
Kłuje cię, że co i rusz ktoś inny spogląda na niego z zachwytem, z błyskiem w oku wielokrotnie gorętszym niż twój.
Onieśmiela jego niewymuszona swoboda i niczym niezachwiane poczucie własnej wartości.


Myślisz: To jednak kawał mojego życia!
Zastanawiasz się, czy można tak zupełnie przestać kogoś kochać, wymazać z pamięci i nie pragnąć.


Przywodzisz w myślach te wszystkie chwile, kiedy płakałaś przez niego w łazience w pracy, rozmazując i tak już wypłowiały zmęczeniem makijaż - bo potrafił ci solidnie dopiec.
Wiesz, że żaden związek nie pozostawia cię taką samą. Raz sklejonych kartek nie da się bezboleśnie rozłączyć. Poszarpane fragmenty zawsze pozostaną na obu oderwanych połówkach.


I chociaż to ty odeszłaś klnąc na czym świat stoi, choć mówiłaś sobie, że porzucenie go to najlepsza decyzja w twoim życiu, to czujesz, jak - wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew twojej woli, wbrew prawom natury - rodzi się w tobie tęsknota za tym, co was kiedyś łączyło.
Bo choć to ty zadecydowałaś o rozstaniu, to jednak zranione ego daje o sobie znać.
Że nie walczył, że nie próbował rozkochać cię w sobie na nowo, że był uparty, kapryśny i momentami brutalny.
Bo przywodzisz na myśl ból, jaki towarzyszył budowaniu tego związku. Jak oswajałaś go powoli, jak pokonywałaś początkową niechęć, jak po raz pierwszy poczułaś wreszcie to przyjemne mrowienie i zrozumiałaś w końcu, że bycie w jego objęciach jest pięknym i unikalnym przeżyciem, które nie każdemu jest dane doświadczyć.


Mrok dawno już zapadł.
On odprowadza cię do samej stacji, całuje na pożegnanie w policzek.
Bez czułości.
Bez żadnych frazesów w stylu 'fajnie cię było znów zobaczyć'.
Bez obietnic 'zdzwonienia się'.
Bez słowa odchodzi w siną dal, nie oglądając się za siebie.


Zbierasz szybko do kupy pęk emocji, upychasz niesforne myśli do plecaka i chcąc nie chcąc wyciągasz z bocznej kieszeni bilet powrotny.
Zanim przyjedzie pociąg idziesz do dworcowej toalety i zauważasz, że zmoczone nagłym kapuśniaczkiem włosy prezentują się wyjątkowo marnie, a siwe odrosty na przedziałku sprowadzają cię na ziemię.
Obciągasz workowaty sweter i z dezaprobatą patrzysz na buty. Sfatygowane i mało seksowne.
Nie, zdecydowanie nie wyglądasz jak milion dolarów (czym tłumaczysz sobie jego obojętność).




W głębi serca wiesz, że czułaś się przy nim jak prowincjonalna gąska, że on i tak do ciebie nie pasował.

I z tą pocieszająco-racjonalizującą myślą wracasz do porzuconego w skromnym miasteczku męża i dzieci.





*****








Tych wszystkich, którzy wiedzą, że mój mąż czyta mojego bloga oraz tych którzy znają nas osobiście, gdyż zrobili to, czego zawsze się obawiałam, a mianowicie - w jakiś niewiarygodny, tylko sobie znany sposób - namierzyli mojego bloga i zidentyfikowali bez pudła (Tomku, pozdrawiam :)) pragnę uspokoić.
Nie, nie zdecydowaliśmy się z Walentym na związek
otwarty :), choć ... nie jest to także fikcja literacka.
 

W rolach głównych wystąpili: nie mogąca sobie odmówić małego szlajanka z aparatem Fidrygauka na gościnnych występach i jej były kapryśny kochanek ... Londyn :)


... współpasażerów wysypujących się co rano ze stacji Marylebone ...


... że wspólne trajektornie przetną się na jakimś ślubie znajomych, w ulubionym pubie, na branżowej konferencji...

 ... na  Camden? ...

... jeśli nie planujesz spóźnienia i nie zamierzasz wydać majątku na taksówkę ...

... i daje wskazówki, jak dojść do celu tylko jemu znanym skrótem ...

... o pięknie zdobioną bramę po przeciwnej stronie ulicy ...

... omiatasz go wzrokiem i nie możesz nie zauważyć, że wygląda świetnie,
nie umykają ci znajome zakamarki jego ciała ...



... z ukłuciem zazdrości stwierdzasz, że on nadal jest zabawny ...


... szarmancki ...

... i uwodzicielski ...






... mieszanka wypróbowanej, nowoczesnej elegancji z wysmakowaną klasyką zawsze cię pociągała ...

 

... kątem oka wyłapujesz te wszystkie szczegóły, o których zdążyłaś już zapomnieć: kolorystycznie dobrane detale ...

... oryginalne dodatki, wysublimowany wybór tkanin ...


... kłuje cię, że co i rusz ktoś inny spogląda na niego z zachwytem, z błyskiem w oku wielokrotnie gorętszym niż twój ...
 


... jak w kalejdoskopie przelatują ci przed oczami wspólnie przeżyte chwile, odwiedzone miejsca, poznani znajomi ...

... widać zarysy Sherlocka Holmes'a zbrązowiałego przed swoim własnym muzeum ...
(no dobra, informacja dla pedantów: muzeum jest trochę dalej, za rogiem :))

 ... a Tuwim i jego 'wylękniony bluźnierca, unoszone gorące, unison(o) dyszące i tych dwoje nad dwiema'? ...

... mrok dawno już zapadł ...

... wracasz do porzuconego w skromnym miasteczku męża i dzieci ...






Miłych Walentynek, sobota, 14 lutego 2015

Mam Lexusa

$
0
0
Mam Lexusa.
Jest piękny.
Stoi pod domem obok Lexusa mojej żony.

Podgrzewana kierownica, aktywny system ochrony przedzderzeniowej, gustowny komputer pokładowy, ekologiczna hybrydowa jednostka napędowa,bezawaryjna elektryka i elektronika. Hamuje na 37 metrach przy prędkości 100km/h.
P
o wyłączeniu silnika miękki skórzany fotel sam odjeżdża maksymalnie w tył, aby łatwo się wysiadało.

Uwielbiam nim jeździć.

Niektórzy mówią, że taki Lexus to przedłużenie penisa.
Chęć udowodnienia sobie samemu swojej wielkości.
Dodanie sobie paru centymentrów wzrostu.
Fakt, do wysokich nie należę.
Metr sześćdziesiąt pięć.
Ale to nie ma nic do rzeczy.

Mam Lexusa, bo wydanie 230 000 złotych gotówką nie stanowi dla mnie problemu.
Stać mnie.
Mam jeździć Fordem Ka?


Mam też piękny dom.
Nie za duży, nie za mały.
W zacisznym miejscu, nie rzucający się w oczy, z dala od osiedli dla nowobogackich.
Urządzony stylowo i bez przepychu.
Piękny i funkcjonalny. Sam nadzorowałem jego budowę.
Technologicznie powalający na kolana.
Cóź. Lubię wszelkie nowinki ułatwiające życie.



Nieee ...
To bez sensu!
Zacznijmy jeszcze raz.



*****

Jestem doktorem fizyki.
Jestem nieprzeciętnie inteligentnym gościem.
Nie ma się tak naprawdę czym chwalić. Po prostu zostało mi to dane.
Odgórnie.
Dar od Boga.
Tak zawsze powtarzał mi ojciec.

I ja mu wierzyłem.
Nie, nie, nauka zupełnie nie przeszkadza mi wierzyć w nadprzyrodzone.


Nie zakopałem tego daru w ziemi.
Przeciwnie. Pomnażałem talenty na potęgę.
Od dzieciństwa doprowadzałem matkę do rozpaczy, wykradając jej wszystko z domu, w celu przeprowadzania eksperymentów naukowych.
Jeden zakończył się niemalże wysadzeniem w powietrze blokowej piwnicy.

Karierę naukową zakończyłem dość szybko.
Wolałem założyć swoją własną firmę.
Niszowy biznes, dla hobbystów, ale bardzo dochodowy.
Bardzo dochodowy.
Na liście najbogatszych Polaków mnie nie znajdziecie.
Po prostu się nie obnoszę z moim majątkiem. Ten Lexus może mnie nieco zdradzać, ale poza tym trzymam tak zwany 'low profile'.

A właśnie!
Angielski.
Nauczyłem się sam. Z książek przemycanych mi potajemnie przez moich zagranicznych znajomych.
Te znajomości zresztą zaowocowały w przyszłości i pozwoliły mi rozwinąć skrzydła w biznesie.
Teraz zajmuję się głównie giełdą, nieruchomościami i ciągłym rozszerzaniem działalności mojej firmy.
Wschodnia Europa to bardzo chłonny rynek.


Nieee, tak też chyba nie.
To nie ma większego znaczenia.
Pieniądze, to tylko narzędzie.
Satysfakcję w życiu czerpię z zupełnie czegoś innego.
No to jeszcze inaczej ...



*****

Mam 67 lat.

Mam świetnąświętąświetną żonę.
Cierpliwą i akceptującą wszystkie moje ekscentryzmy.
Mam dwóch synów, z których jestem bardzo dumny. Mam pięcioro wnucząt.
A właściwie cztery wnuczki i jednego wnuczka, w którym jestem zakochany bez miary.
Mam przyjaciół na wszystkich kontynentach.

Jestem człowiekiem spełnionym, szczęśliwym, pełnym pasji, z niewyczerpanym apetytem na życie.
Jestem zdrowy, nic mi nie dolega i mam energii za trzech.
Oprócz pracy zawodowej, 'dziadkowania', działalności charytatywnej na rzecz lokalnej społeczności mam jeszcze sporo czasu na realizowanie mojej nowej pasji, którą jest podróżowanie do najdziwniejszych zakątków świata.


Mam też ogród.
A w tym ogrodzie drzewa, które wypuszczając młode gałęzie niesfornie wpychają się na posesję sąsiada.
Rozkładam w naprędce drabinę.
Wspinam się.

Przycinam.

Przechylam się zbyt mocno by teoria mogła powstrzymać praktykę. Środek ciężkości brutalnie daje o sobie znać.
Zresztą od tej chwili teoria będzie przegrywać z praktyką na wszelkich możliwych frontach.

Przed oczami migają mi retrospekcyjne migawki: leżę w ogrodzie sąsiada, wątłym głosem nawołując żonę, jadę karetką usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie mogę ruszyć żadną częścią swojego ciała, oczekuję na kolejne wyniki badań i zastanawiam się, dlaczego wszyscy wokół są dziwnie milczący i mają spuchnięte oczy.
Teoretycznie jeśli w ciągu najbliższej godziny od upadku zabezpieczy się kręgi C3-C6 i nie dopuści do spuchnięcia rdzenia kręgowego, to szanse na normalne funkcjonownie są duże.
Teoretycznie całkowity powrót do formy jest - jakkolwiek ironicznie to brzmi - w zasięgu ręki.
Teoretycznie powinienem oddychać samodzielnie.
Teoretycznie mam nieograniczone środki finansowe na rehabilitację, brata, który jest konsultantem krajowym, co prawda nie w dziedzinie ortopedii, ale 'ma dojścia' do najlepszych specjalistów.

Teoretycznie jestem 'sztywny gość' - jak mnie sadzają na wózku w gorsecie, to się trzymam prosto, zadziwiając wszystkich rehabilitantów.

W praktyce leżę już od od dziesięciu miesięcy w jednej i tej samej pozycji, zaliczając po kolei respiratory, sepsy, rotawirusy, odleżyny, depresje (swoje i szpitalnych współlokatorów), zaburzenia mowy, zaniki pamięci, zaniki nadziei.
Próbuję cieszyć się drobnymi postępami, powrotem samodzielnego oddychania, 'rowerkiem', który wykonują moje nogi wkładając w zadanie 25% mięśniowej pracy własnej.

Nie myślę już o tym, że kiedykolwiek zasiądę za kierownicą mojego Lexusa.
Moim marzeniem jest unieść samodzielnie palec, a może nawet - kto wie - i całą rękę.
Chciałbym móc jeszcze pobawić się ze swoim wnukiem.

Albo przynajmniej chciałbym móc przestać myśleć i zadawać sobie na okrągło pytanie: DLACZEGO?


___________________________________________________________

 

Obejrzałam ostatnio dwa świetne filmy: Nietykalni i Teoria Wszystkiego.
Dawno się tak nie śmiałam do łez, jak przy oglądaniu tego pierwszego. Drugi był bardziej 'bolący'. Oba tchnęły nadzieją, że paraliż ciała nie musi ograniczać aktywności życiowych, pozbawiać celów, zabierać radość istnienia i pragnienie osiągania sukcesów.
 

A jednak ... szara, codzienna rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.

I nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić, co czuje i myśli osoba, której nagle zawalił się cały świat przez jedną głupią gałązkę, przez pieprzoną chwilę bezmyślności, przez cholernego, niewyobrażalnego pecha ...
Nie zdaję sobie sprawy, jak trudno jest powstrzymać galopujący w głowie tabun myśli, wiedziony przez wściekłego furmana, który co i raz sieka boleśnie po szarych komórkach retorycznym biczem zapytania "Gdybym tylko ..."
Nie wiem, jak bardzo dusząca może być niemoc.
Nie mam pojęcia, co można zrobić, jak pomóc, jak pocieszyć, jak pomilczeć, jak nie odbierać przerażonym wyrazem twarzy choć skrawka nadziei, skoro samemu się jej nie ma, bo wytrzasnąć nie ma skąd.
Nie umiem spojrzeć w oczy, w żywe, sprawne, wyczekujące oczy i ukryć szok, jak bardzo nie przystają one do rachitycznych, zmartwiałych rąk leżących posłusznie na szpitalnej kołdrze, do znieruchomiałych, zanikających nóg, do odłączonych mięśni tułowia, do przyspawanej na stałe szyi noszącej na sobie ślady nieudanej operacji.
 

Nie potrafię przyporządkować tego obcego, nieruchomego ciała do mojego wujka, który zawsze był dla mnie (mimo różnic mentalnych) niedoścignionym wzorem i autorytetem.
 

Czasami nie potrafię spać w nocy, dusząc się z bezsilności.
A przecież jestem tylko kuzynką. Mieszkającą daleko, na Wyspach Szczęśliwych istotą, która nie ma Lexusa, nie ma domu, własnego ogrodu, sukcesów na koncie, milionów w banku, mózgu geniusza, estymy wśród lokalnej społeczności, doktoratu, wspomnień z zamorskich krajów.
Ale za to ma posłuszne palce, którymi może otworzyć laptopa, zalogować się na konto i napisać coś na blogu.

Historie Philippe Pozzo di Borgo (dla odmiany miał przed domem Maserati), Stephen Hawkins'a (fizyk!), Christopher'a Reeve'a czy wielu innych mniej znanych Unieruchomionych i Uwięzionych w Zniszczonym Ciele poruszają czułe struny.
Ale tylko jako emocjonalnie odległy element scenariusza.
Powodują pełnie niedowierzania kiwnięcie głową, ciężkie westchnięcie 'No tak ..." i ulotny komentarz, że co też za nieszczęśliwe przypadki chodzą po ludziach.
 

Kiedy jednak dotyka to realnej osoby, którą się jeszcze niedawno znało jako wulkan energetyczny, jako bank pomysłów i spiritus movens inicjatyw wszelakich, realność dramatu uderza z tysiąckrotną mocą.
 

Wtedy właśnie człowiek uświadamia sobie, jak koszmarnie bolesnym uczuciem jest wdzięczność ...



poniedziałek, 9 marca 2015

Na podwórku fajnie jest, można sobie pobiegać ...

$
0
0
Odkąd sięgam pamięcią, moje młodociane życie towarzyskie toczyło się na podwórku.
Dokładniej rzecz biorąc, w okolicach starego śmietnika i trzepaka.
Tam było główne centrum dowodzenia.




Nasze rewiry obejmowały ponadto:
- niewielkie wybetonowane podwórko otoczone uginającymi się od owoców jarzębinami, z karuzelą i piaskownicą, która była idealnym miejscem dla młodszego rodzeństwa, porzucanego na czas bolesnych bitew (z udziałem plastikowych spluw i tychże dorodnych czerwonych kulek, zrywanych kiściami podczas uprzedniej wspinaczki po drzewach),

- żwirowe boisko, okupowane głównie przez fanów futbolu oraz napojów wyskokowych, posiadające też zardzewiałą kręgielnię - niebywały, nigdy nie używany relikt socrealizmu, który pretendował do zapewniania rozrywki zarówno klasie robotniczej jak i inteligencji ;),



Gdzieś się to zdjęcie uchowało: po lewej - stara kręgielnia, w tle bzowy lasek oraz piękne socrealistyczne blokowisko przy dawnej ulicy Nowotki (dziś Andersa).


- górkę porośniętą dzikimi różami i szczawiem; górka służyła zarówno jako tor saneczkowy zimą jak i wdzięczny obiekt terenowy do zabawy w chowanego a także ... robiła za polową łazienkę (bo komu by się tam chciało łazić do domowej toalety). I o ile dziki szczaw jedli tylko ci najbardziej beztroscy (lub mało obrzydliwi), o tyle dzikie róże kusiły wszystkich, dostarczajac multum włochatych nasionek, które wrzucone za koszulkę nielubianego delikwenta i roztarte po plecach, katowały go przez długie godziny swoimi irytującymi nano-igiełkami),


- bzowy lasek, w którego cieniu była jedynie goła ziemia, idealna do grania w wojnę (Kto pamięta to pełne pasji ciskanie wirującym scyzorykiem, ze słowami "wywołuję wojnę przeciwko-piwko, przeciwko-piwko ... Anglii"? Po czym, gdy nóż sprawnie wbił się w grunt przeciwnika, odcinało się na rozkraczonych nogach jak najwięcej powierzchni 'państwa', aż do momentu całkowitego unicestwienia),

- oraz miejsca surowo zakazane, czyli windy, piwnice (pełne kotów, więc moja noga tam, rzecz jasna nie stawała), strychy, którymi można było przejść niemalże wzdłuż całej ulicy Nowotki oraz okoliczne podwórka, gdzie nie sięgał nas wzrok i krzyk matek wzywających na obiad.


Trzepak - jak to ktoś gdzieś kiedyś pięknie ujął - był facebookiem naszego dzieciństwa.
Tam się nawiązywało pierwsze podwórkowe przyjaźnie, nierzadko zaczynane od kuksańców w bok (bez zbędnych gadżetów :))




Tam się poznawało przyjaciół przyjaciół, 'polubiało' najnowsze pomysły znajomych czy prezentowało nowe buty.


Podwórkowe zabawy były - prowokowane ogólnie panującą komunistyczną szarzyzną - nadzwyczaj barwne i kreatywne.
 
Pojęcie nudy nie było nam znane.
 
Oprócz wspomnianych już bitew na jarzębinowe spluwy czy wojny przeciwko-piwko, bawiliśmy się w podchody na całowanie (jak nas chłopaki znaleźli, to mogli nas całować, a jak my ich, to też na mogli całować - do czego w efekcie końcowym i tak nigdy nie dochodziło, bo w swej cnotliwości uciekałyśmy z piskiem).
Grało się w gumę, klasy, karty i państwa-miasta.
Były potajemne wyprawy na podwórka sąsiednie, uciekanie przed pijakami tłukącymi się do nieprzytomności o zbitą w alkoholowym widzie butelkę żytniej, straszenie zboczeńców pokazujących swoje wdzięki w przytrzepakowych śmietnikach (no dobra, przyznaję się, od tego byli chłopcy do specjalnych poruczeń, bo ja przez tych pokazywaczy to raczej sama miewałam koszmary nocne) oraz nawiązywanie migowych znajomości z 'egzotycznymi' dziećmi z państw bloku wschodniego, np. z Rumunii, których rodzice przebywali w Polsce na kontraktach dyplomatycznych.
 
Podwórkowe atrakcje zmieniały się rzecz jasna z wiekiem.
I o ile w wieku wczesnoszkolnym satysfakcjonowało nas przekopywanie piaskownicy, wydłubywanie z ziemi dżdżownic na czas, gra w kapsle oraz wkręcanie małolatów na potęgę (np. że wujek przywiózł nam z zagranicy specjalne jabłka 'miętówki' - tu następował potężny gryz jabłka i miętowe chuchnięcie wprost w nos nabieranego osobnika, który w swej trzy-czteroletniej naiwności nie domyślał się, że 'miętowość' pochodziła ze schownej pod jezykiem ... miętkówki :)), o tyle w wieku starszym zabawy coraz bardziej kręciły się wokół rodzących się podwórkowych związków uczuciowych, zwanych WNM (Wielka Nieskończona Miłość).



Prym wiodła Izka, która już w szóstej klasie obściskiwała się z Radkiem gdzie popadło, a nawet (ochocho!) całowała się w zaułku przy windzie. Z języczkiem!

Izka nic sobie nie robiła z matczynych nawoływań z ósmego piętra. Opracowała bowiem iście genialny pomysł na przedłużanie swych podwórkowych schadzek czasami nawet i do godziny. Stawała za węgłem tak, by nie można było jej zobaczyć z okien mieszkania, drąc się jednocześnie w niebogłosy: "Maaaarta! Maaaarta!" tak doniośle, że słyszał to cały Muranów. Imię to należało do jej młodszej siostry, której Izka rzekomo szukała po całym podwórku, a która w rzeczywistości stała posłusznie między obściskiwaną siostrą, a ściskającym absztyfikantem, milcząco przekupiona obietnicą landrynek.
Cwaniakowanie w efekcie końcowym nie wyszło Izce na dobre, zaskakując ją wczesnolicealną ciążą i podcinając jej skrzydełka na wiele lat (po których, rozwiódłszy się ze swym mało odpowiedzialnym i jeszcze mniej przedsiębiorczym kochasiem, ogarnęła się nieco i stanęła na własne nogi - o czym dowiedziałam się ... z Naszej Klasy :)))



Na drugim krańcu skali miłości był Popielaty Sławek, bez dwóch zębów na przedzie, z bujną acz nieujarzmioną czupryną i policzkami płonącymi aż po białka oczu, szczególnie w obliczu zawstydzenia. I o ile braki w uzębieniu były stanem przejściowym, o tyle nieśmiałość zżerała Sławunia dzień i noc, zwłaszcza na widok kruczoczarnej Kasi z Parteru, w której kochał się namiętnie, acz bez nadziei na jakikolwiek rozwój wypadków miłosnych, jako że Kasia była wypieszczoną jedynaczką, pieczołowicie strzeżoną przez babcię i z byle synem dozorcy się nie zamierzała zadawać.

Moim 'partnerem do podchodów' (czyt. ewentualnego całowania), był Rudy. Rudy był pełnokrwistym huliganem z warszawskich Szmulek, który okazjonalnie przyjeźdżał z Pragi Północ do muranowskiej babki, przywożąc kradzione (jak mniemam) naręcza ... wsuwek do włosów, które ofiarował mi jako dowód swej rudzielczej miłości, nie zważając zupełnie na fakt, że w owym czasie miałam włosy krótsze niż zwyczajowy paź.
Rudy doprowadzał mnie do rozpaczy nie tylko płomieniem swej czupryny i indyczymi jajami piegów, wprawiając mnie w przeświadczenie, żem niegodna miłości młodzieńców o nieco ciekawszej aparycji*, ale też specyficznym sposobem okazywania uczuć, manifestującym się głównie mówieniem mi, że jestem głupia i brzydka (co było, wmyśl ówczesnego kodu młodszej młodzieży, zaszyfrowanym wyrazem zachwytu nad mym powabem i bystrością umysłu).
Ja również nie pozostawałam mu dłużna, odwzajemniając kopniakami i szturchańcami nie miłość, co prawda, ale wdzięczność za niepodzielne i nieustające zainteresowanie moją skromną osobą, którego nie dane mi było doświadczyć z innych źródeł :) 



Oprócz rozrywek miłosnych, których status oznajmiało się, a jakże, na ścianach, wypisując kto kogo kocha, kto nienawidzi, ku udręce cieciów i pań z administracji, było wiele zwykłych atrakcji: rower, wrotki, wyprawy do parku po kijanki, wyprawy na bułki z jogurtem z pobliskiej budki 'badylarza' (jak niepochlebnie zwano ówczesnych drobnych przedsiębiorców) albo polowanie na rzucane w sklepach produkty deficytowe, po które się stało wielokrotnie w kilometrowych kolejkach, zanosząc w międzyczasie towar do domu i wymieniając się na czapki, dla zmylenia (he, he) sprzedawczyń.


Dzień rozpoczynał się od skrzyknięcia towarzystwa.
Metody były zróżnicowane, w zależności od stopnia zaangażowania rodziców w proces wychowania swoich spadkobierców.
Korelacja między liczbą potomków była oczywista - im więcej rozdartych gąb na metr kwadratowy, tym mniejszą siłę perswazji trzeba było stosować.
W rzeczy samej dzieci z rodzin wielodzietnych bez specjalnego pozwolenia szwendały się w okolicach trzepaka już w okolicach ósmej (ewentualnie trochę później, po niedzielnym teleranku) i to one stanowiły trzon delegacji wysyłanej na żebry do jedynaków.
Najczęściej zwykłe "P'sze paniąąąąą, a Aśka wyyyyyjdzie?" wystarczało, choć czasami trzeba było składać jakieś trudne do spełnienia obietnice typu godzina powrotu czy kategoryczny zakaz oddalania się z okiennego pola widzenia.
A jedynacy byli - wiadomo - gwiazdami socjometrycznymi, gdyż zawsze posiadali najfajniejsze zabawki, ciuchy i kieszenie wypchane słodyczami (najczęściej z eksportu).

Na porę deszczową też zawsze znajdowało się rozwiązanie.
Chlapiąc drzwiami krzyczało się na całą klatkę: "Mamoooo, idę do Ewki!" i grzało się po dwa schodki do przyjaciółki z szóstego, gdzie z kolei prostolinijne "dzieńdobryczyjestewka" było jedyną kurtuazją na jaką było nas stać, zanim - nie czekając zbytnio na odpowiedź - wślizgiwało się przez drzwi i pruło wprost do pokoju równie znudzonej psiapsióły, by posłuchać na magnetofonie szpulowym nagrywanej 'ze słuchu' Listy Przebojów Programu Trzeciego (Limahl był na topie) lub analogowej płyty Drupiego.









Po szkole, z kluczami na szyi chodziło się na Starówkę na lody lub zapiekankę z pieczarkami i serem, albo wpadało się do kogo popadnie, bez uprzedniego umawiania się. 

Głód zaspokajało się kanapką z pasztetową, makaronem z keczupem lub chlebem opiekanym w jajku, a w ferworze podwórkowej zabawy darło się ryja pod oknem, by matka na szybko zrzucili jakąś kajzerkę lub jabłko.


Po drodze zdarzały się kłótnie, wpadki, zerwane przyjaźnie. Bywało, że do akcji wkraczali dorośli, ale były to sytuacje ekstremalne. Na ogół wszystkie konflikty rozwiązywaliśmy we własnym gronie, wiedząc jak unikać miotły dozorcy, łypiących oczu blokowych plotkar czy ciętych języków nadopiekuńczych mamusiek, które w przypływie furii potrafiły się pofatygować na skargę do rodziców, co kończyło się najczęściej mało przyjemnie, włączając w to najwyższy wymiar kary, jaką był ... zakaz wychodzenia na podwórko.

A jak teraz bawią się polskie dzieci?


A tytuł inspirowany hitem z tamtych lat ...

* Dla wyjaśnienia dodam (w razie, gdyby jakiś rudy, a piegowaty młodzian trafił na ten wpis), że gust mi się odmienił i uważam, że rdzawy kolor włosów w połączeniu z zalotnymi piegami może być całkiem ciekawym zestawieniem (Damian Lewis otwiera moją listę ulubionych rudzielców, o Julianne Moore  nie wspominając).



 sobota, 14 marca 2015

Jerzy i Terry wśród erudytów

$
0
0
No i znowu zaszumiało, zagrzmiało, zawirowało w całym internecie.
 

Gwałcone kobiety w Indiach, epidemia AIDS w Afryce, zbrodnicze poczynania Putina, bieda brazylijskich faweli, terrorystyczne ataki ISIS, żenujący stan służby zdrowia w Polsce i milion innych problemów zbladło przy dramatycznej wpadce pani Wendzikowskiej, która wykazała się skrajną niewiedzą.

Nie wiedziała, kim jest Jerzy Grotowski.

Ta luka w wykształceniu, ta gafa na skalę międzynarodową, ta kompromitacja dziennikarstwa zasłużyła sobie na falę złośliwych memów, artykułów, komentarzy i blogerskiej krytyki (tak, tak, wiem, ja jak zwykle mam spóźniony refleks - ale to wpływ 'sił wyższych') niemalże na miarę pana Rusinka.

I nie zrozumcie mnie źle.
Owszem, zgadzam się z krytyką ignorancji czy powierzchownego dziennikarstwa.
Rozumiem zniesmaczenie, że taaaaka aktorka, musiała się łapać za głowę z powodu jakiejś polskiej, nieświadomej, niedokształconej komediantki.
Nie neguję, że istnieją pewne kanony wiedzy, że człowiek na poziomie, że ...


Choć może, bawiąc się trochę w adwokata diabła powiem, że kanonów jest wiele, a lista osób, filmów, miejsc, koncepcji czy zjawisk, które absolutnie i bez zająknięcia należy kojarzyć, będąc obudzonym w środku nocy, puchnie w dość zastraszającym tempie.
Na dodatek większość z nas ma skłonności do oburzania się na dziury w 'koszulach bliższych ciału'.
Czy kinoman będzie zawstydzony nieznajomością naczelnych fizyków kwantowych?
Czy miłośnik łaciny zrozumie fascynację ikonami mody, a meloman będzie sypał jak z rękawa nazwiskami twórców mang?



Śmiem twierdzić, że na każdego znajdzie się hak, a przynajmniej mały, z lekka kompromitujacy haczyk*.

Ja na przykład - i broń Boże bym w ogóle śmiała łasić się do słowa 'erudytka' - nie miałam zielonego pojęcia, kim był Terry Pratchett.
Owszem, wiedziałam o jego istnieniu, bo przewijał się dość często przez portal 'Lubimyczytać.pl', ale dopiero po jego śmierci przeczytałam parę złotych myśli, których był autorem (przednich, nie powiem, szczególnie tę o śmierci i podatkach :)) i dowiedziałam się, że wielkim twórcą fantazy był, co oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem nie poznamy się bliżej.
I co?
Jestem intelektualnym dnem?

Nie, nie chełpię się tym.
Nie, nie podzielam mody na lansowanie się niewiedzą.
Ale jestem w stanie stworzyć listę tysiąca i jednej pozycji złożonej z twórców, ich dzieł i miejsc umiejscowienia ich dzieł, który kojarzę tylko w lekkim zarysie.

I ja potrafię wyrażać święte oburzenie na wysoce zaawansowaną ignorancję

I ja potrafię się nawymądrzać i zgrywać rzeczoznawcę.
Potrafię też (tak mi się nieskromnie wydaje) przystopować moje opiniotwórcze zapędy.


W tym całym zamieszaniu nie rozumiem bowiem jednego.
Dlaczego tak bardzo potrzebujemy takich 'Anek Wendzikowskich' i ich gaf, żeby podbudować nasze ego?
 

Żeby się napuszyć, napiąć żyłkę, nadąć indycze wole i wyrzucić z siebie - w wersji łagodnej - naćwiekowaną ironią i pogardą, pseudointelektualną rozprawkę o tym jak to my, fiu fiu, tych wszystkich Grotowskich mamy w małym paluszku, choć my nie żadne wielkie aktory, tylko absolwenty wiejskich szkółek.
Albo - w wersji anonimowo-trollowej - nawyzywać człowieka od debili, pustaków, niedokształconych, słodziutkich idiotek; zmieszać go z błotem, przemielić przez wszystkie możliwe maszynki do niszczenia poczucia własnej wartości i wydać wyrok skazujący na wieczną i nieodwołalną banicję ze świata intelektualistów.

A Jerzy Grotowski ...
Cóż, moim skromnym zdaniem, mimo tego całego szumu, mimo oburzenia naszych rodzimych erudytów, mimo obrońców kultury głębokiej i apeli bojowników o słuszną sprawę, pozostanie raczej twórcą niszowym niż ikoną popkultury.
I myślę, że w grobie się z tego powodu przewracać nie będzie.


zdjęcie z treningu w Teatrze Laboratorium



Jeśli o mnie chodzi, to jest to dość zaawansowany poziom abstrakcji ...

A do wpisu (i pobieżnego przeszperania zasobów internetu w celu zweryfikowania mojej tezy) natchnął mnie zupełnie mi nieznany pan Zbigniew Piotrowicz, na którego list otwarty do Anny Wendzikowskiej trafiłam w wyniku szeregu przypadkowo po sobie następujących kliknięć myszką, których nie byłabym już w stanie odtworzyć.


* Tutaj taka mała próbka. 100 najbardziej znanych fragmentów muzyki klasycznej.
Ilu kompozytorów i tytułów potraficie zidentyfikować bez czytania podpisów?
A to tylko jedna działka kultury!








noc w przeddzień zaćmienia słońca, z 19-go na 20-go marca 2015

Meno

$
0
0

Moja półka z kosmetykami upiększającymi marną (poranno-lustrzaną) rzeczywistość nie prezentuje się zbyt imponująco.
Ot, parę niezbędnych buteleczek z supermarketu:
- tonik,
- płyn do demakijażu oczu,

- mleczko do demakijażu (właściwie nieużywane, bo powyższy płyn wykonuje pracę bezbłędnie, razem z pianką do mycia twarzy),
- krem pod oczy kupiony dawno temu w czasie jakiegoś kryzysu z Walentym, kiedy trzeba było na cito zatrzeć parodniowe ślady wylewania łez (zbliżający się termin upływu ważności przy niemalże pełnej tubce świadczy, że konflikt został efektywnie zażegnany :))
- moje nowe odkrycie krem intensywnie nawilżający (świetnie się wchłaniający - idalny dla kobiet w wiecznym pośpiechu :))
- tradycyjnie i namiętnie przywożony z Polski mój ulubiony krem Lirene, niestety już z przedziału 40+ (czeka w kolejce, aż się sąsiad 'wykończy' :))

- beznadziejny krem aloesowy z The Body Shop (szczerze odradzam; krem, nie sklep), który robi z mojej twarzy ślizgawkę, którą co rano trzeba i tak usuwać, bo się nie wchłonęła ani na jotę (kupiony w promocji i jakoś tak szkoda go wyrzucić :))

Powyższy zestaw jest chyba dosadnym dowodem na to, że (panowie, jeśli przebrnęliście tę wyliczankę i nadal czytacie, to uwierzcie mi na słowo) nie dbam przesadnie o moją facjatę.
Pozwalam się jej starzeć godnie, bez większych ingerencji i to nie tylko dlatego, iż średnio wierzę w zbawczą moc mazideł, ale głównie dlatego, że ... bądźmy szczerzy, czterdziestka to dziś nowa dwudziestka :) i nawet jak niedługo trzeba będzie raczej zaokrąglać do kolejnej dziesiątki, to w miarę zdrowy tryb życia i nieliczne zmartwienia póki co nie wyryły się znacząco na mym obliczu.

Poza tym zdrowa dawka ignorancji (czy raczej ignorowania) pozwala mi miłościwie niezauważać tych zwiotczeń wokół szyi, tej coraz głębszej bruzdy po prawej stronie ust, tych popękanych naczynek na policzku, wyostrzającej się linii brody z podstępnie wyłaniającą się na drugim planie bliźniaczą poduchą, coraz trudniejszych do usunięcia porannych spuchnięć powiek. 

Nie chcę się skupiać na okalającej oczy gęstniejącej sieci zmarszczek, które podle gromadzą w sobie nadmiar pudru. 
Nie mierzę stopnia opadnia kącików, nie dostrzegam nitkowiejących w zastraszającym tempie ust korali, nie liczę pieprzyków, przebarwień, narośli.
Nie mam na to czasu i nie mam na to ochoty.
Wypieram ze świadomości.



Pozostałe części ciała traktuję z równouprawnieniem. Obwisłości, pomarszczenia, nadmiary, sflaczenia ignoruję z konsekwencją godną lepszej sprawy.
Jedynie siwiznę skrzętnie chowam przed światem coraz to intensywniejszą barwą szamponów koloryzujących.




Ale gdy od pewnego czasu zaczęłam zauważać inne oznaki tykającego zegara biologicznego - zadrżałam.
Że co?
Że to już?
Że koniec? No w każdym razie, że początek końca?!


To mnie, przyznam szczerze, przybiło.

Owszem, nie lubiłyśmy się za bardzo.
Miałyśmy te swoje comiesięczne boje, aż krew się lała :)
I choć początki znajomości były wstydliwie ukrywane przed światem, choć jej pojawienie się było (wg norm panujących w mojej rodzinie) tematem tabu, choć mówiło się o niej szaradami, nigdy nie wymawiając prawdziwego, fizjologicznego imienia, to jednak żyłyśmy w zgodnej symbiozie już prawie trzy dekady, znając się jak łyse konie.
 

Obwisła skóra skórą, zmarczki zmarszczkami, a siwizna siwizną - lecz tu zaczęła się pojawiać realna wizja końca.
Końca młodości.
Końca resztek młodości.
Końca ledwie tlącego się płomyka młodości, którą hołubiłam czule, chroniąc ją przed jej największym wrogiem - lustrem.


Internet - biegły, znawca, sędzia i wyrocznia ostateczna - zdawał się potwierdzać moją tezę.
Wszystkie objawy się zgadzały.
Brak objawów też.
Jeszcze odciągałam wizytę u lekarza w celu potwierdzenia postawionej przeze mnie diagnozy.
Jeszcze panikowałam przyjaciółce w mankiet, że jakże to tak nagle na mnie spadło.
Jeszcze obserwowałam ze wstrzymanym oddechem, ale powoli przygotowywałam się na wyrok: przedwczesna menopauza.

Menopauza - to słowo przynajmniej miało w sobie łagodzącą konotację muzyczną, lecz wujek Google był bardziej dosadny:  

ostateczne rozstanie się z płodnością (efektywnością, produktywnością, skutecznością, twórczością, sprawnością, urodzajnością, wydajnością), 
przekwitanie (z opadaniem wszystkiego, co popadnie, z ponurym jesiennym widoczkiem w tle),
klimakterium (w rymie z prosektorium i krematorium), czy ... 
ustanie aktywności pęcherzykowej jajników (czyli - nazwijmy rzeczy po imieniu - śmierć! Może i fragmentaryczna, ale jednak śmierć.)

Aż pewnej nocy, zmęczona domysłami, skołowana bezsennością (a wiedzcie, że jest mi to generalnie stan obcy), zerwana z łóżka wewnętrznym głosem, wiedziona nagłym przeświadczeniem zleciałam na dół, wybebeszyłam pół apteczki i wyciągnęłam ukryty w kącie test hormonalny.
Przekroczona data ważności nie zniechęciła mnie. W końcu to tylko 'best before'.
Musiałam mieć pewność, tu teraz, natychmiast.
Musiałam zakończyć ten koszmar domysłów, spojrzeć rzeczywistości w twarz, wziąć byka za rogi i zmierzyć się z tematem.

Przy obecnym postępie medycyny, farmacji i biotechnologii naprawdę nie ma potrzeby kwestionować prawdomówności domowych testów dostępnych w byle supermarkecie.
W 99% stawiają trafną diagnozę.


W moim przypadku jak test wyprorokował, tak też i się stało.
 

A oto dowód:

Tu komentarz kabaretowy do powyższego zdjęcia.


A jakby jeszcze ktoś nie dowierzał, to oto kolejny:


całkiem świeże - parotygodniowe


... że się tak wpiszę w blogerski baby boom.

Pozdrawiam wiosennie :)


sobota, 21 marca 2015 

bogom wybaczamy wiele

$
0
0
Przez prawie rok mojego życia, przez koszmarnie ciężki i zagmatwany rok mojego życia, środę i piątek rozpoczynałam w środku nocy, o czwartej trzydzieści, by już kwadrans po piątej tłuc się pociągiem kolejki podmiejskiej do wymarzonej wywalczonej pracy.
Jedynej, którą po latach wojny podjazdowejłaskawie mi się zaoferowano.
Z mroźnej mgły poranka wyłaniał się widok lokalnego wysypiska śmieci, a monotonny ruch wielkich szczypców przewalających co większe kawałki metalu umilał czekanie na pociąg.



Dodatkową rozrywką było sprawdzanie (w ramach świeżo nabytej nerwicy natręctw) listy obecności stałych pasażerów.
Trójka Polaków (dżins, wąs i plecaczek) była zawsze przede mną. Rosjanka z przerysowanym makijażem, rozmawiająca na cały regulator przez komórkę wkraczała tuż po mnie. Były też dwie Chinki konsumujące swe imponujące zapasy jedzenia na dworcowej ławce, zamknięty w świecie ipoda Jamajczyk i drzemiąca z otwartą buzią Hinduska. W ostatniej chwili, czasami w 'zbyt ostatniej', wpadała młoda dziewczyna, z rozwianym włosem. I nie myślę, że całowała przysłowiową klamkę w ramach hipsterskiej mody na ... gonienie się z metrem (obejrzyjcie tu).
Raczej przegrywała z czasem i kuszącym ciepłem łóżka.
 

Aż pewnego dnia pojawił się ON.
Najpierw zobaczyłam 'wchodzący po schodach' przód kolarzówki. Później pojawił się kask rowerzysty, jego ramię podtrzymujące z lekkością sprzęt na jednym barku, sportowa koszulka (z krótkim rękawem, niezależnie - co zaobserwowałam już później - od aury) i spodenki. Też krótkie.
A spod spodenek wyrosły metalowe nogi w modnych adidasach.
Dwie skomplikowane technicznie maszynerie.
Zespół śrubek, zawiasów i wkrętów do zadań specjalnych.
Popis konstrukcyjnego geniuszu pozwalający nie tylko na niezdarne podpieranie się protezą, ale WCHODZENIE PO SCHODACH na dwóch sztucznych nogach.

I na JAZDĘ NA ROWERZE!




Tylko resztka przyzwoitości powstrzymywała mnie przed bezczelnym wgapianiem się w posiadacza tak spektakularnych nóg :)
Dla mnie był bohaterem, człowiekiem rzucającym wyzwanie samemu sobie, niepełnosprawności i ludzkim ocenom. Kimś, komu okoliczności nie przysłaniają celu.

Walczyłam z nieodpartą potrzebą zagadania do niego.

Ale po pierwsze nie wiedziałabym, co powiedzieć, a po drugie, odarłabym tę cała sytuację z magii, traktując go jako ... kogoś specjalnego. A miałam wrażenie, że on właśnie chciał pozostać częścią tłumu, a nie być 'innym'.

A było to parę lat przed paraolimpiadą w Londynie i przed tym, kiedy zbiorową wyobraźnią zawładnął Oskar Pistorius.
Nie było wtedy jeszcze słychać o 'dwudziestoczteronogich modelkach', a moje wyobrażenie o możliwościach funkcjonowania osób niepełnosprawnych w przestrzeni publicznej ukształtowane było polskimi realiami.


Ale nie o niepełnosprawności dziś będzie (a i wyżej opisany pan ma - jak na mnie przystało - raczej luźny związek z wątkiem głównym :)).
Choć to nikt inny jak właśnie Pistorius zasiał w mej głowie ziarno, które zaowocowało tym wpisem.


A właściwie jego uśmiech.
Bałamutny uśmiech chłopca.
Urzekający, niewinny uśmiech sportowca, który biegł po medal na swych gepardzich, elastycznych nogach z włókna węglowego
Porywający uśmiech człowieka, który miał wszystko: laury osiągnięć, uwielbienie tłumów, luksusy,
zwycięstwo we krwi, geny sukcesu oraz przywilej bycia ikoną.
Rozbrajający uśmiech mężczyzny, który zabił swoją narzeczoną.


Oglądałam swojego czasu dokument na temat procesu Pistoriusa i okoliczności, w jakich zginęła Reeva Steenkamp.
BBC z klasyczną powściągliwością, ale też rzetelnością starała się dociec, co naprawdę stało się owego wieczoru.
I ze ściśniętym sercem słuchałam wyjaśnień Pistoriusa, że się pomylił, że myślał iż broni ukochaną przed włamywaczami.
Bo z każdym słowem się pogrążał.
Bo brnął w absurd głupich usprawiedliwień, że niby nie zauważył, że Reevy (którą rzekomo miał ochraniać) nie ma w łóżku, że w panice wielokrotnie przestrzelił na oślep drzwi łazienki, gdzie miał się zadekować napastnik (a przecież wystarczyło zadzwonić po policję lub chociażby wyjść z domu - skoro 'wróg' był niewidzialny i nienatarczywy).
Bo choć widać było, że autentycznie żałuje tego, co się stało i rozpacza po stracie, to - po wysłuchaniu zeznań świadków - coraz bardziej oczywiste stawało się to, że Pistorius zabił, bo ... chciał zabić.
W danym momencie, ogarnięty szałem, omotany nieposkromionymi emocjami, ślepy z nienawiści i rozpaczy, że Reeva chciała od niego odejść strzelił, jakby chciał zabić niechcianą przyszłość.

Było mi go autentycznie szkoda, bo pogrążał nie tylko siebie.
Tym jednym (choć podobno nie jedynym) wybuchem nieokiełzanej złości zabił mit.
Pogrzebał symbol. Zniszczył wszystko, co budował z takim trudem.
Zmiótł z piedestału ideał, do którego zaczęli nieśmiało dążyć inni niepełnosprawni.




Na równi (tak myślę) z Oscarem chciałam, by cofnął się czas, by wyrwał mnie z koszmarnego snu.
A jednak sen trwał. A raczej pozostała smutna jawa, przygnębiająca rzeczywistość, w której rodzice Reevy musieli zacząć oswajać się ze śmiercią jedynej córki.
I smutne oczy matki, w których nie było nienawiści, a tylko przejmujący żal.
I łzy ojca, który musiał pochować swoje własne dziecko.


Dotykało mnie to oczywiście symbolicznie - nie płakałam po nieznanej mi modelce, ale po tym właśnie symbolu sukcesu, który tak niefrasobliwie dokonał samospalenia, zamiast dostarczać mi niezapomnianych wzruszeń i motywować swoją postawą.

Aż pewnego dnia zobaczyłam, jak jedna z moich znajomych na facebooku 'lajknęła' stronę 'Support for Oscar' i doznałam chyba jeszcze większego szoku przeglądając zawartość strony i czytając komentarze pod zdjęciem uśmiechniętego Pistoriusa.


 


Że piękny, że sexy, że ach i och serduszka damskie biją mocno na sam widok ...
I jeszcze te wyrazy żalu, że taki nieszczęśliwy, niesprawiedliwie osądzony.
A przecież każdemu z nas mogło się coś takiego wydarzyć. Walczmy o zmycie z niego plamy mordercy. Jeśli już trzeba, niech będzie przynajmniej nieumyślne zabójstwo.

Miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a ktoś napisze: Uwolnić Oskara! Szkoda, by się takie ciacho marnowało w więzieniu!

Jak się okazuje, bogom, bożyszczom, idolom jesteśmy w stanie wybaczyć wiele.

Niedawno przez angielską prasę przewinęła się dyskusja, poparta petycją podpisaną przez 15 tyś. fanów, czy Ched Evans (jakiśtam piłkarz, czy cholera wie kto - dowiedziałam się o jego istnieniu przeglądając nagłówki prasowe) ma prawo powrócić do gry w piłkę, po tym jak zgwałcił kelnerkę.
Taki utalentowany zawodnik miałby siedzieć na ławce rezerwowych?! Przecież odbębnił połowę wyroku! A poza tym, to panienka była tak pijana, że pewnie i tak nie pamięta.
Evans rozgrzeszony!


Nie dopuszczamy do siebie myśli, że ci, którzy są na piedestale, którzy - jako utalentowani, stanowiący dla nas, szaraczków, niedościgniony wzór nadludzie - mogą dopuszczać się wykroczeń czy zbrodni. Nasz mózg nie chce połączyć aktora z pedofilią, malarza z malwersacją, dziennikarza z perwersją czy sportowca z morderstwem.
Te słowa odpychają się jak magnesy o takich samych biegunach.

Szukamy usprawiedliwień, wynajdujemy dowody ich niewinności, wybaczamy awansem.

Inicjatorem wpisu był Pistorius, a czarę przelał Clarkson.
Clarkson był kolejnym gościem, który mnie ni ziębił, ni grzał.
Obejrzałam parę odcinków Top Gear razem z synem. Kątem oka jedynie, jako że dla mnie samochód musi spełniać tylko dwa warunki: jeździć bezawaryjnie i mieć ładny kolor :)
Nie zdążyłam więc wyrobić sobie zdania na temat bucowatości głównego prowadzącego.
Jednak gdy świat ogarnęło zbiorowe szaleństwo na wieść, że pan Clarkson mógłby wylecieć
na amen* z programu (ba, nawet z BBC) za pobicie i nabluzganie producentowi, nie mogłam się oprzeć przyjrzeniu się temu zjawisku bliżej.
I okazało się, że znowu to samo!
Zamiast krytyki - 10 'genialnych' tekstów. Co z tego, że prymitywnie podsycających najgorsze stereotypy?
Zamiast potępienia chamstwa i megalomanii - spazmy i wieszczenie końca epoki.
Zamiast poparcia dla niezłomnej postawy szefa BBC własnoręcznie mordującego kurę znoszącą bądź co bądź złote jajka - protesty i petycje.
Co innego, gdyby był to polityk czy jakiś szeregowy nauczyciel, kaznodzieja czy prokurator.
Tych byśmy byli gotowi rozszarpać na kawałki w imię obrony świętych wartości.
Dostarczycielom igrzysk musimy natomiast wybaczać wiele.
Dla naszego własnego przecież dobra.


Ciekawe, jak bardzo zmieniają się nam standardy moralne, jak biel miesza się z czernią, gdy oceniamy przez pryzmat talentu, popularności, czy wyglądu.
Jak ferujemy wyroki nie w oparciu o literę prawa, ale o osobiste preferencje czy antypatie.


Gdzie zatem leży granica, po przekroczeniu której i 'bogowie' spadają z piedestałów?

I jak potrafimy ją sobie sami w głowach przesuwać, by pasowała nam do sielankowej układanki?

Pamiętam, jak przeżyłam swój pierwszy (nastoletni) szok, gdy odkryłam, że jeden z moich ukochanych aktorów rozwiódł się z żoną. Taki uduchowiony, taki przystojny, tak romantycznie poruszający publikę swoimi rolami. Czyż nie powienien wieść także idealnego, błogiego życia?! Jak on śmiał tak mnie rozczarować?!
Rozwód jednak szybko poszedł w zapomnienie, okazał się bowiem 'zbrodnią' popełnioną jedynie przeciwko mym naiwnym, młodocianym wyobrażeniom o związkach damsko-męskich.
 

Ale z Polańskim wciąż mam problem.
Bo przecież ofiara mu przebaczyła.
Bo sprawa uległa przedawnieniu w świetle polskiego prawa.
Bo takim dobrym reżyserem jest.


I ładny uśmiech ma ...

______________________________________________________________________________

* Trochę mi się obślizgnął ten komentarz w czasie i musztardą po obiedzie zajechał, ale to wszystko wina 'hormonów' ;)

A Jeremy podobno już znalazł nową (że tak połączę dwa "końce epoki" :))







piątek, 3 kwietnia 2015

Jeśli nie Oxford, to co?

$
0
0
Ponieważ mój ulubiony blog o zwiedzaniu Anglii się wziął i zamknął (nie jako pierwszy i pewnie nie ostatni) postanowiłam wreszcie pozbierać trochę swoich wspomnień z odwiedzania różnych zakątków Wysp Szczęśliwych.
Dużo tego nie ma, albowiem globtrotter ze mnie żaden, a fotograf jeszcze gorszy
[1], ale z pięć wpisów się da wycisnąć, a kto wie, kto wie, może i z czasem dobrniemy do dziesięciu ;)
Zresztą parę nieśmiałych prób już było.
 

Nie będą to żadne profesjonalne wpisy z tłem historycznym. Do tego to, proszę ja Was, cierpliwości nie mam. Polecam tych, którzy są w tym dużo lepsi*.
Ale gdzieś muszę upchać moje refleksje i impresje związane z angielskimi zakamarkami, szczególnie po lekturze 'Zapisków z Małej Wyspy' Billa Brysona, które to rozczarowały mnie koszmarnie
(tu wyjaśnienie dlaczego).


Na pierwszy rzut pójdzie Oxford.
Będzie to przerobiony i odkurzony nieco wpis historyczny, zaczerpnięty z mojego poprzedniego bloga.

Dlaczego?
Bo była to nasza pierwsza prawdziwa wycieczka - zasługuje więc chyba na wpis premierowy, otwierający nowy cykl pt. 'Nie-poradnik Turystyczny Fidrygauki'. 



*****

W związku z nabyciem drogą kupna naszego pierwszego samochodu z kierownicą po prawej stronie, obudziły się we mnie zapędy turystyczne. I choć wiązać się to miało z przełamaniem lenistwa i zaburzeniem mojego cosobotniego rytuału siedzenia przed komputerem i relaksowania się po całym tygodniu, postanowiłam, że może byśmy jednak wyściubili nos poza naszą dzielnicę, w której zwiedzaliśmy głównie lokalny park, a kto wie, może i poza Londyn.

Właściwie to propozycja wyszła od Walentego (który - co czas pokazał - stał się naczelnym inspiratorem naszych rodzinnych eskapad), a że pogoda zapowiadała się piękna i nie miałam żadnych poważniejszych zadań na horyzoncie (oprócz oczywiście wygrzebywania naszego mieszkania spod góry śmieci – co radośnie wyparłam ze świadomości), nie znalazłam pretekstu, który mógłby mnie zatrzymać w moim ukochanym fotelu.
No i te drzemiące, bądź co bądź, we mnie geny turystyczne...
Musiałam pozwolić im się ujawnić!


Zaczęłam więc w piątek wertować internet w celu ustalenia, co, gdzie i jak. Padło na Oxford[2]. Miała być to nasza pierwsza samodzielna wyprawa poza Londyn, więc nawet tak banalne rzeczy, jak dotarcie na miejsce i parkowanie tamże było już wyzwaniem samym w sobie. Jako wielka fanka googlowania wiedziałam, że znajdę tam wszystko czego dusza zapragnie.
I nie myliłam się!
Począwszy od strony gminy Oxford, która precyzyjnie opisywała możliwość zaparkowania na jednym z 5 parkingów typu Park & Ride
[3]– gdzie można spokojnie zaparkować samochód bez konieczności godzinnego poszukiwania miejsca nieobwarowanego zakazami i restrykcjami, tudzież bez obawy przed wlepieniem mandatu i dojechać sobie do samego centrum Oxfordu lokalnym autobusem, aż po dokładne opisy ze zdjęciami obiektów typu ‘must-do’ czyli, których ominięcia nie można sobie darować. 


Nie snułam zbyt ambitnych planów, wiedząc, że pierwsza rodzinna wycieczka bez wózka nie może przewidywać długich marszrut. Chcieliśmy po prostu trochę pochodzić wśród starych murów, poczuć atmosferę jednego z najsławniejszych miejsc na Wyspach, zjeść wreszcie lunch w typowo angielskim pubie i 'pobyć sobie trochę angielscy' :).

Rano, o dziwo, udało nam się wygrzebać dość szybko, wydrukować ostatnie wskazówki i plany, usadowić dziatwę w świeżo zakupionych fotelikach samochodowych i ruszyć w trasę z pominięciem korków, które ok. godz. 10 rano nie miały jeszcze rację bytu, ze względu na masowe odsypianie piątkowych balang. Nasz GPS prowadził nas bezkonfliktowo na obrzeża Londynu i wkrótce znaleźliśmy się na drodze M40, prowadzącej prościutko do naszego weekendowego celu. Pozwoliło mi odetchnąć nieco głębiej – albowiem nie ukrywam, że jeżdżenie po wąziutkich i naszpikowanych kamerami tudzież dziwnymi ograniczeniami ulicach Londynu wbija mnie w fotel, powoduje automatyczne wciskanie pazurów w tapicerkę oraz próby naciskania nogą na nieobecny po stronie pasażera hamulec.

Dzieciaki były w miarę spokojne (choć przyznaję – strerroryzowałam je trochę, że jedna kłótnia i zawracamy. Na szczęście nie poznały się na kłamstwie, nieświadome, że zawrócenie na autostradzie mogłoby być raczej mało wykonalne), tylko Młoda się wciąż dopytywała, gdzie jest ta wycieczka! Bo ona chce dostać tę obiecaną wycieczkę.
T. siedział trochę naburmuszony, bo zapowiedziana niespodzianka nie okazała się ... wyjściem do pobliskiego parku, tylko JAKAŚ wycieczką do JAKIEGOŚ tam Oxfordu.
A mój B. podziwiał krowy i owieczki i wyglądał na szczęśliwego.


Tuż przed samym Oxfordem nasz bystrieńkij GPS się zgubił na prostej drodze
i zamiast pokierować nas wprost na parking kazał nam się pakować wprost do centrum miasta. Na szczęście trzeźwość mojego umysłu, wydany w ostatniej chwili, mrożący krew w żyłach krzyk „Skręcaj!” tudzież refleks Walentego, który otrząsnął się z hipnotycznego nawigacyjnego transu (co jako świeżo upieczonemu wyspiarskiemu kierowcy można mu było wybaczyć) zawiodły nas zgrabnie na Park & Ride. 
Po parunastu minutach siedzieliśmy już w dwupiętrowcu i podziwialiśmy słodkie angielskie domki, gotowi na wspaniały rodzinny weekend. Pogoda była przecudna i zgodnie z wyspiarskim ‘harmonogramem przyrodniczym' na początku lutego wszystko było już w pełnym rozkwicie. 


 to collapse or not to collapse - that is the question :)
Cornmarket Street

Plan dnia był następujący:
- znaleźć informację turystyczną w celu wejścia w posiadanie mapy Oxfordu (akurat zabrakło nam tonera w drukarce, więc byliśmy nie do końca przygotowani).
- zjeść coś (pozyskać trochę energii i odciążyć mężowskie plecy, na których dźwigał zapasy jedzenia, bo przy apetytach naszych dzieci musielibyśmy chyba siedzieć w tym pubie cały dzień)
- połazić po Oxfordzie
- pójść do Modern Art Museum, gdzie miały się odbywać jakieś zajęcia dla dzieci typu ‘hands-on’
- zjeść lunch w lokalnym pubie
- wrócić do domu.

Niestety zaburzenie nastąpiło już na pierwszej linii.
Podążaliśmy za strzałkami z napisem Tourist Information, ale trop się urwał dość szybko. Nie pozostało nam nic innego, jak kupić mapę w pobliskiej księgarni. Nasze dzieci, jako że w sklepie praktycznie nigdy nie bywają, zachowywały się jak wypuszczone z buszu (ew. zoo) i dostały iście małpiego rozumu, dotykając, co popadnie i błagając nas o kupienie czegokolwiek. Zaznaczam tutaj, że nasze izolowanie ich od ‘przybytków świątynnych’ zgniłego kapitalizmu nie wynika z naszych purystycznych zapędów (choć nie ukrywam, że to, co się dzieje w sklepach, centach i pasażach handlowych nieco mnie przeraża – ale o tym może innym razem), a raczej z braku cierpliwości i zupełnej niemożliwości opanowania ich tamże. Jak widać izolacja owa nie przynosi oczekiwanych skutków
[4]


Mapę udało nam się kupić w miarę szybko i mocno już głodni, zabraliśmy się ochoczo za poszukiwanie parków. Niestety okazało się, że owszem, może i w Oxfordzie jest parę parków, ale raczej na obrzeżach w stosunku do ścisłego centrum, gdzie się akurat znajdowaliśmy. W. stwierdził jednak, że na pewno będzie można usiąść gdzieś na terenie jednego z licznie rozsianych budynków uniwersyteckich. Ogromną powierzchnię tego miasta zajmują bowiem Colleges czyli budynki różnych wydziałów. Jeśli na Uniwersytecie Warszawskim[5] można sobie usiąść, to i tu się da.
Nie dało się. Albowiem tutejsze dziedzińce wyglądają najczęściej tak:



Ani kawałka ławki, ani kawałka murka, jedynie wymuskane trawniczki, których nie godzi się brukać plebejską nogą.

Zmęczeni już na wstępnie nużącym spacerem do nikąd wylądowaliśmy z powrotem w punkcie wyjścia, zdecydowani, że wejdziemy do pierwszej lepszej kawiarni lub fast-food’u – byle by gdzieś usiąść. Pierwszy napatoczył się – a jakże! – KFC[6], w którym zasiedliśmy niejako z poczuciem klęski. Potem, jak największe ‘buraki’ kupiliśmy tylko dwie (najtańsze) porcje kurczaka i postawiliśmy je na środku stołu. Że niby się posilamy jedzeniem z KFC. A następnie pokątnie wyciągnęliśmy kanapki i soczki, które na pewno nie wyglądały by tak obciachowo na jakiejś fajnej ławeczce. Stwierdziłam, że w imię ochrony pleców małżonka będę miała w nosie te ukradkowe, ‘zgorszone’ spojrzenia znad XXL frytek i gigantycznych burgerów.
A nasze dzieci i tak o mało się nie pozabijały o te parę kulek z masy kurczakowej zanurzanych w tonach keczupu.
Och, jak stylowo!


Posileni ruszyliśmy na obchód Oksfordu.
Pierwszym zaskoczeniem świeżo upieczonych turystów był tłum :)
Dzikie masy spragnione angielskiej kultury przetaczały się uliczkami tego romantycznego miasteczka.

Ja, również masa tyle że ciemna, nie przewidziałam tego, że w piękne, słoneczne, sobotnie, popołudnie Oxford nie będzie miejscem wyludnionym. 


Rzecz działa się w lutym, ale w Anglii - patrząc na stroje ludzi - trudno odgadnąć, jaka jest pora roku :)

Już za rogiem natrafiliśmy na studencką demonstrację, żądającą ... kontynuacji badań na zwierzętach w imię nauki. Mogło by się to wydać dość logiczne, jak na miasteczko słynące z jednego z najlepszych w świecie uniwersytetów, ale jednak zaskoczyło mnie to, gdyż gdzie jak gdzie, ale w kraju wielbicieli animalsów dominują raczej tendencje przeciwne.



Następnie minęliśmy Jesus College i dotarliśmy do jednej z najstarszych na świecie bibliotek, Bodleian Library.




Nasze dzieci ignorowały jednak piękną architekturę (to akurat nie wydawało mi się - ze względu na ich wiek - aż tak dziwne), zachwyciły się jednak dziedzińcem, który wysypany był tonami kamyczków. 
 
Ach, toż to dopiero była radocha latać w te i we wte, ślizgiem powodując niezłe kanonady, wzmacniane echem starych murów. Niestety musiałam je przywołać do porządku, bo spojrzenia licznych wycieczek, oprowadzanych przez ‘bułkę-przez-bibułkę’, dystyngowanych, mówiących ściszonym głosem przewodników były już dużo bardziej natarczywe i znaczące, niż te z KFC. 
Towarzystwo zatem przerzuciło się na penetrowanie otworów ściekowych oraz wylewanie wody z kałuż.



Ruszyliśmy w dalszą podróż przez historię.
W sąsiedztwie znajdował się rozsławiony przez wszystkie przewodniki Bridge of Sighs, który tak naprawdę nazywa się Hertford Bridge i właściwie to nie jest mostem sensu stricte, ale podobno przypomina swój jeszcze sławniejszy wenecki pierwowzór.
Chciałam go zobaczyć, bo w końcu
w Wenecji raczej szybko nie będę.
Mostek, ba, mosteczek trochę mnie rozczarował, po pierwsze swoim niepozornym rozmiarem, po drugie faktem, że nie można było na niego wejść, a po trzecie, że zaparkował pod nim wielki samochód policyjny, strzegący wspomnianej manifestacji studenckiej i ... nie mogłam nawet zrobić porządnego zdjęcia.



 a zatem pożyczka z netu


Dalej było jeszcze kilka obiektów widzianych tylko w postaci dachów wyłaniających się zza grubaśnych murów.

 


Taaak, myślę, że z perspektywy dzieci ta wyprawa musiała być fascynująca!
Ale zawsze po drodze można było poprzełazić przez jakieś ogrodzenia, lub wspiąć się na murek. 


Najstarszy miał już zdecydowanie dość i nabzdyczył się na dobre, narzekając, że on to wolał „pójść GDZIEŚ, a nie do jakiegoś miasta!”, a i reszta towarzystwa ledwie powłóczyła nogami. Ponadto przeciskanie się wąskimi uliczkami, tudzież próby utrzymania się na chodniku w czasie mijania współprzechodniów stawały się coraz bardziej uciążliwe.

Postanowiliśmy, że pójdziemy z nimi do ogrodu botanicznego. Nie mieliśmy tego w planie, bo raczej trudno się zachwycać florą na początku lutego, tym bardziej, że żonkile, zawilce i krokusy były, że tak powiem, ogólnie dostępne. Liczyliśmy jednak na to, że może uda nam się znaleźć tam jakąś ławkę (obiekt niemalże endemiczny w centrum Oxfordu) oraz, że towarzystwo będzie mogło się w spokoju posilić i wybiegać bez ograniczeń i bez bezczeszczenia wiekowych murów.
Bilet wstępu kosztował 3 funty od osoby, co samo w sobie nie było by ceną wygórowaną, gdyby ... ogród ten miał cokolwiek do zaoferowania.

Wiem, wiem, ja jestem ‘zepsuta’ wielkim miastem.
I faktycznie Królewski Ogród Botaniczny, czyli londyńskie Kew Gardens to obszar o powierzchni 120 ha, których nie sposób obejść w parę godzin (zakładając, że się zahacza o liczne oranżerie, alpinaria i inne zakątki).
Ale bez przesady! Żeby 2 (słownie: dwa) hektary ziemi nazwać ogrodem botanicznym, to już lekka profanacja!
[7] 

Dodać należy, że na tymże terenie znajdują się dodatkowo: fontanna, staw z rybkami, bajorko do hodowli roślin wodnych i rzeczka z mostkiem, co tragicznie wprost ogranicza powierzchnię bieżną.
Ale przynajmniej były ławeczki, na których skonsumowaliśmy resztki zapasów z mężowskiego plecaczka, odkładając decyzję o skonsumowaniu zapiekanki z nereczek z puree groszkowym w czasie następnej wycieczki :).


Podkarmione towarzystwo dostąpiło nagłego ożywienia i rzuciło się do pobliskiego stawu, po raz kolejny wykazując się zrozumieniem tematu:  w ogrodzie botanicznym najbardziej interesowali
 się ... rybkami i kamieniami. Wrzucanie otoczaków do pobliskiej rzeczki, jak i karmienie karpi żwirem okazało się gwoździem programu.
A ja tylko odpędzałam od siebie wizję moich dzieci skąpanych po uszy w lodowatej wodzie ... skupiając się na wieżyczkach pobliskiego Magdalen College.



Po małym odpoczynku ruszyliśmy na spotkanie ze sztuką.
Miały to być zorganizowane w Muzeum Sztuki Współczesnej zajęcia dla dzieci. Do muzeum (które było naprawdę blisko) dowlekliśmy się smętnie.
Dzieciaki znudzone, Walenty zniechęcony, że plany bycia super rodzicami nam nie wyszły („No przestań już robić te zdjęcia! Przecież widzisz, że ONI są już zmęczeni” ), a ja wkurzona, że nie wspiera mnie we wpajaniu w dzieci miłości do tradycji i historii oraz szacunku dla dziedzictwa ogólnoświatowego.
Takie na ten przykład okna wykuszowe albo rzeźbione drzwi!
Toż to majstersztyki architektoniczne.
A cała czwórka kręci nosem!

 


Humory poprawiły nam się przez chwilę, jak dotarliśmy na miejsce i zobaczyliśmy owe ‘zajęcia dla dzieci’. Zajęcia materializowały się w postaci miłej pani, stolika rozmiarów dziecięcych i takichże krzesełek, papieru i kredek. Doprawdy, wielkie novum dla naszych dzieci!
Dusząc się ze śmiechu wyszliśmy na zewnątrz, tracąc chęć na obcowanie ze sztuką współczesną.
Z jakąkolwiek sztuką ... o tej porze dnia.

Naszym celem stało się dociągnięcie mocno zakręconej, zmęczonej i rozkojarzonej dziatwy do autobusu.
Nawet ja zaczęłam się zastanawiać: "Is there any logic in it?" :)
[8]



Na sam koniec w oko wpadł nam słodki sklepik z zabawkami (nie sztampowa sieciówka, jakich w Londynie pełno), więc stwierdziliśmy, że zrobimy dla naszych dzieci choć jedną rzecz, z której by ONE były zadowolone.
Nagły błysk w oczach potwierdził, że kierunek naszego myślenia wydawał się być jedynym słusznym, jednakże pożałowaliśmy tej decyzji, już z chwilą przestąpienia progu sklepu, gdyż ... nasze dzieci w zachwycie rzuciły się na asortyment i oczywiście chciały posiąść go w całości.
A ceny ... ceny były bardzo eleganckie.
Jak i cały ten Oxford. 


Przewidywaliśmy więc, że ostatnia, rozpaczliwa próba zadowolenia naszych dzieci nie skończy się najlepiej, gdyż trzeba będzie negocjować rodzaj i liczbę zabawek.

Nie kochanie, wiem przecież, że NA PEWNO nie podoba ci się ta księżniczka za 40 funtów. Pewnie wolałabyś tę plastikową figurkę (O matko! Aż 4 funty za taką wiedźmę?!).

Nieeee, nie kupimy ci pięciu koników.
Po co ci pięć, słoneczko? (Doprawdy, czy koniki-zabawki muszą mieć tak naturalistyczne genitalia, zważywszy na fakt, że są ujeżdżane przez bądź co bądź mało realne wróżki?!). 

Tak, tatuś ci na pewno kiedyś zrobi taki zamek piracki (I na pewno się wyrobi w sumie mniejszej niż 70 funtów, choć może będziesz musiał poczekać ze dwa lata:))).

Ależ Misiu, ta układanka nie jest dla takich maluchów (Kto to będzie zbierał z zakamarków całego domu?)
Ja wiem, że chciałbyś tego konika na biegunach, ale ... (Holender, jaki by tu jeszcze znaleźć argument????)




Ufff, udało się bez większych awantur wyjść ze sklepu z niewielkimi suwenirkami (w dużej mierze dzięki limuzynie z powyższego zdjęcia, która wraz z czającą się w pobliżu młodą parą przyciągnęła uwagę i rozbudziła wyobraźnię), dotrzeć do autobusu, dojechać do Londynu i zasiąść przy obiedzie złożonym z pizzy.

Przed snem zapytaliśmy nasze dzieci, co im się podobało na wycieczce.
- Kamienie! - westchnęła z rozmarzeniem Młoda.
- Ogród botaniczny - bąknął chyba przez grzeczność
najstarszy.

- NIC! - podsumował nas szczerze B., mimo iż to właśnie on wydawał się być najbardziej zainteresowanym eksploracją.

A więc dokąd następna wycieczka?

Do Cambridge? 




A tak w ogóle to Oxford pięknym miasteczkiem jest.
Jednak na sobotnią wycieczkę z małymi dziećmi zdecydowanie odradzam!




środa, 22 kwietnia 2015



_______________________________________________________________


[1] - nie tak kiepskim jednakże jak mój mąż, który potrafi dokonać tak wiekopomnych wyczynów, jak poniższe zdjęcie naszego synka :)



[2] - Tytuł wpisu to luźne skojarzenie z programem dla maturzystów, który leciał w zamierzchłych czasach w polskiej telewizji. Jestem pewna, że poza Oxfordem jest na Wyspach jeszcze trochę ciekawych miejsc :)

[3] - W tym miejscu aż się prosi, żeby napisać, za jak hiper idiotyczne i nielogiczne uważam polskie tłumaczenie tego sloganu, czyli 'Parkuj i Jedź' (choć przyznaję, że trudno mi wymyślić coś lepszego :))
 



[4] - Swojego czasu Młoda (mniej więcej dwuletnia) stała jak wryta przez 5 minut przed sklepowymi manekinami w rozmiarze dzieci i nie mogła się nadziwić, co to za dziwni ludzie, co mają nosy, a nie mają oczu i buzi. Oderwać jej nie można było, tak dogłębnie analizowała to zjawisko. W ogóle lubi się fotografować z manekinami:




[5]  - Na Uniwersytecie Warszawskim, jak powszechnie wiadomo, jest pięknie, co jest jego główną zaletą, przynajmniej wg jednej z vlogerek, na której film miałam kiedyś niewątpliwą przyjemność natknąć się (tak wiem, wiem, trochę się tu wyzłośliwiam, no ale sami popatrzcie)




[6] - od KFC odrzuca wybitnie nie tylko ze względu na gigantyczną warstwę panierki, ale też przez wyjątkowy brak estetyki jedzenia (wszystko poowijane w jakieś tony papierzysk). Parę lat temu, kiedy syn wyciągnął mnie na obchody swoich urodzin w KFC (pozwoliliśmy mu wybrać lokal, to no wybrał :)) zrobiłam poniższe zdjęcie i poprzysięgłam sobie, że moja noga już tej sieci restauracji nie postanie.




[7] - po latach nieco zmieniłam zdanie na temat tego zakątka ziemi :)

[8] -  A tak wyglądała nasza marszruta. Dopiero teraz widać, że jednak przeszliśmy spory kawałek. Zobaczcie, gdzie są w Oxfordzie tereny zielone :)

można powiększyć, klikając prawym przyciskiem myszy







tajemnice alkowy z angielskim imperializmem językowym w tle czyli kiedy klnę publicznie na potęgę

$
0
0
Angielski imperializm może i przeobraził się w formę przetrwalnikową, ale kultywowane przez stulecia dążenie do dominacji nad światem musiało znaleźć swoje odbicie i w sferze lingwistycznej*.
I tak na przykład marne włosy, zwane po polsku mysimi ogonkami po angielsku awansowały już na szczurze (rats tails), kłamstwo - idąc po całości - nie ma w ogóle nóg (a lie has no legs), a za to w składzie z porcelaną panoszy się byk, a nie, jak u nas, słoń (like a bull in a china shop), bo przecież własnych wad nie należy podkreślać. To zostawiają nam, Polakom.
Niech się rządzą Tomki w swoich domkach - my zaś, jak na mieszkańców królestwa przystało, będziemy zarządzać własnymi pałacami!
Angielskiemu'An Englishman's home is his castle'bliżej jest bowiem do tego właśnie powiedzonka, niż do domu-twierdzy z polskiego przekładu. W ich prywatnych zamkach są władcami absolutnymi i nikt im w kaszę dmuchać nie będzie.

Co nie znaczy, iż powiedzenie 'Mój dom jest mą twierdzą' jest taką znowu nieudaną kalką językową, albowiem Anglicy na równi z miłością do sobiepaństwa w zaciszu otoczonego drewnianym płotkiem ogródeczka, kochają prywatność.
Ich dom jest ich warownią, do której wpuszczają z rzadka i tylko nielicznych zaufanych.
Dom jest miejscem ucieczki w świat własnych problemów, popijanych
czerwonym winem w bordowej wannie .
Dom to sanktuarium, w którym można odkleić uśmiech i ściągnąć uniform.
Dom, to nie miejce spotkań. Oooo nie! Od tego są przecież puby, knajpki i restauracje kuchni wszelakich, a od biedy też parki czy licznie rozsiane po kraju zabytki i trasy turystyczne.
A jak już się zaprosi gości na garden party lub wystawny obiad, to lokuje się ich w ekspozyturze dla profanów - na parterze; w salonie, jadalni bądź ogrodzie.
Główne centrum dowodzenia, serce domu, bastylia prywatności pozostają nietknięte. Uświęcone pięterko z sypialniami to miejsce, gdzie nie ma dostępu nikt poza domownikami. Tajemnice alkowy odgradza od wścibskich oczu nieskazitelna miękkość pokrytych wykładziną schodów.




I też żadnemu Anglikowi by nawet nie przyszło do głowy się tam ładować.
Chyba że
za wyraźnym pozwoleniem gospodarzy, po uprzejmym zapytaniu i przekonującym uargumentowaniu 'celu wizyty'.
Ale Polacy?
Polakowi-swojakowi by z kolei nie przyszło do głowy, że sławetna polska gościnność miałaby się ograniczyć tylko do parteru.
Jak się kogoś zaprasza, to z fantazją. Na całego! Od garażu po strych!

Są dwie opcje: albo się starzeję i tetryczeję na potęgę, albo faktycznie przejęłam już trochę angielskich manieryzmów, ale niestety pewne zachowania mnie tak koszmarnie drażnią, że jestem za nie w stanie wygryźć tętnicę i ukrócić cugle długotrwałej przyjaźni.
A o co chodzi?
O podeptany odcisk...


*****

Zawsze lubiłam się gościć.
Pokiwać się w rytm muzyczki przy grillu, pogadać na luzie, zjeść coś dobrego, pośmiać się serdecznie i posiedzieć w ogrodzie bez napinania żyłki nad crossantem z marmoladą pomarańczową i herbatą z mlekiem pitą z rodowej porcelany.
Nie dalej jak w ostatnią sobotę byłam na hiper snobistycznym angielskim 'ladies' breakfast', takim z dwoneczkiem przywołującym kelnera, z pięćdziesięcioma ośmioma talerzykami, z Danish raisin whirls (z Waitrose'a - co kilkakrotnie podkreśliła gospodyni, jakby bojąc się, że tesco-odpowiednik tych zupełnie zwykłych, bądź do bądź, bułek wydać mógł się gościom zbyt mało wykwintnym substytutem) i ze srebrem stołowym, gdzie się czułam, jakbym połknęła kij od szczotki i po wyjściu długo rozmasowywałam mięśnie żuchwy stężałe od przyklejonego uśmiechu.
Było, owszem, wytwornie, ale zdecydowanie nie nazwałabym tego ulubioną formą spędzania sobotniego poranka.
Preferuję niedzielne popołudnia w polskim gronie:)





Choć nie ukrywam (i tu teoria o zramoleniu zdaje się wieść prym), że z wiekiem oraz z każdym kolejnym dzieckiem moje zamiłowanie do odwiedzania znajomym maleje. To samo, niestety, tyczy się przyjmowania gości.

Być może jestem ofiarą swojego sposobu myślenia, który nakazuje mi wyżywić przybyłych do kreski obiadem dwudaniowym z deserem, zamiast  serwować angielskie dips & nibbles?


Czy też rosnąca - również u znajomych -  liczba dzieci, przeradzających się stopniowo w nabuzowane hormonami wzrostu nastolatki i ich możliwości przerobowe zaczynają powoli przerastać nie tylko moją wyobraźnię, ale też pojemność moich garnków, wydajność czterech skromnych palników, piekarnika i ... portfela :)


- "Nie narzekaj!" - strofuje mnie Walenty. "To znaczy, że ludzie się u nas dobrze czują. I że potrafisz stworzyć miłą atmosferę. Poczytuj to sobie za komplement" - drapie mnie (przysłowiowo) po pleckach. 

A ja drętwieję (tym razem niczym - jak mniemam - rasowy Anglik), gdy widzę przez okno salonu nadchodzącą chyżo, całkowicie niezapowiedzianą psiapsiółkę, bo wiem, że nie zdążę już uciec i udać, że mnie nie ma w domu.
I będę siędzieć sztywnym półdupkiem na sofie i serwować kawkę, kwiląc wewnętrznie, że właśnie mi ukradziono dwie cenne godziny mojego życia. Dwie bezcenne godziny, kiedy Najmłodsza usnęła, obdarzając mnie jedyną w ciągu dnia tak długą chwilą samotności.

Przestępuję nerwowo z nóżki na nóżkę zabawiając panią Zosię, skądinąnd bardzo serdeczną sąsiadkę z sąsiedniej ulicy, która akurat szła na spacer i pod wpływem nagłego impulsu wpadła na pogaduszki. Stoimy w kuchni, bo wejście do salonu uniemożliwia nam stos papierów, który właśnie segregowałam, zanim zrobiłam sobie przerwę na upichcenie obiadu. W kuchni, która przypomina przejście tajfunu, gdyż - ku rozpaczy mojego statecznego małżonka - zasada 'clean as you go' jest mi zupełnie obca.
A co tam! Stos papierów poukłada się sam w wolnym czasie.

Kroję przygotowane uprzednio pięć piersi z kurczaka na drobne paski. Łatwiej będzie podzielić na osiem.
Bo wpadła Iwonka.
Miała tylko odebrać pracę domową dla syna ("Wiesz, mam awarię drukarki."), ale jak widać dobrze się u mnie czuje.
Ona, jej syn i jej córka.
I ona trafiła na porę obiadową (z bałaganem, a jakże, w bonusie). Między jedną a drugą
herbatką zastanawiam się czy planowany posiłek odłożyć na później, bo nie przewidziałam aż tylu porcji, czy może po prostu zaserwować swoim dzieciom, patrząc jak jej się oblizują.
Wyprosić?
Decyduję się na doobieranie ziemniaków i artystyczny podział kotletów na bardziej dietetyczne porcje. W końcu czy ja jakaś małostkowa krowa jestem?
To tylko kawałek mięsa! Niewart zaburzania poprawnych stosunków polonijnych.
Iwonka na jednym wdechu się wzbrania i wchłania ("No dobrze, jak już tak nalegasz, to zjemy. Pysznie gotujesz, wiesz? Prześlij mi proszę przepis na tę sałatkę"). A synek przychodzi po dokładkę, bo on fasolkę szparagową szczególnie lubi, a widzi, że jeszcze trochę zostało w durszlaku.
Narażając się na foch ośmiolatka(!) niczym lwica bronię resztek porcji obiadowej męża, który jeszcze nie zdołał dotrzeć z pracy.
Znad kolejnej filiżanki herbaty zauważę później kątem oka, jak ośmiolatek zakradać się będzie do kuchni w celu podżerania owych nieszczęsnych resztek strączków.
Objechać - nie objechać. Objechać - nie objechać. Objechać ...
Zagryzam język, oddycham głęboko licząc, że Iwonka zareaguje, ale ona zajęta jest dawaniem kolejnych rad.
 

Być może staropolskie 'gość w dom, Bóg w dom', czy biblijne 'bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać, aniżeli brać' są gdzieś tam wpisane w mój genotyp?
Ale czy tylko ja widzę różnicę między dawaniem (z własnej nieprzymuszonej woli i ochotnego serca), a
samowolną eksploatacją zasobów cudzych?


W sumie, to ja mogę nawet i dać się wyeksploatować, ale są pewne granice.
Rzucone na wstępie: "Hmmmm, ładnie pachnie. No gotuj, gotuj szybciej, nie gadaj, bo jestem już taki głodny", nieznacznie je przekracza.
Przesuwam więc słupek graniczny, tłumacząc sobie żartobliwy ton poufałością wynikającą z długoletniej znajomości.


Nie walczę, gdy po trzykrotnej odmowie ona uparcie łapie za nasączony olejem wacik, by nabłyszczyć mi kwiatka ("Widziałam w telewizji. Zobaczysz będzie ślicznie wyglądać. Oj ... przepraszam, złamałam listek").

Latając między kuchenką, laptopem (na którym sprawdzam przepis, chcąc ugościć ich czymś nowym), a lodówką staram się nie zauważać, że zniknęło mi pół pojemnika oliwek i dwie laseczki kabanosów. Trudno, sos będzie rzadszy.
W końcu to moja wina, że mam opóźnienie i gości ssie w dołku.
Ich dzieci wiernie odwzorowują styl rodziców czyszcząc mi miskę ZE WSZYSTKICH owoców. Tygodniową dawkę bananów i jabłek.
No w końcu czym chata bogata...
Nieeeee, nic się nie stało. W poniedziałek wezmę Najmłodszą pod pachę i oddam się mojemu uuuukooooochaneeeemu hobby - zakupom spożywczym. I tak 'siedzę w domu', więc co mi to za różnica.

Obiad jest prawie gotowy.
Biorę małą na górę by podjąć próbę uśpienia.
A nuż-widelec da matce zjeść ciepły obiad bez pośpiechu.
Ćwiczony ostatnio trick - karmienie na leżąco zakończone uśnięciem - działa. Alleluja!
Turlam się delikatnie na brzeg łóżka, wymykam cicho i na paluszkach schodzę na dół.

Wracamy do przerwanej konwersacji.
- "Gdzie normalnie śpi mała?" - pyta ona.
- "W kołysce" - odpowiadam odsączając makaron. "Ale już niedługo będzie musiała awansować na łóżeczko."
- "Aaaa, to łóżeczko też macie?! To chyba macie tam trochę ciasno. Mogę zobaczyć?!"
- "NIEEEE!!!" - drzemy się z Walentym jak na komendę.
Trochę dlatego, że wchodzenie do pokoju, gdzie łypiąc jednym okiem podsypia (popołudniowym-chwilowym) snem niemowlę wydaje nam się pomysłem kuriozalnym, a po drugie dlatego, że nasza alkowa kryje tajemnicę, której nie lubimy obwieszczać światu.
Nie, nic z tych rzeczy, które prawdopodobnie przyszły Wam na myśl :)
Nie ma 'świerszczyków', strojów sado-maso, ani innych gadżetów z sekshopów.


Nasza alkowa to miejsce, gdzie skrzętnie skrywamy dowody naszej indolencji, amatorszczyzny, gnuśności i niezgulstwa.
TONY niezłożonego prania oraz góry wszystkiego, czego nie udało nam się sprzątnąć na czas przed przyjściem gości powodują, że nasza sypialnia już dawno straciła powab i (przy sporej częstotliwości wizyt) od dłuższego czasu zmaga się z efektem jojo.
 

Przyjaciółka próbuje jeszcze wynegocjować zgodę, ale proszę ją, by tam nie szła i już!

Pieczone ziemniaki lądują na stole, szaszłyki się dopiekają, a sos w swej prostocie zwala z nóg obłędnym zapachem bazyli, czosku i świeżo zmielonego pieprzu.
Uwijam się jak w ukropie, rzucam komendy niczym rasowy Master Chef i ocierając pot z czoła wydaję upragnione przez wszystkich polecenie: "Do żłobu! Tfu! Do stołu zasiąść marsz!"

- "Fajne to łóżeczko. Nowe czy używane?" - wyłapuję jej pytanie z mieszanki podekscytowanych głosów.
- "Uży... . BY-ŁAŚ W NA-SZEJ SY-PIAL-NI?!" - mówię wielkimi literami nie mogąc uwierzyć, że można mieć aż taki tupet.
- "No poszłam na chwilę." - odpowiada ona, całkowicie ignorując moje święte oburzenie.
- "Ale przecież prosiłam cię jasno i wyraźnie, żebyś tego nie robiła!" - czuję jak zalewa mnie krew. "Wkurza mnie takie zachowanie. Autentycznie mnie wkurrrrrwia!" - nie mogę podarować sobie tego uwalniającego energię 'r', stawiając do kąta mój cały urok osobisty i dobre wychowanie.
- "Ale co ty się tak przejmujesz?" - dziwi się ona, z beztroskim uśmiechem od ucha do ucha.
 

Z góry dobiega kwilenie małej.

No właśnie! Nie ma się co przejmować.
Bałagan? Intymność?
Toż to problemy ludzi 'pierwszego świata'!
Toteż zaraz przepraszam za wybuch i robię wszystko, by wizyta do końca przebiegała w miłej atmosferze.


Ale czuję, jak czar popołudnia tryska, bo mi tę moją twierdzę koniem trojańskim (albo raczej czystym chamstwem) zdobyto.
Bo mnie ten mini incydent, ta rysa na mentalności, to nieszanowanie cudzych granic cholernie mierzi.

I myślę sobie, że i tym razem angielskie 'to be as thick as thieves' lepiej oddaje rzeczywistość niż polskie "łyse konie".
Bo okazuje się, że długoletniej znajomości wymagają od obu stron zaufania, jakim obdarzają się złodzieje znający wszystkie swoje tricki: absolutnego, ale podszytego strachem, że zawsze jest taka szansa, że ta druga strona cię zdradzi.
A może nawet - jakby się pobawić nieco słowem - w przyjaźni po prostu trzeba mieć grubą skórę (to be thick-skinned).





* Tu krótka, humorystycznie przedstawiona historia kształtowania się języka angielskiego






wtorek, 28 kwietnia 2015

Narodowy Dzień Rodzynki czyli jak pisać bloga kulinarnego

$
0
0
30-go kwietnia na Wyspach Szczęśliwych obchodzono ... National Raisin Day, czyli Narodowy Dzień Rodzynki.

 Pamiętam, że jako dziecko zawsze zastanawiałam się, gdzie rosną rodzynki i szukałam po encyklopediach jakichś wzmianek o drzewach lub krzewach rodzynkowych :)))

I forma bezosobowa nie jest tu tylko figurą stylistyczną, albowiem kto faktycznie ten dzień obchodził, tego nawet najstarsi górale nie wiedzą.
Dzień taki jednakowoż istnieje, o czym pospieszyła donieść nam gazeta Metro (czasami mam wrażenie, że te wszystkie 'dni' wymyślają dziennikarze, którzy wyszukują sobie tematy do wyrobienia wierszówki), pisząc wręcz, że 30 kwietnia może oznaczać tylko jedno ...
A kto nie wie, ten trąba!
Lub kto nie czytał, ten trąba! :)

Jako że rodzynki, a i owszem, lubię, tytuł przykuł me oko i zawiódł mnie do artykułu w którym przedstawiono 8 'obśliniających' ('mouth-watering'; tłumaczenie 'apetyczny', nie oddaje zbyt dobitnie znaczenia swego angielskiego odpowiednika) przepisów na potrawy z udziałem tegoż przesłodkiego bohatera dnia.

Przepisy, a w każdym razie zdjęcia - w rzeczy samej - powodowały ślinotok.
I pobudzały wyobraźnię, obiecując niesamowite doznania sensoryczne (bo przecież nie tylko smakowe, nie tylko ...).
Do tego stopnia, że zaczęłam je czytać, począwszy od pierwszego z brzegu opiewającego sałatkę z rodzynkami, szpinakiem, makaronem i dressingiem teriyaki.
Ja, dyletant kulinarny, skusiłam się na czytanie przepisu!
To niewąpliwy dowód na to, że zdjęcia wyglądały mega-apetycznie.


Uwiedziona zdjęciem sałatki oraz egzotyczną nazwą sosu czułam, że najwyższa pora, by po tylu latach uwłaczającej ignorancji zacząć celebrować Dzień Rodzynki!

Szczególnie, że przepis podany był po mistrzowsku!!!
Aczkolwiek - jak to zwykle z wyrabianiem wierszówki bywa, dziennikarz (?) wklepał pewnie w wyszukiwarkę słowo 'raisins' i wybrał najbardziej soczyste znaleziska, nie zauważywszy nawet, że w pierwszym z brzegu przepisie w roli głównej występują craisins, czyli slangowa nazwa na suszone owoce żurawiny (cranberries)!
Cóż za faux pas i policzek w pomarszczoną twarz solenizanta!

Nie zmienia to faktu, że przepis godny jest spróbowania lub chociażby przeczytania, gdyż jest on dla mnie świetnym przykładem na to, jak pisać na blogu kulinarnym, aby nie było tam nudno jak w książce kucharskiej.

Kopiuję go więc tu bezczelnie (tłumaczenie gratis, z lekką nutką fantazji translatorskiej), razem z przepisem na sukces bloga kulinarnego: 


Soczyście musi być też w tekście, nie tylko w garnku!


Mandarynkowo-Makaronowo-Szpinakowa sałatka z dressingiem Teriyaki

Miłego Sałatkowego Poniedziałku!!!
Oczekiwałam na tę chwilę, ponieważ ta sałatka jest moją nową obsesją.
To znaczy ... nie żebym ją zrobiła trzy razy w ciągu ostatnich pięciu dni czy coś ...
 

Eeee, chwila moment. Ależ właśnie tak!
Raz dla siebie i męża, potem dla sąsiadki (i siebie), aż w końcu na spotkanie w szerokim rodzinnym gronie (gdzie także byłam obecna).
Za każdym razem sałatka dosłownie znikała w zastraszającym tempie i każdy kto jej spróbował, rozpływał się nad jej smakiem.


zdjęcie z bloga CREME de la CRUMB


I zamierzam być z wami zupełnie szczera - ten dressing jest pozytywnie uzależniający.
To on właściwie nadaje sałatce ton. Musi w nim być coś niesamowitego, bo przecież już samo zestawienie żurawiny, szpinaku, mandarynek, orzeszków piniowych i kolendry brzmi magicznie.
Ale dressing*.
DRESSING.


Normalnie chce mi się płakać.
Błogimi łzami niebiańskiej rozkoszy.

Jeśli mam być szczera, to zwiększyłam proporcje dressingu dwukrotnie, aby zadekować nadmiar w lodówce. I cały dzień chodziłam w kółko i szukałam, co by tu jeszcze skubnąć i w nim zanurzyć.
Makaron, kurczak, precle, ogórki.
Ach, i owszem, raz czy dwa poszłam na całość i wybrałam opcję wyjadania samego sosu łyżeczką.
Szczypta owego dressingu a pojmiecie natychmiast o czym mówię.
Błagam was! Zróbcie tę sałatkę.
Bardzo, bardzo, bardzo ładnie was proszę.
Czymś tak niesamowitym po prostu trzeba się dzielić.


Sałatka jest łatwa w wykonaniu, szybko się ją robi (15 minut i z głowy), zdrowa i skąpana w obłędnie uzależniającym dressingu teriyaki-vinegrette.
Przepis dla czworga.
(Przy okazji znalazłam fajny wpis z przelicznikami tych wszystkich dziwacznych anglosaskich uncji i filiżanek - przypis ten i następne 'pochylone' w nawiasach - fidrygauka)


Składniki:
  • 225 g makaronu 'muszkowego' (z kształtu znaczy się :)))
  • 4 filiżanki liści szpinaku (myślę, że można to przełożyć na garście :))
  • 120 g suszonych owoców żurawiny
  • 100 g orzechów piniowych lub orzechów nerkowca
  • 100 g odsączonych mandarynek z puszki (jestem pewna, że świeże byłyby lepsze, ale komu się chce obierać poszczególne cząsteczki ze skórek)
  • 50 g liści kolendry z grubsza pokrojonych
Dressing:
  • 80 ml sosu teriaki (im gęstszy tym lepszy!) 
  • 80 ml octu ryżowego (może być ocet jabłkowy)
  • ½ łyżeczki czosnku w proszku
  • ½ łyżeczki soli cebulowej (jeśli macie pod ręką)
  • ¼ łyżeczki soli
  • ¼ łyżeczki pieprzu
  • 1 łyżeczka cukru
  • 120 ml oleju lub oliwy
Wykonanie:

Ugotuj makaron zgodnie z instukcją na opakowaniu, odcedź, przepłucz zimną wodą i odstaw.
W trakcie gotowania makaronu przygotuj dressing. Połącz wszestkie składniki w słoiku lub karafce, przykryj, wstrząśnij za wszystkie czasy, odstaw do lodówki w celu 'przeżarcia'. Wyjmij tuż przed serwowaniem.

W sporej misce delikatnie wymieszaj palcami pozostałe składniki: makaron, szpinak, rodzynki (te żurawinki ma się chyba rozumieć, choć w tym miejscu jako żywo 'c' nie widnieje, zostawiając samo 'raisins', co być może zwiodło pana redaktora), mandarynki i kolendrę.



* dressing - bo słowo 'sos' mi tu zupełnie nie pasuje; dressing do sałatek już się chyba przyjął we współczesnej polszczyźnie.

*****

I nie myślcie sobie!
Pierwsze, co zrobiłam po przeczytaniu tego przepisu (no dobrze, taka niedosłowna figura stylistyczna; tego samego wieczora, żeby było precyzyjniej) poleciałam do sklepu po ten mityczny sos teriyaki, kolendrę (której szczerze nie cierpię, a do której się sukcesywnie przekonuję, za sprawą pewnego eksperymentu o którym niedługo napiszę) oraz - a jakże - rodzynki, jako że też się dałam podejść sugestii, a 'c' potraktowałam jak literówkę (o istnieniu craisins dowiedziawszy się przy tworzeniu tego wpisu :)))
Sałatka powstała następnego wieczora, a wpis na bloga dzień po.
To zawrotne, zważywszy na
absorbujący tryb życia Najmłodszej, tempo uważam za odpowiednią rekomendację i sałatki i talentu nie tylko kulinarnego autorki rzeczonego bloga.

I jak wrażenia?
Nie wiem, czy to za sprawą przemożnej siły sugestii pani Tiffany Azure czy potężnej ilości soli i cukru w głównym bohaterze przepisu (i nie były to rodzynki, ani nawet żurawinki :))) sos teriayki zasmakował mi niesamowicie.
Obłędny smak - choć śmiem sprofanować, że sam smakował mi nawet badziej niż z tymi wszystkimi dodatkami, które skądinąnd w sałatce sprawdziły się pewnie dużo lepiej.
Tak, jak się przyssałam do butelki, to zeżarłam na wstępie bodajże ze trzy łyżeczki (!), ale przypomniałam sobie, że mam jeszcze całkiem sprawną wątrobę i ten stan dobrze by było utrzymać (oraz sporo najdprogramowych kilogramów - i tu przydałaby się natychmiastowa zmiana).
Szpinak pokroiłam bo jakoś mi, mięsożercy z krwi i kości, takie wielkie liście nie podchodziły, użyłam posiekanego nerkowca (mniam; degustacja orzeszków piniowych wciąż jeszcze przede mną), dałam mniej oliwy i zupełnie zrezygnowałam z dodawania soli do dressingu, bo wydał mi się on już i tak mocno słony. Z kolendrą (drobnionionionioniusieńko pokrojoną) nie szarżowałam.
Ocet ryżowy nabyłam drogą kupna i powiem szczerze, że różnicy między zwykłym a tym nie zauważyłam. Nic a nic.
A co do żurawiny, to myślę, że jej uroczo kwaskowaty smak pasowałby tu jednak - zgodnie z wolą autorki - bardziej.

Podałam z dumą mężowi oczekując peanów jeśli już nie na cześć samej sałatki, to przynajmniej podziwu dla żony, której chciało się zrobić z makaronem coś innego niż umoczenie go w sosie ze słoika. A także doprowadzić cały projekt do końca bez strat materiałowych.
Mąż bezwiednie wziął talerzyk, wchłonął jeszcze bardziej nieświadomie, skupiając się na debacie prezydenckiej (przy której wymiękają nawet najlepsi polscy twórcy kabaretowi), skomentowawszy jedynie, że jak na jego potrzeby podniebienne, to za słodka. A jak znam gada, to po zjedzeniu takiej w restauracji by się zachwycał, że takie fajne połączenia smakowe.

No to kij ci w ucho misiu!
 
Wchłonęłam resztę sama (no dobra, małą porcję zostawiając sobie na dzisiejsze śniadanie). W końcu szkoda marnować jedzenia, a i czymś trzeba skompesować rozczarowanie totalnym brakiem podziwu dla moich inicjatyw kulinarnych.
I weź się tu człowieku odchudzaj, jak tu we własnym domu taki brak zrozumienia.

A teraz powiem wam tak zupełnie szczerze: sałatka jest świetna, ale nie na tyle, żebym robiła ją po trzy razy w tygodniu.
Tym niemniej przepis gorąco polecam.
Jeśli otrzepię piórka po gorzkiej zniewadze, wypuszczę powietrze z nafoszonego balonika urażonej dumy i porwę się na kolejny przepis z listy, dam wam znać.
Przypominam też przepis na inną sałatkę, która (pewnie dzięki bardziej konserwatywnym koalicjom składników) cieszy się u nas w domu niesłabnącym powodzeniem.
No chyba że wolicie strawę dla duszy? :)




Not bad, huh?

A to specjalne zdjęcie dla Żony Oburzonej ;)

czwartek, 7 maja 2015

ciasteczka ogórkowe

$
0
0
Jestem urodzonym liderem.
Liderem z podciętymi skrzydełkami, który całe życie słyszał: "A po co ci to?! Nie wychylaj się!"

No dobrze, przesadziłam z tym liderem. Może raczej sprawnym organizatorem :)
Ale też z zaprzepaszczonym talentem, bo przecież większość moich prób zarządzania kwitowana była krótkim, a rzeczowym: "Przestań się szarogęsić!"

A może mi się coś majaczy?
Choć chyba nie, bo jak patrzę na mojego syna, to widzę, że genów oszukać się nie da.
Też mu często mówię: "Nie rządź się człowieku!" :)
Ale wiem, że on się do tego nadaje.
Nie, nie do wydawania rozkazów, nie do pokazywania paluszkiem, czy nadzorowania z sofy, co jak narazie wychodzi mu najlepiej.
Ale ma w sobie cechy, które powodują, że to on jest tym, który pierwszy rzuca pomysł, który potrafi skrzyknąć towarzystwo, zaplanować i zorganizować chociażby taką akcję jak 'zróbmy mamie urodziny-niespodziankę'.
To przez niego już w przedszkolu łapały mnie w szatni jakieś matki, by potrząsnąć mą dłoń ze słowami: "Chciałam panią poznać, bo mój synek ciągle mówi o pani N.")
Ma świetne poczucie humoru i dystans do samego siebie (choć bywa panikarzem) - a to, moim zdaniem, jest cechą niezbędną, szczególnie jak się ma pod sobą mieszankę charakterologiczną.


Powtarzam mu, że te jego cechy są ani dobre, ani złe. Są neutralne. Ale mają równe szanse podryfować w obu kierunkach: nadętego buca o zapędach dyktatorskich lub kogoś, kto umie zmotywować i zaktywizować innych.

Przeprowadziłam niedawno ciekawą rozmowę z kimś, kto jest dla mnie autorytetem (ze względu na swoją postawę, osiągnięcia i owoce swojego życia) na temat tego, czy można 'wykształcić lidera'.
On twierdził, że nie, bo jest to naturalny dar i albo się nim jest, albo nie.
A ja ośmieliłam się niezgodzić, bo owszem, uważam, że nie da się wycofanego introwertyka wcisnąć w garnitur przywódcy tłumów, to jednak myślę, że istnieje potrzeba kształtowania, a może inaczej mówiąc szlifowania naturalnych talentów, drzemiących w niektórych z nas.


I chyba nie jestem w tym myśleniu odosobniona, bo ostatnio, gdy mój syn wybierał opcje GCES (przetłumaczmy to roboczo jako przedmioty maturalne, które będzie chciał zdawać), podszedł do mnie jego nauczyciel w-fu i zaczął mnie przekonywać, że to dla N. świetna opcja. Już w myślach pukałam się w czółko, myśląc sobie, że facet postradał zmysły, by proponować mojemu dziecku zawracanie sobie głowy egzaminem z wychowania fizycznego, gdy on rozwinął myśl, iż jest to tak naprawdę PE with leadership czyli liczyć się będą nie tylko uzdolnienia w sporcie, ale właśnie umiejętności zarządzania grupą czy motywowania grupy.

Po tylu latach w oderwaniu od polskiej rzeczywistości szkolnej (a i brak z nią odświeżonego przez edukację dzieci kontaktu) nie wiem, czy coś się w Polsce w tej kwestii zmieniło - ale za moich czasów jedynym sposobem aby liznąć trochę dobrych wzorców było harcerstwo.
Szkoła miała w dużym poważaniu kszatłcenie postaw innych niż przytakiwanie władzy ludowej, a i w sporcie (a chodziłam do szkoły mistrzostwa sportowego, więc mogę mieć coś do powiedzenia w temacie) liczył się też głównie zamordyzm, złośliwe docinki i życie w dobrej komitywie z trenerem.
Wiedza Obywatelska, o społeczeństwie, czy jak to tam zwano, to było nic innego jak piąte koło u wozu, powód do kpin z paramilitarnego powitania 'Czoł-tel-sorze!' lub ewentualne okienko służące spisywaniu pracy domowej od klasowych prymusów.


Dopiero w Anglii zaczęłam z zainteresowaniem obserwować, jak wychowanie obywatelskie (nie 'Wychowanie Obywatelskie' jako nudny przedmiot, ale jako integralna część systemu nauczania i element kształtowania przyszłych świadomych i zaangażowanych społecznie członków społeczeństwa) materializowało się w codziennym życiu uczniów.

Jedną z zasad funkcjonowania każdej szkoły jest demokratyczne decydowanie uczniów o różnych ważnych dla nich sprawach. Samorząd szkolny (school council) jest wybierany z przedstawicieli wszystkich klas, co jest o tyle łatwiejsze, że w tutejszych szkołach najczęściej są tylko po dwie klasy równorzędne (czasami tylko po jednej, a w porywach - bardzo rzadko - trzy). Każdy z kandydatów, począwszy od ... czterolatków, czyli dzieci z 'zerówki' (Reception Class) musi przekonać jak najwięcej dzieci do głosowania. W klasach starszych może to być proces bardziej zaawansowany, angażujący takie elementy 'kampanii' jak sporządzanie plakatu wyborczego lub
przygotowanie mini wystąpienia, które następnie ma przedstawić całej klasie.

Ponadto w szkołach bardzo popularny jest system zdobywania punktów dla swojej grupy. Są to tzw. 'house points', które otrzymuje się za różne pozytywne zachowania, nie tylko dobrą naukę, ciekawą odpowiedź, odrobienie pracy domowej, ale też za pozytywną postawę (np. pożyczenie koleżance gumki :))) albo ... zmianę postawy, czyli nagradzanie jakiegokolwiek postępu (co daje też duże szanse na dowartościowanie się klasowym 'zakałom' i łobuziakom). Cała szkoła podzielona jest najczęściej na 4 grupy (houses), które ze sobą konkurują. Dzieci są dzielone na grupy przez nauczycieli, którzy dbają o to, by każda z nich miała mniej więcej równe szanse (pod względem zdolności jej członków) na finałowe zwycięstwo. Rodzeństwo zawsze jest w tej samej grupie, żeby unikać niezdrowej rywalizacji. Punkty podliczane są raz na tydzień, a pod koniec trymestru (rok szkolny podzielony jest w Anglii na trzy 'semestry') zwycięzcy dostają nagrodę w postaci np. możliwości przyjścia do szkoły w swoich ubraniach (tak, wiem, wiem, dla kogoś kto nie doświadcza mundurkowej rzeczywistości to brzmi śmiesznie, ale dla tutejszych dzieci tzw. mufti day to prawdziwa radość!)
Aby zostać kapitanem takiej grupy też trzeba walnąć 'mowę tronową' (przygotowania znam z autopsji, bo jedno z moich dzieci jest właśnie 'house captain, a drugie 'school council member')


W szkołach średnich organizowane są różnego rodzaju imprezy jak np. Sport Awards Evening czy Excelence Day, na których cała oprawa reżysersko-konferansjeryna leży całkowicie w rękach uczniów, delikatnie nadzorowana i monitorowana przez wybranych przedstawicieli ciała pedagogicznego.

Jedną z najbardziej popularnych form nauki jest praca w grupach!
Angielskie dzieci nie siedzą w ławkach jak tydzień długi i szeroki.
O nie!
One są non-stop przetasowywane, a to w grupy odpowiadające ich zdolnościom, a to w grupy związane z ich zainteresowaniami, a to grupy losowo wybrane.
W grupach przeprowadzane są eksperymenty, w grupach robi się projekty, w grupach robi się poszczególne elementy projektów, by później, po skoordynowaniu przez - a jakże - wybranych uczniów, połączyć je w całość.

I właściwie każdy dzień stwarza okazję, by uczyć się funkcjonowania w grupie, zarządzania grupą, przemawiania do grupy, poddawania się grupie czy przeciwstawiania się grupie (w czasie tzw. kontrolowanych kłótni czy debat typu 'za i przeciw').

Angielskie dzieci są uczone, że ich zachowanie, ich wygląd, ich osiągnięcia reprezentują ich szkołę na forum lokalnej społeczności.
Na każdym kroku podkreślane jest znaczenie pracy zespołowej, wspólnego wysiłku, doceniania wkładu każdego z uczniów w końcowe osiągnięcia.
Dlatego też na szkolnych apelach, które odbywają się codziennie (i co, moim zdaniem, bardzo buduje poczucie jedności i nie ma nic wspólnego z nudnymi 'akademiami na cześć') celebruje się nawet nadrobniejsze zwycięstwa, także te pozaszkolne (dzieci mogą np. przynosić medale zdobyte na zawodach pływackich czy tanecznych).


Szkoły mają swoje własne hymny, logo, hasła, zwyczaje, tradycje hołubione i celebrowane od pokoleń. Stąd też niesłabnące powodzenie mundurków, jako elementu identyfikującego daną szkołę.

Dzieci wysyłane są na niezliczone konferencje, warsztaty czy obrady jak np. lokalne obrady na temat ekologii, pozytywnego nastawienia i zdrowia emocjonalnego ('teaching happiness and well-being' co może brzmi trochę 'buddyjsko' ale tak naprawdę rozbija się o nazywanie pewnych uczuć, naukę radzenia sobie ze stresem, uczenia się alternatywnych reakcji na własne emocje czy zachowania innych) czy międzyszkolne dni nauki, gdzie muszą poradzić sobie z jeszcze większym wyzwaniem jakim jest współpraca (a czasem też zarządzanie) z grupą zupełnie nieznanych dzieci, a także (poprzedzone dyskusjami i negocjacjami) tworzenie różnorodnych projektów.

Szkoły ponadto często współpracują z różnego rodzaju fundacjami, a dzieciom nieobce jest chodzenie do hospicjów czy organizowanie zbiórek na cele dobroczynne.

Wiele programów rozrywkowych ma swoje odpowiedniki dla młodszych widzów (z równie młodymi uczestnikami) - np. Junior Master Chef czy Young Apprentice.

I wiecie co?
Efekty tej edukacji widać w tutejszym społeczeństwie.
A najbardziej widać je ... w czasie wyborów*.
W zaangażowaniu zwykłych ludzi w poznawanie kandydatów i ich programów, we frekwencji wyborczej i w sposobie prowadzenia politycznych sporów.


Nie jestem zupełnie zwierzęciem politycznym.
Nie pasjonuję się operą mydlaną pt: 'W świecie władzy'.
Ale mam swoje okresy ożywienia, szczególnie wtedy, gdy wszystkie możliwe media bombardują mnie informacjami o programach politycznych, wzlotach i upadkach szefów partii czy wadach i zaletach poszczególnych programów.
Dzieje się to również ... w okresie wyborów :)


Przyznam, że obejrzałam parę debat z udziałem liderów głównych partii (Cameron, Milliband, Clegg) i byłam pozytywnie zaskoczona ich poziomem.
A nawet jeśli nie poziomem to ich przebiegiem.


Prowadzący debatę bez jakichkolwiek skrupułów 'grillowali' polityków ogniem pytań, acz bez napastliwości, chamstwa, ironii, czy zasypywania ich potokiem słów bez dawania czasu na odpowiedź.
 

Uczestniczący przedstawiciele społeczeństwa (na debaty zapraszani są zwykli obywatele z różnych opcji politycznych, którzy zadają politykom przygotowane, co nie znaczy 'ukartowane' pytania), którzy nie mieli oporów powiedzieć politykom wprost, że kłamią, że nie wywiązali się z danych obietnic, że ich rozwiązania są niespójne. Zachowywali się jednak kulturalnie, nie obrzucali nikogo inwektywami, nie majaczyli o 'dziadkach z Wermachtu' ani nie wyciągali trupów z szafy, nie maglowali afer, nie węszyli spisków, nie histeryzowali.
Zadawali konkretne pytania o najbardziej bolące kwestie: prywatyzacji służby zdrowia, ograniczenia imigracji, zmniejszenia podatków, tworzenia miejsc pracy, opłat za studiowanie i udogodnień dla niepełnosprawnych (tak, tak, też przecierałam oczy ze zdumienia, gdyż Anglia to wg mnie kraj, który ma wiele dobrych rozwiązań pomagających ludziom niepełnosprawnym funkcjonować całkiem dobrze w społeczeństwie).


Aż wreszcie sami politycy - 'wyszczekani' w dobrym tego słowa znaczeniu, szybcy w ripostach, kulturalni (zwracający się do zadających pytania po imieniu i dziękujący im za zadanie tak świetnych pytań), uśmiechnięci, skoncentrowani na pozytywach, konkretni i jasno określeni, a przede wszystkim mówiący o programie SWOICH partii, a nie obrzucający błotem innych (jeśli tylko zdarzyło się im zejść na manowce porównań, prowadzący lub ktoś z publiki natychmiast sprowadzał ich na ziemię, mówiąc, że woleliby, aby o partii konkurencyjnej mówił tamtejszy lider :)))

I nie, nie chcę przez to powiedzieć, że byli zawsze wiarygodni, bo nie raz złapałam ich na pleceniu andronów i farmazonów nie mających żadnego pokrycia w rzeczywistości**.
Nie sądzę, że tak spektatularnie zwycięscy konserwatyści spełnią wszystkie swoje obietnice.
Ale na pewno będą konsekwentnie dążyć do realizacji postanowień swojej partii, bo ... są one stałe od wielu lat.
W Wielkiej Brytanii łatwiej jest ukształtować sobie poglądy polityczne, bo jasne jest, kto jest kim.
Nie ma Partii Przyjaciół Piwa, nie ma komików czy muzyków próbujących zmieniać świat, nie ma Stanów Tymińskich pojawiających się z czarną teczką.

Z perspektywy Wyspy jeszcze bardziej widać ten cały polityczny cyrk, jaki odbywa się w Polsce.
 

Oglądałam debatę prezydencką z czystej ciekawości, gdyż od dawna już nie biorę udziału w polskich wyborach.
I przecierałam oczy ze zdumienia, przykazując mężowy raz po raz, by mnie szczypał, bo nie wierzyłam własnym zmysłom.
 

Ludzie!
Ten nieprawdopodobny bełkot mnie zamroczył (diamentowe ambasady, neoarystokracja partyjna, hamowanie wampiryzmu, orzeł sprzed czasów masonerii okalającej go unijnymi gwiazdeczkami, postulowanie polityki cynicznej i wyrachowanej, ochrona kiboli, strzelanie z kuszy i tym podobne, NIC NIE ZNACZĄCE DLA ZWYKŁYCH OBYWATELI B-R-E-D-N-I-E !!!)


Nie mam zamiaru analizować programów wyborczych poszczególnych kandydatów, bo ani ich dobrze nie znam, ani nie mam na to ochoty.

Zastanawia mnie bowiem tylko jedno:
Czy tym ludziom nie jest wstyd zrobić z siebie takich błaznów?!
 

Czy taka pani Ogórek nie widzi swojej drętwoty, mierności, niekompetencji i sztuczności w kreowaniu się na Hilary Clinton?

Czy taki pan Cookies Kukiz (stąd moje ciasteczka w tytule, nie z szału na nowe przepisy, bynajmniej :))) nie czuje się zażenowany brakiem jakiejkolwiek koncepcji poza zniszczeniem obecnego układu??? Czy bycie spoza systemu jest wystarczającą KWALIFIKACJĄ na kogoś, kto ma zarządzać krajem?

Czy jacyśtam panowie Kowalscy (szczerze powiedziawszy to byłoby nawet śmieszne, gdyby prezydent Polski miałby tak na nazwisko; a na imię Jan :))) Tanajno czy inni samozwańczy liderzy z kosmosu myślą, że tylko dlatego, że potrafią wyartykułować swoje poglądy przy grilu z sąsiadami, są automatycznie predysponowani do spełniania ważnych państwowych funkcji urzędniczych???
Co siedzi w głowach tych ludzi?!

Aż wreszcie, czy wyobrażacie sobie, żeby David Cameron, Angela Merkel czy Barak Obama w czasie kampanii udali się do ... prywatnego mieszkania jakiegoś tam samozwańczego szołmena mającego swój, owszem dość popularny, kanał na youtube, po to by podlizać się elektoratowi (mając go chyba za skrajnych idiotów, którzy nie są w stanie połapać się, że im się wciska wyborczą papkę)???
Bo ja nie.
I oglądając TO, też musiałam się szczypać, bo nie mogłam uwierzyć w taki brak klasy.

Pomijam już taki drobny szczegół, że po tak drastycznej porażce liderzy trzech partii politycznych (Milliband, Clegg i Farage)  natychmiast po wyborach podało się do dymisji.
Bo wzięli na siebie odpowiedzialność za taki a nie inny wynik!





Szczerze powiedziawszy żaden z kandydatów, wliczając w to zadufanego Bronka, który nie raczył się pofatygować na debatę, do mnie nie przemawiał (no może oprócz pana Jarubasa, który przynajmniej był kulturalny i nikogo nie obrzucał błotem, choć wiadomo, że polityk musi wykazać się jednak czymś ponad to, he, he). Nie ma partii, która by choć z grubsza odpowiadała moim poglądom (bo albo ich program jest beznadziejny, albo reprezentowany przez ludzi, których bym nigdy nie poparła, a do tego zanieczyszczony tak, że długo by odsiewać ziarno od plew).

Czy jednak rozwiązaniem na to są powstające jak grzyby po deszczu partie, partyjki, ugrupowania i związki przetasowujące się przed każdymi wyborami?
Czy w Polsce nigdy nie skończy się to wymachiwanie szabelką, to rejtanowanie, te insurekcje i partyzantki?

Ja wiem, że pewnie zaraz ktoś napisze, że po co ja się w ogóle tym zajmuję, skoro nie mieszkam w Polsce, ani nawet nie zamierzam głosować?

Ale mnie to i tak nie przestanie poruszać, bo patrzę na tę dzisiejszą polską politykę w szerszym kontekście historycznym i zastanawiam się, czy w Polsce zacznie się szlifować liderów: prawdomównych, zintegrowanych, bezkompromisowych, wykształconych, z charakterem, wizją i strategią


Czy jest jakaś szansa, że my się wreszcie wyzwolimy z tego obsranego pseudo-romantycznego warcholstwa i zaczniemy choć trochę lubić zacny, niepozorny pozytywizm, który 'sadzi róże przyszłemu latu'?



To takie moje mini marzenie.


czwartek, 14 maja 2015


_________________________________________________________


* Moje dzieci będące w podstawówce znają główne partie polityczne, ich liderów i w zarysie ich program. W czasie wyborów do parlamentu w szkołach odbywają się mini wybory, choć oczywiście nie głosuje się na prawdziwe partie polityczne, ale np. na kandydatów na dyrektora szkoły.
Ostatnio oglądałam program, jak to wygląda. Otóż najpierw zgłaszają się kandydaci, którzy muszą przedstawić swój program całej szkole. Następnie w losowaniu wybieranych jest trzech kandydatów, którzy muszą sformułować 'sztab wyborczy'. Kandydaci do sztabów wyłaniani się drogą rozmowy, na której kandydujące dzieci muszą przekonać przyszłych dyrektorów, dlaczego będą idealnymi kandydatmi. Następnie sztaby szlifują swój program wyborczy, po to by spotkać się z najprawdziwszymi przedstawicielami agencji reklamowych, którzy pomogą im wybrać najbardziej realne do spełnienie (!) postulaty i odpowiednio je zareklamować. 


** Moje pierwsze spotkanie z lokalną przedstawicielką władzy nie wypadło wcale najlepiej.
Pani zapukała do drzwi, przedstawiła siebie i rozpoczęła kampanię:
- Widzę, że pani i pani mąż Mak .. Mażi
- Maciek (podaję usłużnie; to nie jest imię mojego męża ale równie trudne w wymówieniu co jego :))
- Oooo, jakkolwiek to się wymawia ... No więc widzę, że państwo są nowi na liście wyborców. Czy mogę liczyć na państwa głosy? Jestem z partii Liberalno-Demokratycznej, tak swoją drogą.
- Szczerze powiedziawszy niezbyt mi po drodze ze wszystkimi postulatami pani partii.
- Ależ to nie ma znaczenia w wyborach, czyż nie? Nie głosuje się na partię, tylko na osobę. Potrzebujecie mieć kogoś, do którego zawsze łatwo jest dotrzeć i otrzymać wsparcie.
- Jakie są zatem PANI poglądy? Czym głównie zamierza się pani zająć za swojej kadencji.
(Pani kątem oka łypie na moje ciekawskie, tłoczące się przy drzwiach dzieci).
- No wie pani, szkoły, place zabaw, te rzeczy ... Ok. Bye-bye.



*
http://www.n2growth.com/blog/looking-for-leadership/

Just one question czyli wywiad z fidrygauką

$
0
0

100 pytań do blogera!

Pincet zakamarków mojego domu, do których chcielibyscie zajrzec

Milion rzeczy, ktorych o mnie nie wiecie


Takie i inne nagłówki znajduję często błąkając się po blogach.

"Ech!" - wzdycham w zadumie i zdziwieniu nad odwiecznym tematem jakim jest ego blogera, ten wiecznie nienasycony gigant karmiący się komentarzami, ten smok pochłaniający każdą ilość pochwał, ta studnia bez dna wołająca echem: zajrzyj do mnie, mnie, nie, nie, eee, ee, e ...

I nie piszę tego złośliwie!
A jeśli jednak odrobinę uszczypliwości się wkradło, to przecież z potężną dawką autoironii, albowiem jam z tej samej gliny ulepiona :)

Z tą tylko różnicą, że ja jestem potwornie dzika i wcale nie chcę się aż tak bardzo objawiać światu zewnętrznemu. Wystarczy mi zachwyt nad tym, co już ujawnione :)
Cały czas się bowiem oszukuję, że wirtualna rzeczywistość zapewnia anonimowość.
Dlatego to tu, to tam pozwolę sobie na przeciek kontrolowany, jakieś zamazane zdjęcie, jakiś opatuluny półprofil, jakieś zdjęcie z miasteczka, w którym mieszkam.

A i tak mnie namierzono.
Najpierw do bloga dobrał się Walenty, potem wdarł się mój znajomy, w międzyczasie zidentyfikowała mnie jedna z czytelniczek mojego bloga (zupełnie nieprawdopodobna historia, którą może kiedyś opiszę), a dzisiaj (i nie chcę nawet myśleć o tym inaczej jak 'ZWYKŁY PRZYPADEK!!!') na mojego bloga wszedł ktoś z mieścineczki, w której mieszka moja teściowa (ratuuunku!)


Cały czas jednak trzymam się dzielnie i nie dałam się nawet wyciągnąć na 1-sze Londyńskie Spotkanie Blogerów, zasłaniając się pieluchozą oraz tym, że przecież już dawno nie jestem z Londynu :)

Co nie znaczy, że nie mam blogerskiego ego, choć nie aż tak rozbujałego, żeby domagać się aż stu pytań :)


Wystarczy mi tylko jedno.
Zadane przez każdego z Was.
Just one question!


Czy jest coś, co chcielibyście o mnie wiedzieć, coś o co zawsze chcieliście się zapytać? A może macie jakieś pytanie dotyczące życia w Anglii?

Zapraszam Was do studia, na rozmowę ze mną (ach tak, zapomniałam, w świecie blogerskim praktykuje się też wywiady międzyblogowe z zaprzyjaźnionymi mistrzami klawiatury; tylko nieliczni, w desperacji, przeprowadzają wywiady ... z samymi sobą :))).

Nie wszystkie chwyty są dozwolone!
Dobrze wiecie, że nie dam się powieść na pokuszenie i odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania z serii 'Jak zidentyfikować Fidrygaukę?' :)
Na głupie pytania nie liczę, wierząc w niezaprzeczalną klasę moich Czytelników.

Potrzebne mi to jest niejako do następnego wpisu.
No i też trochę Was sprawdzam - czy lubicie mnie na tyle, żeby sprawić mi tę drobną, malutką przyjemność jednym, jedynym pytankiem.

A zatam ...
Mikrofon w dłoń i do dzieła!
Na pytania czekam do niedzieli, 24 maja.



ps. Jeśli ktoś się zmaga z ograniczeniami Bloggera, to pytanie może być zadane mailowo na fidrygauka@gazeta.pl lub na facebooku.






piątek, 22 maja 2015
Viewing all 84 articles
Browse latest View live