Muszę odreagować!
Wybaczcie - padło na Was. Bo wiem, że wysłuchacie, utulicie, pocieszycie.
Tylko już nie dobijajcie bardziej, bo i tak czuję się jakby na mnie kto wiadro pomyj wylał.
Mówi się, że największym wrogiem Polaków są oni sami.
A Polacy na emigracji to już dżungla kompletna.
Zazdrość, wojenki podjazdowe, podejrzliwość, podkładanie świń i obrabianie tyłków.
Nie wiem. Nie powiem wam, bo nie wiem.
Unikam bowiem spotakań z rodakami, jak ognia. Unikam spędów w polskim gronie, zakrapianych nasiadówek i dyskusji Wszystkowiedzących.
Nie, nie zrozumcie mnie źle!
Znam wielu Polaków. Część z nich, to 'przywiezieni z Polski' dawni znajomi, z którymi wiele nas łączy (choć niestety co raz więcej zaczyna dzielić). Mam grono bliskich przyjaciół, których potrzebuję jak kania dżdżu i z którymi dogaduję się nawet i bez słów, na poziomie, na jakim raczej nigdy nie będę w stanie porozumieć się z rdzennymi mieszkańcami Wysp Szczęśliwych.
Lubię spędzać czas wśród ludzi, którym nie trzeba tłumaczyć 'Misia' czy przekonywać, że ze sfermentowanej kapusty, podgniłych ogórków, wygotowanych w zupie warzyw czy kaszy zmieszanej z krwią da się zrobić całkiem smaczne potrawy (no dobrze, ta kaszanka to i mi jakoś nie przechodzi przez przełyk).
Lubię się pośmiać, bez wiecznego zmagania się z angielskim humorem i niuansami 'phrasal verbs', gdzie zamiana 'off' na 'on' może drastycznie zmienić znaczenie wyrazu czy zdania.
Ale ...
Zawsze mi się wydawało, że ze mnie jest taki brat- łata.
Staram się nie robić różnicy między ludźmi.
Babinka sprzedająca narwany w ogródku pachnący groszek, sąsiad gawędziarz, pani w poczekali u lekarza czy sprzedawca zachwalający świeżą wołowinę na rynku - zawsze zamieniam z nimi ze dwa zdania.
Nawet jeśli nie mam czasami ochoty na rozmowę, to gdy widzę, że ktoś ma przemożną potrzebę wygadania się - wysłucham.
Nie przeszkadza mi, że rozmówca porusza się po zupełnie innych trajektoriach, niż ja.
Nie mogę jednak znieść - wybaczcie dosadność - pieprzenia bez sensu.
Tudzież klimatu polskich biesiad i przaśnego, rubasznego humoru.
Męczy mnie Zenek, który w co trzecim zdaniu robi aluzje do ślicznych cycuszków Martyny (mąż Martyny mu nie przeszkadza, a wręcz dumny jest z faktu, że to jemu w udziale przypadła taka obficie wyposażona przez naturę i wszem i wobec doceniana piękność).
Męczy mnie Radek, co to w jednym znaniu potrafi wcisnąć pięć 'kurew' (w wersji łagodniejszej 'kurn'), skrzętnie potrzymujący piękną polską tradycję narzekania ('Kuuuuurna, urobiony jestem, kurna! No kurna mówię ci jak mnie kurna plery napie*dalają! Kurrrrrna! - mówi oczekując ode mnie współczucia).
Męczy mnie Iwonka, radkowa żona, która nie po to przecież piekła pół nocy te wszystkie pleśniaki, rafaello i panie walewskie, żeby tera się zmarnować miało ('Jedzcie!' - krzyczy znad garu zupy, który jeszcze dogotowuje, bo zestaw sałatek na stole i batalia pizz w piekarniku nie wydają się być wystarczające).
I sruuuu - zanim się zdążysz zorientować - przed nosem ląduje ci talerz z tłustym kremowym tortem wielkości stodoły, choć (z grzeczności) prosiłaś o symboliczny kawałeczek.
Do rozpaczy doprowadza mnie wszystkowiedzący Sławuś, co to ma skrystalizowane poglądy na temat 'ciapatych', 'muslimów', 'żółtków', 'pakisów' i - rzecz jasna - Angoli (choć śmiem wątpić, czy spotkał jakiego na żywo, przewalając nocą paczki w hurtowni 'Polisz Sosydź') i ambicje na zostanie samozwańczym doradcą premiera Camerona.
I Krycha, która zabrawszy dzieciom piszczący gwizdek trąbi mi w ucho znienacka, uśmiercając co najmniej ze dwa rzędy czterotysięczno-herzowych włosków słuchowych, ryjąc z dowcipu jak norka.
A potem, przez resztę przyjęcia poklepuje poufale po ramieniu, obrawszy sobie mnie za główną poplecznicę w podrywaniu Sławusia ('Te, zobacz jak udaje, że nie słyszy' - sprzedaje mi kuksańca w bok -'A może ja jakaś wybrakowana jestem, Sławuś, co? - dodaje obciągając zalotnie skąpą bluzeczkę).
Jest jeszcze prostolinijna Anka, która najpierw wydusi z ciebie wszystkie informacje, na temat tego ile masz dzieci, na jakie zajęcia pozalekcyjne chodzą, co robi twój mąż i gdzie mieszkasz, następnie wymaluje przed tobą sielankową wersję własnego życia (Jakimś dziwnym trafem JEJ super zdolne dzieci chodza na karate i balet, a twoje nie, JEJ mieszkanie jest większe i lepiej wyposażone, a mąż zarabia kokosy, bo wie jak sobie owinąć Angoli wokół palca).
Jedynie mój zawód wzbudza konsternację.
Bo, ale, to znaczy ty pracujesz w TYM zawodzie? Tutaj?
Ale to tylko przez moment. Za chwilę to ja zaczynam się czuć nieswojo, że nie sprzątam domów i nie pracuję na nocki w domu opieki społecznej.
I Jarek, który słowa nie beknie, bo ściąga aplikacje na nowego iphone'a.
Piąteczka, wiecie-rozumiecie, ale w tym roku wchodzi szóstka, to trzeba będzie sobie kupić.
Klękajcie narody! Jarek ma telefon! Wow!
45 funtów miesięcznie, ale za to internet śmiga jak opętany ('Ty wiesz kobieto, jaki to ma pałer?!' - zbija z miejsca mój kontrargument, że ja swoich trzystu minut nie wydzwaniam w miesiąc i skromniutki piętnastofuntowy abonamencik mi z powodzeniem wystarcza, a do sprawdzania poczty więcej 300 Mb nie potrzebuję).
A gwiazdą wieczoru i tak jest Żaneta, która zabawia wszystkich opowieściami o swoich dwóch byłych mężach (Malezyjczyk i Szwajcar), o nieudanym związku z Polakiem ("Wiesz, wciąż do mnie wydzwania i chce się hajtać, choć ja mu mówię, że dwa razy do tej samej rzeki nie wchodzę" - Żaneta obdarza mnie ludową mądrością postarej nowej znajomości). Oprócz mężczyzn jej życia (i owoców tych związków pałętających się wokół nóg - jej i moich) Żaneta zahaczy jeszcze o swoją tuszę (Przytyłam w święta siedem kilo), o tlenione włosy, o najbardziej pasujące jej oprawki okularów (No powiedz Sławuś, że ładne - robi konkurencję Kryśce) i o zegarek, który się popsuł.
No stanął.
Na słowo 'stanął' Jarek odrywa się od swojego nowego gadżetu, daje Radkowi kuksańca w bok i zaczynają się rechotać.
'No stanął mi. Ale o co cho ... Nieeee, chłopaki, no ale wy jesteście zbereźnicy. Przecież u mnie w domu nie ma co stawać oprócz zegarka' - Żaneta włącza się do donośnego już rechotu panów.
Doprawdy, co za wysublimowane poczucie humoru!
Iwonka, po obdzieleniu wszystkich zupą, pizzą, sałatkami, ciastem i kawą przysiada się wreszcie do stołu.
I tak dziw bierze, że usiadła. Zawsze ją nosi.
Pracuje na 4 etaty ('Wiesz, wczoraj wróciłam o północy i jeszcze się wzięłam za pieczenie ciast - domaga się zachwytów. Mało dyskretnie.) i proponuje też mnie wciągnąć do siebie na wieczór do baru sushi ('Słuchaj, ja robię dużo, ale przynajmniej mnie na wszysko stać! Dam ci ze trzy wieczory, choć nie będzie łatwo, bo szef powiedział, że Polaków już nie chcą).
Nie przypominam sobie, żebym zgłaszała jej kiedyś jakieś luki w budżecie, ale może mi tak jakoś biednie z oczu patrzy?
Jak już towarzystwo trochę się rozkręci, Radzik wyjeżdża na stół z czystą.
Po zaciętej walce rezygnuje z nalania mi spirytusu, ale wina grzanego nie przepuści. W drodze negocjacji dostaję pół szklaneczki rozgrzewającego napoju, zamiast przepisowego kufla. Krycha się trochę nafucza, bo to ona doprawiała grzańca, a ja tu kręcę nosem. Ale trudno. Wolę się narazić Kryśce niż zgubić drogę do domu (bo ja z tych, którym po paru łykach wina nogi miękną na potęgę).
Wybaczcie - padło na Was. Bo wiem, że wysłuchacie, utulicie, pocieszycie.
Tylko już nie dobijajcie bardziej, bo i tak czuję się jakby na mnie kto wiadro pomyj wylał.
*****
Mówi się, że największym wrogiem Polaków są oni sami.
A Polacy na emigracji to już dżungla kompletna.
Zazdrość, wojenki podjazdowe, podejrzliwość, podkładanie świń i obrabianie tyłków.
Nie wiem. Nie powiem wam, bo nie wiem.
Unikam bowiem spotakań z rodakami, jak ognia. Unikam spędów w polskim gronie, zakrapianych nasiadówek i dyskusji Wszystkowiedzących.
Nie, nie zrozumcie mnie źle!
Znam wielu Polaków. Część z nich, to 'przywiezieni z Polski' dawni znajomi, z którymi wiele nas łączy (choć niestety co raz więcej zaczyna dzielić). Mam grono bliskich przyjaciół, których potrzebuję jak kania dżdżu i z którymi dogaduję się nawet i bez słów, na poziomie, na jakim raczej nigdy nie będę w stanie porozumieć się z rdzennymi mieszkańcami Wysp Szczęśliwych.
Lubię spędzać czas wśród ludzi, którym nie trzeba tłumaczyć 'Misia' czy przekonywać, że ze sfermentowanej kapusty, podgniłych ogórków, wygotowanych w zupie warzyw czy kaszy zmieszanej z krwią da się zrobić całkiem smaczne potrawy (no dobrze, ta kaszanka to i mi jakoś nie przechodzi przez przełyk).
Lubię się pośmiać, bez wiecznego zmagania się z angielskim humorem i niuansami 'phrasal verbs', gdzie zamiana 'off' na 'on' może drastycznie zmienić znaczenie wyrazu czy zdania.
Ale ...
Zawsze mi się wydawało, że ze mnie jest taki brat- łata.
Staram się nie robić różnicy między ludźmi.
Babinka sprzedająca narwany w ogródku pachnący groszek, sąsiad gawędziarz, pani w poczekali u lekarza czy sprzedawca zachwalający świeżą wołowinę na rynku - zawsze zamieniam z nimi ze dwa zdania.
Nawet jeśli nie mam czasami ochoty na rozmowę, to gdy widzę, że ktoś ma przemożną potrzebę wygadania się - wysłucham.
Nie przeszkadza mi, że rozmówca porusza się po zupełnie innych trajektoriach, niż ja.
Nie mogę jednak znieść - wybaczcie dosadność - pieprzenia bez sensu.
Tudzież klimatu polskich biesiad i przaśnego, rubasznego humoru.
Męczy mnie Zenek, który w co trzecim zdaniu robi aluzje do ślicznych cycuszków Martyny (mąż Martyny mu nie przeszkadza, a wręcz dumny jest z faktu, że to jemu w udziale przypadła taka obficie wyposażona przez naturę i wszem i wobec doceniana piękność).
Męczy mnie Radek, co to w jednym znaniu potrafi wcisnąć pięć 'kurew' (w wersji łagodniejszej 'kurn'), skrzętnie potrzymujący piękną polską tradycję narzekania ('Kuuuuurna, urobiony jestem, kurna! No kurna mówię ci jak mnie kurna plery napie*dalają! Kurrrrrna! - mówi oczekując ode mnie współczucia).
Męczy mnie Iwonka, radkowa żona, która nie po to przecież piekła pół nocy te wszystkie pleśniaki, rafaello i panie walewskie, żeby tera się zmarnować miało ('Jedzcie!' - krzyczy znad garu zupy, który jeszcze dogotowuje, bo zestaw sałatek na stole i batalia pizz w piekarniku nie wydają się być wystarczające).
I sruuuu - zanim się zdążysz zorientować - przed nosem ląduje ci talerz z tłustym kremowym tortem wielkości stodoły, choć (z grzeczności) prosiłaś o symboliczny kawałeczek.
Do rozpaczy doprowadza mnie wszystkowiedzący Sławuś, co to ma skrystalizowane poglądy na temat 'ciapatych', 'muslimów', 'żółtków', 'pakisów' i - rzecz jasna - Angoli (choć śmiem wątpić, czy spotkał jakiego na żywo, przewalając nocą paczki w hurtowni 'Polisz Sosydź') i ambicje na zostanie samozwańczym doradcą premiera Camerona.
I Krycha, która zabrawszy dzieciom piszczący gwizdek trąbi mi w ucho znienacka, uśmiercając co najmniej ze dwa rzędy czterotysięczno-herzowych włosków słuchowych, ryjąc z dowcipu jak norka.
A potem, przez resztę przyjęcia poklepuje poufale po ramieniu, obrawszy sobie mnie za główną poplecznicę w podrywaniu Sławusia ('Te, zobacz jak udaje, że nie słyszy' - sprzedaje mi kuksańca w bok -'A może ja jakaś wybrakowana jestem, Sławuś, co? - dodaje obciągając zalotnie skąpą bluzeczkę).
Jest jeszcze prostolinijna Anka, która najpierw wydusi z ciebie wszystkie informacje, na temat tego ile masz dzieci, na jakie zajęcia pozalekcyjne chodzą, co robi twój mąż i gdzie mieszkasz, następnie wymaluje przed tobą sielankową wersję własnego życia (Jakimś dziwnym trafem JEJ super zdolne dzieci chodza na karate i balet, a twoje nie, JEJ mieszkanie jest większe i lepiej wyposażone, a mąż zarabia kokosy, bo wie jak sobie owinąć Angoli wokół palca).
Jedynie mój zawód wzbudza konsternację.
Bo, ale, to znaczy ty pracujesz w TYM zawodzie? Tutaj?
Ale to tylko przez moment. Za chwilę to ja zaczynam się czuć nieswojo, że nie sprzątam domów i nie pracuję na nocki w domu opieki społecznej.
I Jarek, który słowa nie beknie, bo ściąga aplikacje na nowego iphone'a.
Piąteczka, wiecie-rozumiecie, ale w tym roku wchodzi szóstka, to trzeba będzie sobie kupić.
Klękajcie narody! Jarek ma telefon! Wow!
45 funtów miesięcznie, ale za to internet śmiga jak opętany ('Ty wiesz kobieto, jaki to ma pałer?!' - zbija z miejsca mój kontrargument, że ja swoich trzystu minut nie wydzwaniam w miesiąc i skromniutki piętnastofuntowy abonamencik mi z powodzeniem wystarcza, a do sprawdzania poczty więcej 300 Mb nie potrzebuję).
A gwiazdą wieczoru i tak jest Żaneta, która zabawia wszystkich opowieściami o swoich dwóch byłych mężach (Malezyjczyk i Szwajcar), o nieudanym związku z Polakiem ("Wiesz, wciąż do mnie wydzwania i chce się hajtać, choć ja mu mówię, że dwa razy do tej samej rzeki nie wchodzę" - Żaneta obdarza mnie ludową mądrością po
No stanął.
Na słowo 'stanął' Jarek odrywa się od swojego nowego gadżetu, daje Radkowi kuksańca w bok i zaczynają się rechotać.
'No stanął mi. Ale o co cho ... Nieeee, chłopaki, no ale wy jesteście zbereźnicy. Przecież u mnie w domu nie ma co stawać oprócz zegarka' - Żaneta włącza się do donośnego już rechotu panów.
Doprawdy, co za wysublimowane poczucie humoru!
Iwonka, po obdzieleniu wszystkich zupą, pizzą, sałatkami, ciastem i kawą przysiada się wreszcie do stołu.
I tak dziw bierze, że usiadła. Zawsze ją nosi.
Pracuje na 4 etaty ('Wiesz, wczoraj wróciłam o północy i jeszcze się wzięłam za pieczenie ciast - domaga się zachwytów. Mało dyskretnie.) i proponuje też mnie wciągnąć do siebie na wieczór do baru sushi ('Słuchaj, ja robię dużo, ale przynajmniej mnie na wszysko stać! Dam ci ze trzy wieczory, choć nie będzie łatwo, bo szef powiedział, że Polaków już nie chcą).
Nie przypominam sobie, żebym zgłaszała jej kiedyś jakieś luki w budżecie, ale może mi tak jakoś biednie z oczu patrzy?
Jak już towarzystwo trochę się rozkręci, Radzik wyjeżdża na stół z czystą.
Po zaciętej walce rezygnuje z nalania mi spirytusu, ale wina grzanego nie przepuści. W drodze negocjacji dostaję pół szklaneczki rozgrzewającego napoju, zamiast przepisowego kufla. Krycha się trochę nafucza, bo to ona doprawiała grzańca, a ja tu kręcę nosem. Ale trudno. Wolę się narazić Kryśce niż zgubić drogę do domu (bo ja z tych, którym po paru łykach wina nogi miękną na potęgę).
Integruję się, bo nasze dzieci chodzą do tej samej szkoły.
Integruję się, bo przyjęcie urodzinowe, bo nasze córki to papużki-nierozłączki.
Integruję się, bo przecież rodacy, bracia Polacy, ziomkowie (I znów się czuję nieswojo, bo jestem z Warszawy, a wszyscy inni 'spod Sieradza', 'spod Łomży', 'spod' ... - zastanawiam, się czy to bliżej nieokreślony wstyd, czy może usłużne lokalizowanie miejscowości na mapie kraju; w Warszawie może i mieszkają 'słoiki', ale poza nią za to 'spodki' :))).
Integruję się, bo jestem mało asertywna.
Bo chcę być miła i 'normalna' (a nie jakaś tam nabzdzyczona flądra, wielka paniusia z Warszawy z bordowymi pazurami, i ZAWODEM!)
Integruję się, bo przecież wszyyyyyyscy Pooooolacy, to jeeeedna rodziiiiina ...
W imię tej integracji mam:
- kaca (bo coś czuję, że się jednak za mało rubasznie śmiałam),
- poczucie winy, że moje dzieci nie chodzą na karate,
- sflaczały bębenek w lewym uchu,
- wzdęcia,
Integruję się, bo przyjęcie urodzinowe, bo nasze córki to papużki-nierozłączki.
Integruję się, bo przecież rodacy, bracia Polacy, ziomkowie (I znów się czuję nieswojo, bo jestem z Warszawy, a wszyscy inni 'spod Sieradza', 'spod Łomży', 'spod' ... - zastanawiam, się czy to bliżej nieokreślony wstyd, czy może usłużne lokalizowanie miejscowości na mapie kraju; w Warszawie może i mieszkają 'słoiki', ale poza nią za to 'spodki' :))).
Integruję się, bo jestem mało asertywna.
Bo chcę być miła i 'normalna' (a nie jakaś tam nabzdzyczona flądra, wielka paniusia z Warszawy z bordowymi pazurami, i ZAWODEM!)
Integruję się, bo przecież wszyyyyyyscy Pooooolacy, to jeeeedna rodziiiiina ...
W imię tej integracji mam:
- kaca (bo coś czuję, że się jednak za mało rubasznie śmiałam),
- poczucie winy, że moje dzieci nie chodzą na karate,
- sflaczały bębenek w lewym uchu,
- wzdęcia,
- martynkowe cycuszki ... przed oczami.
I nijak się z tego koszmaru otrząsnąć nie mogę, choć już wybiła prawie druga w nocy...
A i polski rap za ścianą nie pomaga (tak, tak, po zdziesiątkowaniu Hiszpanów mam za ścianą ziomali, na razie 'tylko' wrzucających mi po parę petów do ogródka dziennie i puszczających raperów znad Wisły, którzy klną co prawda siarczyście, ale bez porównania ciszej od hiszpańskich rozmów).
Idę po szklankę ciepłego mleka.
Podobno pomaga i na kaca i na bezsenność.
Ps. Drugą finkę wygrała miażdżącą przewagą Kaczka.
Oficjalne wyniki oraz zapodany przez Kaczkę temat podamjutro wieczorem.
Jak trochęwytrzeźwieję otrzeźwieję.
A i polski rap za ścianą nie pomaga (tak, tak, po zdziesiątkowaniu Hiszpanów mam za ścianą ziomali, na razie 'tylko' wrzucających mi po parę petów do ogródka dziennie i puszczających raperów znad Wisły, którzy klną co prawda siarczyście, ale bez porównania ciszej od hiszpańskich rozmów).
Idę po szklankę ciepłego mleka.
Podobno pomaga i na kaca i na bezsenność.
Ps. Drugą finkę wygrała miażdżącą przewagą Kaczka.
Oficjalne wyniki oraz zapodany przez Kaczkę temat podam
Jak trochę
niedziela, 2 lutego 2014