Quantcast
Channel: szepty w metrze
Viewing all 84 articles
Browse latest View live

No to polej, czyli dlaczego nie lubię spotykać się z Polakami!

$
0
0
Muszę odreagować!
Wybaczcie - padło na Was. Bo wiem, że wysłuchacie, utulicie, pocieszycie.
Tylko już nie dobijajcie bardziej, bo i tak czuję się jakby na mnie kto wiadro pomyj wylał.


*****


Mówi się, że największym wrogiem Polaków są oni sami.
A Polacy na emigracji to już dżungla kompletna.
Zazdrość, wojenki podjazdowe, podejrzliwość, podkładanie świń i obrabianie tyłków.
Nie wiem. Nie powiem wam, bo nie wiem.
Unikam bowiem spotakań z rodakami, jak ognia. Unikam spędów w polskim gronie, zakrapianych nasiadówek i dyskusji Wszystkowiedzących.
 

Nie, nie zrozumcie mnie źle!
Znam wielu Polaków. Część z nich, to 'przywiezieni z Polski' dawni znajomi, z którymi wiele nas łączy (choć niestety co raz więcej zaczyna dzielić). Mam grono bliskich przyjaciół, których potrzebuję jak kania dżdżu i z którymi dogaduję się nawet i bez słów, na poziomie, na jakim raczej nigdy nie będę w stanie porozumieć się z rdzennymi mieszkańcami Wysp Szczęśliwych.
Lubię spędzać czas wśród ludzi, którym nie trzeba tłumaczyć 'Misia' czy przekonywać, że ze sfermentowanej kapusty, podgniłych ogórków, wygotowanych w zupie warzyw czy kaszy zmieszanej z krwią da się zrobić całkiem smaczne potrawy (no dobrze, ta kaszanka to i mi jakoś nie przechodzi przez przełyk).
Lubię się pośmiać, bez wiecznego zmagania się z angielskim humorem i niuansami 'phrasal verbs', gdzie zamiana 'off' na 'on' może drastycznie zmienić znaczenie wyrazu czy zdania.


Ale ...

Zawsze mi się wydawało, że ze mnie jest taki brat- łata.
Staram się nie robić różnicy między ludźmi.
Babinka sprzedająca narwany w ogródku pachnący groszek, sąsiad gawędziarz, pani w poczekali u lekarza czy sprzedawca zachwalający świeżą wołowinę na rynku - zawsze zamieniam z nimi ze dwa zdania.
Nawet jeśli nie mam czasami ochoty na rozmowę, to gdy widzę, że ktoś ma przemożną potrzebę wygadania się - wysłucham.
Nie przeszkadza mi, że rozmówca porusza się po zupełnie innych trajektoriach, niż ja.


Nie mogę jednak znieść - wybaczcie dosadność - pieprzenia bez sensu.
Tudzież klimatu polskich biesiad i przaśnego, rubasznego humoru.


Męczy mnie Zenek, który w co trzecim zdaniu robi aluzje do ślicznych cycuszków Martyny (mąż Martyny mu nie przeszkadza, a wręcz dumny jest z faktu, że to jemu w udziale przypadła taka obficie wyposażona przez naturę i wszem i wobec doceniana piękność).

Męczy mnie Radek, co to w jednym znaniu potrafi wcisnąć pięć 'kurew' (w wersji łagodniejszej 'kurn'), skrzętnie potrzymujący piękną polską tradycję narzekania ('Kuuuuurna, urobiony jestem, kurna! No kurna mówię ci jak mnie kurna plery napie*dalają! Kurrrrrna! - mówi oczekując ode mnie współczucia).

Męczy mnie Iwonka, radkowa żona, która nie po to przecież piekła pół nocy te wszystkie pleśniaki, rafaello i panie walewskie, żeby tera się zmarnować miało ('Jedzcie!' - krzyczy znad garu zupy, który jeszcze dogotowuje, bo zestaw sałatek na stole i batalia pizz w piekarniku nie wydają się być wystarczające).
I sruuuu - zanim się zdążysz zorientować - przed nosem ląduje ci talerz z tłustym kremowym tortem wielkości stodoły, choć (z grzeczności) prosiłaś o symboliczny kawałeczek.






Do rozpaczy doprowadza mnie wszystkowiedzący Sławuś, co to ma skrystalizowane poglądy na temat 'ciapatych', 'muslimów', 'żółtków', 'pakisów' i - rzecz jasna - Angoli (choć śmiem wątpić, czy spotkał jakiego na żywo, przewalając nocą paczki w hurtowni 'Polisz Sosydź') i ambicje na zostanie samozwańczym doradcą premiera Camerona.


I Krycha, która zabrawszy dzieciom piszczący gwizdek trąbi mi w ucho znienacka, uśmiercając co najmniej ze dwa rzędy czterotysięczno-herzowych włosków słuchowych, ryjąc z dowcipu jak norka.
A potem, przez resztę przyjęcia poklepuje poufale po ramieniu, obrawszy sobie mnie za główną poplecznicę w podrywaniu Sławusia ('Te, zobacz jak udaje, że nie słyszy' - sprzedaje mi kuksańca w bok -'A może ja jakaś wybrakowana jestem, Sławuś, co? -  dodaje obciągając zalotnie skąpą bluzeczkę).




Jest jeszcze prostolinijna Anka, która najpierw wydusi z ciebie wszystkie informacje, na temat tego ile masz dzieci, na jakie zajęcia pozalekcyjne chodzą, co robi twój mąż i gdzie mieszkasz, następnie wymaluje przed tobą sielankową wersję własnego życia (Jakimś dziwnym trafem JEJ super zdolne dzieci chodza na karate i balet, a twoje nie, JEJ mieszkanie jest większe i lepiej wyposażone, a mąż zarabia kokosy, bo wie jak sobie owinąć Angoli wokół palca).
Jedynie mój zawód wzbudza konsternację.
Bo, ale, to znaczy ty pracujesz w TYM zawodzie? Tutaj?
Ale to tylko przez moment. Za chwilę to ja zaczynam się czuć nieswojo, że nie sprzątam domów i nie pracuję na nocki w domu opieki społecznej.

I Jarek, który słowa nie beknie, bo ściąga aplikacje na nowego iphone'a.
Piąteczka, wiecie-rozumiecie, ale w tym roku wchodzi szóstka, to trzeba będzie sobie kupić.
Klękajcie narody! Jarek ma telefon! Wow!
45 funtów miesięcznie, ale za to internet śmiga jak opętany ('Ty wiesz kobieto, jaki to ma pałer?!' - zbija z miejsca mój kontrargument, że ja swoich trzystu minut nie wydzwaniam w miesiąc i skromniutki piętnastofuntowy abonamencik mi z powodzeniem wystarcza, a do sprawdzania poczty więcej 300 Mb nie potrzebuję).


A gwiazdą wieczoru i tak jest Żaneta, która zabawia wszystkich opowieściami o swoich dwóch byłych mężach (Malezyjczyk i Szwajcar), o nieudanym związku z Polakiem ("Wiesz, wciąż do mnie wydzwania i chce się hajtać, choć ja mu mówię, że dwa razy do tej samej rzeki nie wchodzę" - Żaneta obdarza mnie ludową mądrością po starej nowej znajomości). Oprócz mężczyzn jej życia (i owoców tych związków pałętających się wokół nóg - jej i moich) Żaneta zahaczy jeszcze o swoją tuszę (Przytyłam w święta siedem kilo), o tlenione włosy, o najbardziej pasujące jej oprawki okularów (No powiedz Sławuś, że ładne - robi konkurencję Kryśce) i o zegarek, który się popsuł.
No stanął.
Na słowo 'stanął' Jarek odrywa się od swojego nowego gadżetu, daje Radkowi kuksańca w bok i zaczynają się rechotać.
'No stanął mi. Ale o co cho ... Nieeee,  chłopaki, no ale wy jesteście zbereźnicy. Przecież u mnie w domu nie ma co stawać oprócz zegarka' - Żaneta włącza się do donośnego już rechotu panów.
Doprawdy, co za wysublimowane poczucie humoru! 



Iwonka, po obdzieleniu wszystkich zupą, pizzą, sałatkami, ciastem i kawą przysiada się wreszcie do stołu.
I tak dziw bierze, że usiadła. Zawsze ją nosi.
Pracuje na 4 etaty ('Wiesz, wczoraj wróciłam o północy i jeszcze się wzięłam za pieczenie ciast - domaga się zachwytów. Mało dyskretnie.) i proponuje też mnie wciągnąć do siebie na wieczór do baru sushi ('Słuchaj, ja robię dużo, ale przynajmniej mnie na wszysko stać! Dam ci ze trzy wieczory, choć nie będzie łatwo, bo szef powiedział, że Polaków już nie chcą).
Nie przypominam sobie, żebym zgłaszała jej kiedyś jakieś luki w budżecie, ale może mi tak jakoś biednie z oczu patrzy?

Jak już towarzystwo trochę się rozkręci, Radzik wyjeżdża na stół z czystą.
Po zaciętej walce rezygnuje z nalania mi spirytusu, ale wina grzanego nie przepuści. W drodze negocjacji dostaję pół szklaneczki rozgrzewającego napoju, zamiast przepisowego kufla. Krycha się trochę nafucza, bo to ona doprawiała grzańca, a ja tu kręcę nosem. Ale trudno. Wolę się narazić Kryśce niż zgubić drogę do domu (bo ja z tych, którym po paru łykach wina nogi miękną na potęgę).




Integruję się, bo nasze dzieci chodzą do tej samej szkoły.
Integruję się, bo przyjęcie urodzinowe, bo nasze córki to papużki-nierozłączki.
Integruję się, bo przecież rodacy, bracia Polacy, ziomkowie (I znów się czuję nieswojo, bo jestem z Warszawy, a wszyscy inni 'spod Sieradza', 'spod Łomży', 'spod' ... - zastanawiam, się czy to bliżej nieokreślony wstyd, czy może usłużne lokalizowanie miejscowości na mapie kraju; w Warszawie może i mieszkają 'słoiki', ale poza nią za to 'spodki' :))).
Integruję się, bo jestem mało asertywna.
Bo chcę być miła i 'normalna' (a nie jakaś tam nabzdzyczona flądra, wielka paniusia z Warszawy z bordowymi pazurami, i ZAWODEM!)
Integruję się, bo przecież wszyyyyyyscy Pooooolacy, to jeeeedna rodziiiiina ...

W imię tej integracji mam:
- kaca (bo coś czuję, że się jednak za mało rubasznie śmiałam),
- poczucie winy, że moje dzieci nie chodzą na karate,
- sflaczały bębenek w lewym uchu,
- wzdęcia,
- martynkowe cycuszki ... przed oczami.
 
I nijak się z tego koszmaru otrząsnąć nie mogę, choć już wybiła prawie druga w nocy...
A i polski rap za ścianą nie pomaga (tak, tak, po zdziesiątkowaniu Hiszpanów mam za ścianą ziomali, na razie 'tylko' wrzucających mi po parę petów do ogródka dziennie i puszczających raperów znad Wisły, którzy klną co prawda siarczyście, ale bez porównania ciszej od hiszpańskich rozmów).


Idę po szklankę ciepłego mleka.
Podobno pomaga i na kaca i na bezsenność.



Ps. Drugą finkę wygrała miażdżącą przewagą Kaczka.
Oficjalne wyniki oraz zapodany przez Kaczkę temat podam jutro wieczorem.
Jak trochę wytrzeźwieję otrzeźwieję.




niedziela, 2 lutego 2014

finka z kominka - wprawka 3

$
0
0
Druga 'finka z kominka' miała swój finał wczoraj.
Mimo nieco mniejszej liczby uczestników głosowanie było równie gorące jak przy pierwszej wprawce, a nawet głosujących było nieco więcej.

Mimo silnej i zwartej grupy lidrów tym razem na zdecydowane prowadzenie wysunęła się Kaczka. I jak już na samym początku wypruła do przodu, burząc wody skrzydłami i bryzgając konkurencji w twarz, tak już pozostała na przedzie, nie pozwalając się nawet do siebie zbliżyć :)


Temat zapodany przez Czarnego Pieprza dawał pole do popisu: pozwalał na poruszenie czułych, osobistych strun, albo na wnioski natury bardziej ogólnej.
Jak zwykle (hmmm, to może troche na wyrost pisać 'jak zwykle' przy zaledwie drugiej edycji, ale powiedzmy, że biorę pod uwagę poprzednią działalność blogerską zawodników :))) autorzy zaskoczyli różnorodnością, poczuciem humoru i ciekawym podejściem do tematu.


Przekazując wszystkim uczestnikom zabawy 'uścisk prezesa', oferuję Kaczce puchar przechodni (sporządzony na jej wyraźne żądanie, hi, hi - nie jest szczytem sztuki graficznej, ale za to szczytem moich możliwości; będzie on widoczny na blogu Kaczki, jeśli zechce go ona tam umieścić) oraz serdecznie gratuluję zwycięstwa!

Kaczka nie byłaby Kaczką, gdyby nie wymyśliła tematu kolejnej wprawki w iście kaczkowym stylu: oszczędnie i dowcipnie.

A BRZMI ON: 
JA

(podpisano:  Przyjemnego interpretowania! Simplistically yours, kaczka - że pozwolę sobie na nieautoryzowany cytat z maila :))).


TERMIN ZGŁASZANIA PRAC:
do 23 LUTEGO 2014 



Wszyscy, którzy dopiero teraz chcą się przyłączyć do zabawy, są jak najbardziej mile widziani.
Liczę też na powrót cór i synów marnotrawnych, oraz na wpisy tych, co się zdeklarowali, że się dołączą. Pamiętajcie - w internecie nic nie ginie! :) 


Szczegóły techniczne można sobie doczytać poniżej, a wszystkie wpisy w temacie można znaleźć w zakładce 'Finka z kominka', w lewym górnym rogu bloga.

Jeszcze raz dziękuję za świetną zabawę i mam nadzieję, że ostra konkurencja nie powstrzyma Was od podniesienia rękawicy!



1. W zabawie(!) może wziąć udział każdy, kto prowadzi blog.

2. Wpis ('blogowa wprawka') musi być na ustalony odgórnie temat, może natomiast przybierać dowolną formę (esej, wiersz, felieton, list).
3. Wpis można umieszczać na swoim blogu w dowolnym momencie po ogłoszeniu ustalonego tematu, nie później jednak niż w ostatnią niedzielę miesiąca, do godziny 23:59 czasu polskiego (GMT+1)
4. Informację o wpisie należy przesłać na adres mailowy fidrygauka@gazeta.pl i wpisać w komentarzach pod tym wpisem.
5. Po upłynięciu czasu na zgłaszanie blogowej wprawki na blogu www.szeptywmetrze.blogspot.co.uk pojawi się spis wszystkich uczestników wraz z linkami do ich wpisów.
6. Wszystkie wpisy będą brały udział w anonimowej ankiecie, w której może głosować każdy (nie tylko uczestnicy zabawy).
7. Ankieta będzie aktywna przez tydzień i będzie możliwość oddania tylko jednego głosu z danego adresu IEP.
8. Zdobywca największej liczby głosów wybierze temat następnej 'blogowej wprawki'.
Może to być parę niepowiązanych ze sobą słów, niedokończone zdanie, pytanie, maksyma. Sky is the limit.
9. Uczestnicy zabawy mogą (choć nie muszą) umieścić na swoim blogu banerek informujący o uczestnictwie w zabawie.

Jeśli chcecie wkleić banerek na swój blog, to poniżej jest kod html.







<a href="http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/02/finka-z-kominka-wprawka-3.html"> <img src="http://2.bp.blogspot.com/-ac-9K6mnUpM/Uu6RhSJGHKI/AAAAAAAADSU/YAu0CpyzClg/s1600/finka+z+kominka+wprawka+3.jpg" width="280" height="386" /></a>




A zatem ...

CHŁOPCY I DZIEWCZYNKI - ŁAPCIE ZA FINKI !






niedziela, 2 lutego 2014

Matka BMW idzie na interview

$
0
0
Tekst napisany dla "Macierzyństwa bez Lukru" i tamże mający swoją prapremierę.

***

O tym nie pisali w poradnikach. 

Owszem było albo o tym, jak się wybrać na spacer z niemowlakiem, albo jak się przygotować do rozmowy o pracę. Nikt jednak nie wpadł na to, by te dwie czynności pogodzić.

Dziwne ...

Ktoś musiał więc zostać prekursorem.
Pada na nią.
Matkę BMW (Bojową Matkę Wyjechaną).
Matka nie potrzebuje na waciki, nie czuje się stłamszoną kurą domową, nie ma parcia na szkło ani wybujałych ambicji.
Ale boi się cholernie, że jak nie zacznie coś robić ze swoim nowym, emigracyjnym  życiem, to ją te Wyspy Szczęśliwe wchłoną, zassą, zmiażdżą, zmielą na proch, wypłuczą z głowy wszelką wiedzę, zatrą doświadczenie i uwiężą na dobre w tekturowych ścianach wynajmowanego mieszkania.
A że oferty pracy na dwa-trzy dni w tygodniu nie są w Anglii niczym rzadkim, matka postanawia przynajmniej spróbować.


Nigdy wcześniej nie przyszłoby jej do głowy, że najważniejszą rzeczą, o której należy pamiętać idąc na rozmowę o pracę, będą ... pieluchy.
Jako matka-emigrantka nie ma jednak wyboru.
Na łowy musi tachać ze sobą dzieci.
Szczególnie, że najmłodsza (wciąż na diecie mlecznej) kategorycznie odmawia picia z butelki i nie toleruje smoczka.
Dziadkowie zostali hen, hen za wodami, mąż pracuje w pocie czoła, a znajomi wciąż jeszcze niepoznani.
Nianie, opiekunki i przedszkola to także Terra Incognita.

 

W końcu nadchodzi wiekopomna chwila, w której - po wysłaniu milionów listów motywacyjnych (matka uparła się jak osioł, że będzie się realizować w wyuczonym w pocie czoła zawodzie) - wreszcie jakiś łaskawca godzi się zaprosić ją na rozmowę kwalifikacyjną.

W noc przed intereview dzieci matki, jakby wyczuwając nerwowość, usypiają później niż zwykle, budzą się częściej niż zwykle, krzyczą głośniej niż zwykle, a nad ranem wstają oczywiście wcześniej niż zwykle i na dodatek są co najmniej dwa razy bardziej skrzywione, niezadowolone ze swojego losu, nieszczęśliwe, z pretensjami i wzmożonymi potrzebami przytulania, głaskania tudzież pocieszania.

Matka zwleka się więc z łóżka, nieeeesamowicie zachęcona, peeeeeełna optymizmu i woli walki i zastanawia się, od czego by ten dzień zacząć, jak się uwinąć, żeby ze wszystkim zdążyć, jak ukryć worki z niewyspania pod oczami, a przede wszystkim, jaki wymyślić pretekst, żeby jednak może na tę rozmowę o pracę nie pójść ...
 

Z braku rzeczonego, BMW pakuje te nieszczęsne pieluchy (w dwóch rozmiarach), tudzież pozostały ekwipunek pielęgnacyjny. Do torebki upycha mapę Londynu (tak, tak, kiedyś istniał świat bez smartfonów i GPS-ów), aby się odnaleźć w meandrach londyńskich uliczek, zabudowanych ciągami identycznych szeregowców, ewentualnie bliźniaków (to w przypadku, gdy matka szuka pracy w jakiejś lepszej dzielnicy :)). 




CV, portfolio, pozwolenie na pracę, paszport, bilet, pieniądze, paszport, bilet pieniądze, paszport, bilet, pieniądze, paszport ...
I jeszcze kartka z opisem wymagań i zagadnień, o które mogą pytać (żeby w drodze wbić sobie w głowę parę użytecznych zwrotów i nie wyjść na kompletnego dyletanta).


effective time management strategies (taaaaa ...),
to contribute to efficient and effective work of the whole team
(hmmm ...),

to share knowledge and expertise, with colleagues and to disseminate innovative practice
(że co proszę?)[1]

Z kartką jest najgorzej. Jakimś dziwnym trafem nie chce się znaleźć.
A przecież dnia poprzedniego matka wyłuskała wydruk ze stosu-papierzysk-do-przejrzenia-i-uporządkowania-w-czasie-dogodnym i położyła na ekranie komputera (ekran, to miejsce strategiczne - tam się kładzie rzeczy, które absolutnie zginąć nie powinny).
Mądrość ludowa mówi, że diabeł ogonem nakrył.
No i jak tu zaprzeczyć?
Klucze też mogą być jednym z tych podłych przedmiotów martwych, które charakteryzują się dużym stopniem złośliwości, ale te akurat matka wytresowała na tyle skutecznie, że w 99% znajdują się na haczyku na drzwiach, bo matka ma obsesję na punkcie zamka zatrzaskowego.
Zawsze zostaje jednak ten jeden procent ...

 

Ufff, utensylia matczyno-zawodowe zostają w końcu skompletowane.
Teraz pora na rynsztunek.

 
Po walce na wszelkich możliwych frontach, stoczonej z własną niechęcią i przerażeniem, z oporem materii martwej (a to się wózek nie chce rozłożyć, a to kubeczek-niekapek jak na złość przeciekł i zalał matce torbę z ekwipunkiem do przewijania, a jedyny-jako-taki-strój-wyjściowy-w-który-się-matka-mieści zostaje pokryty glucianym lub kaszkowym rzucikiem) oraz materii żywej, a nawet bardzo żywej, po umieszczeniu dwójki młodszych w podwójnym wózku, a najstarszego w placówce opiekuńczo-wychowawczej, BMW decyduje się wyruszyć jednak na podbój świata, z jakże pełnym wiary wyznaniem:
- A, niech się dzieje, co chce!




Już na początku drogi matka jest zmęczona, bo starabanienie się z czterdziestokilogramowym wózkiem (z zawartością) po schodach stacji metra to nie lada wyczyn.
Windy, schody ruchome, equal opportunities, easy access, mother-friendly environment[2] - ha, ha, ha!
Windy, owszem, bywają, ale nie na wszystkich stacjach, tym bardziej na najstarszej, ponad stuletniej (!) linii Bakerloo.
 

Wtedy po raz pierwszy przydaje się Gosia, drobniutka babeczka, zapoznana w szkole najstarszego dwa tygodnie wcześniej. Współtowarzyszka emigracyjnej szarpaniny, która daje się namówić na zostanie mobilną nianią dzieci BMW.
Po wejściu do rozklekotanego wagonu, matka zamiast się przynajmniej nastawić psychicznie na rozmowę, przemyśleć sobie, co należałoby powiedzieć, wymyślić sobie jakieś zalety, mocne punkty tudzież osiągnięcia (bo o to na pewno będą pytać) zaczyna się modlić w duchu.
Właściwie nie można tego nawet nazwać modlitwą. To nawet nie są niewysłowione westchnienia.
Ot, błagalne spojrzenie w górę, takie mini-marzenie, żeby ... żeby tylko młodzież nie zaczęła koncertu i nie zmusiła matki do wyjęcia ekwipunku do przewijania (bo w metrze łazienki nie uświadczysz).
Nie przed rozmową w każdym razie, pleeeease.

 

Matka, wbrew pociążowej rozlazłości jest całkiem nieźle przygotowana: trasa przestudiowana parę dni wcześniej, spis połączeń autobusowych i kolejowych gotowy, A-Zetka (popularna nazwa mapy Londynu) w garści.
Mimo to matka nie może przewidzieć wielu rzeczy.
Że akurat metro nie będzie chodzić przez pół godziny, bo jakiś pasażer zdecyduje się zakończyć swój marny żywot pod jego kołami (tym razem nieskutecznie, ale ruch wstrzymany), że dany autobus, owszem, jeździ upatrzoną trasą, ale ... dwa razy na godzinę; że tych schodków w górę i w dół będzie jeszcze więcej, co skutecznie opóźni podróż.
Dlatego też ostatni, pieszy etap wyprawy (a rzadko jest ich mniej niż trzy - Londyn, mocium panie, Londyn) matka pokonuje z wywieszonym jęzorem, napotykając dodatkowe utrudnienia w postaci mżawki, która rozmazuje matce makijaż i przylizuje fryzurę, nagłego deszczu, porywistego wiatru (jak wyżej), słoneczka, które przygrzeje znienacka tak, że matka spływa potem, nie wspominając już o młodym, który ma akurat przemożną chęć chodzenia i nie jest zainteresowany siedzeniem w wózku.
Aż dziw bierze, że młoda nie drze japy.

 

Matka dociera pod wymarzony zakład pracy w ostatniej sekundzie, całuje dzieci na pożegnanie, daje Gosi ostatnie wskazówki co do ewentualnego zapychania dziobów chrupkami kukurydzianymi i znika za drzwiami przyszłego (no, w końcu nastawmy się pozytywnie, drodzy państwo) miejsca pracy, udając, że absolutnie nie słyszy tego kwiku rozpaczy i buntu oraz nie widzi przerażenia w oczach 'cioci', która będzie nerwowo woziła dziecie wokół zakładu (czego matka nie omieszka później zauważyć kątem oka, rozpraszając się i tracąc rezon w ogniu krzyżowych pytań).
Matka w ogóle nie jest spocona jak mysz, w ogóle nie jest zdenerwowana, w ogóle nie poprzekręcały się jej rajstopy lub inne części garderoby.
Matka-profesjonalistka idzie przekonać wszystkich dyrektorów, podejrzliwie zerkających panów z władz lokalnych, koordynatorów do spraw wszelakich i innych ważnych tego świata, że jest jedyną i niepowtarzalną osobą na to stanowisko i jak jej nie przyjmą, to ich strata!
Tak przynajmniej po każdym bezowocnym interview pociesza matkę jej osobisty mąż.

 

Potem następuje coś, czego szczegóły matka zaczyna sobie przypominać dopiero po paru godzinach po powrocie do domu, czyli jak już trochę ochłonie.
A jak już sobie przypomni, to najlepiej od razu by chciała zapomnieć.
Zapomnieć, że mówiła takim 'szkolnym' angielskim, waląc byk za bykiem, że uszy ma do tej pory czerwone ze wstydu.
Zapomnieć, że cały czas myślała o tym, jakby tu usiąść i co zrobić z rękami, żeby jej język ciała nie zdradził, że jest zdenerwowna, zamknięta w sobie, wycofująca się, agrasywna czy co tam jeszcze można wywnioskować z pozaciskanych pięści.
Zapomnieć, jak zbaraniała, gdy usłyszała pytania.
Zapomnieć, że przez pół spotkania musiała się tłumaczyć panu, że w Polsce (no taki kraj, wiecie, za Niemcami - chciałaby wykrzyczeć w porywie świętego oburzenia) to też jednak czegoś można się nauczyć na studiach.
Zapomnieć, że nie znała podstawowego słownictwa branżowego, wystawiając raczej średnią laurkę i sobie, i rzeczonym polskim uczelniom.



Ale zanim matka to wszystko sobie przypomni, przeanalizuje, zreferuje małżonkowi i z wielką chęcią zapomni, musi jeszcze wrócić do domu.
A po drodze znaleźć kafeterię, brasserie lub jakiekolwiek inne miejsce, gdzie można usiąść i pod pozorem zjedzenia jakiegoś nalukrowanego angielskiego gniota, nakarmić skomlącą z głodu najmłodszą
(co poza centrum, w dzielnicach mieszkalnych graniczy z cudem - znalezienie, nie nakarmienie).
Trzeba wyciągnąć publicznie tę pierś nabrzmiałą mlekiem i adrenaliną, nie wiedząc, jakie są lokalne zapatrywania na proceder karmienia w miejscu ogólnie dostępnym.
Trzeba też zaliczyć przewijanie w poczekalni na stacji metra lub innym mało ustronnym miejscu, udając że nie widzi się z lekka zdziwionych spojrzeń (na szczęście dyskrecja Wyspiarzy wychodzi tu matce na przeciw).
Trzeba dotrzeć na czas, by odebrać młodego ze szkoły.
Trzeba jakiś obiad ugotować.

 

A potem pozostaje już tylko czekanie[3].
I każdy dzwonek telefonu niesie ze sobą nadzieję.
Matka, znając swoje dzieci i ich zdolności do rozbijania sobie głowy, wylewania czegoś lub robienia dzikiej awantury w najbardziej nieodpowiednich momentach, przykazuje najstarszemu, że na dźwięk dzwonka ma szybko zaciągnąć towarzystwo do sypialni i zamknąć za sobą wszystkie możliwe drzwi.
Nie ma chyba potrzeby dodawać, że akurat w dniu oczekiwania na odpowiedź przypomina sobie o matce ciotka Emilia, która nie dzwoniła od pięciu miesięcy, pan z gazowni prosi o podanie stanu licznika, koleżance zebrało się na ploteczki, teleankieterka chce się dowiedzieć, czy matka poparłaby Livingstone'a w najbliższych wyborach mera Londynu[4], a jakiś bliżej nieznany głos burczy w słuchawce, że chyba, ten tego yyyy.... , wykręcił zły numer.
Przy szóstym telefonie najstarszy się buntuje i kategorycznie odmawia zaciągania rozdartego planktonu do sypialni.

 

A gdy zadzwoni telefon, TEN telefon, matka odbiera i spośród różnych odgłosów 'dżungli' wyłapuje to jedno, jedynie istotne zdanie, że niestety, jest im bardzo przykro, ale matka nie ma wystarczającego doświadczenia na niwie angielskiej, że nie ma akurat takich papierów, jakich wymagają od nich procedury, że coś tam, coś tam, bla, bla, bla. 


Matka z głupawą miną (nigdy się nie widziała w lustrze w trakcie uzyskiwania odpowiedzi odmownej, ale na 100% ma głupawą minę!) przyjmuje zapewnienia, że naprawdę jest im bardzo przykro i życzenia dalszych owocnych poszukiwań pracy.
Szloch zostawia sobie na godziny późniejsze.

 

A wieczorem, po oczyszczającym łez przelaniu, po pozbieraniu z ziemi resztek poczucia wartości, siada matka przed komputerem, włącza internet, wchodzi w 'ulubione', zjeżdża do folderu 'praca' i ... zaczyna na nowo wertowanie stron z ogłoszeniami w swojej wymarzonej branży.


I wcale się nie martwi, jak nic ciekawego nie znajdzie.
Ufff, w najbliższej przyszłości nie kroi się zatem następna wyprawa 'na intrerview'.
Hop, siup, tralala, ....









____________________________________________________________________




[1]Effective time management strategies - efektywne strategie zarządzania czasem,   to contribute to efficient and effective work of the whole team - przyczyniać się do efektywnego i sprawnego funkcjonownia całego zespołu,to share knowledge and expertise, with colleagues and to disseminate innovative practice - dzielić się wiedzą i doświadczeniem z współpracownikami i rozpowszechniać innowacyjne metody pracy



[2]equal opportunities - równe szanse,
easy access - łatwy dostęp,
mother-friendly environment -
środowisko przyjazne matce


[3] w Anglii odpowiedź w sprawie pracy dostaje się najczęściej już w dniu rozmowy kwalifikacyjnej; osoba ją przeprowadzająca dzwoni do WSZYSTKICH kandydatów, informując ich o rezultacie rozmowy (dzięki czemu nie trzeba gryźć pazurów w niepewności przez dwa tygodnie) także i tych, którym się nie powiodło, podając w skrócie przyczyny.


[4] Ken Livingstone, mer Londynu w latach 2000-2008



poniedziałek, 3 lutego 2014
faktyczny czas akcji - parę ładnych lat wcześniej

Polski syndrom?

$
0
0
Ufff ... aleście się rozpisali w komentarzach!
Nie mogłam odpowiadać na bieżąco, a że wyłoniło się parę nurtów głównych, muszę jeszcze parę słów dopisać.

Polaków portret własny ...
Czy da się taki namalować?
Myślę, że nie do końca, albowiem żadnego wiarygodnego obrazu namalować nie zdołam, jako że i tło (kraj przebywania) i farby (okoliczności) i ręka artysty (indywidualne uwarunkowania) będą miały wpływ na efekt końcowy.
A i odbiór widza będzie się różnił.

Tym niemniej ...

Wielu z Was skomentowało, że to co napisałam, jest gorzkie, ale prawdziwe.
I to mnie właśnie zastanawia.
Bo przecież i Wy i ja jesteśmy Polakami.
Karolina napisała "
jakiś 'element' tej cebulo-polskości nosimy w sobie niestety wszyscy. Gorzej, nie widzimy tego sami."
Czy jest to więc prawda o nas, Polakach?


Przyznam, że (oprócz tego, że byłam koszmarnie zajęta swoim życiem pozasieciowym :))) dużo myślałam o tym tekście i o Waszych odpowiedziach.
Zresztą temat Polaków na emigracji ciągnął się za mną już od lat.

Pamiętam, gdy pierwszy raz uderzyło mnie to w czasie moich studiów w Szwecji.
Było nas pięcioro. Trzy dziewczyny i jedno małżeństwo.
Każdego z nich lubiłam; fajnie nam się rozmawiało, żartowało i - jak trzeba było - fukało na 'Szwedów i tę ich całą niepojętą szwedzkość'.
Ale z trudnością przypominam sobie choć jeden raz, żebyśmy spotkali się razem, jako grupa (nie licząc urodzin, które i tak były obchodzone w szerszym, międzynarodowym gronie).


Tak, wiem, nakazu nie ma, ale ... ja, jako zwierzę stadne, z niejaką przykrością obserwowałam 'zgromadzenia' innych grup narodowych.
Niemcy potrafili zorganizować rozgrywki w piłkę nożną i dopingować swoją drużynę ile sił w płucach, Amerykanie hucznie obchodzili Święto Dziękczynienia, zachęcając wszystkich swoim entuzjazmem, a (nieliczni, bo nieliczni) Rosjanie ... jak to Rosjanie, rozsiewali wokół atmosferę zwycięstwa, carstwowości i potęgi, przemieszanej z rzewną sentymentalnością. Rosjanie mieli zawsze najlepsze wyniki w nauce, nalepiej się ubierali, mieli najpiękniejsze dziewczyny i zarażali wszystkich wokół swoim apetytem na zdobywanie świata!


A my ... spotykaliśmy się albo w dwójkach (ewentualnie trzy niewiasty), albo wcale. I zawsze było to idiotyczne nagadywanie.
Bo tamci są tacy, a ta owaka.
I nie, nie było to chamskie obrabianie komuś tyłka, ale subtelne sączenie jadu. Jakieś aluzyjki, jakieś uszczypliwostki, jakieś szpileczki.
Zmiana tematu, lub nawet powiedzenie wprost, że nie chce się o tym gadać, uspokajało atmosferę tylko na chwilkę.


Po przyjeździe do Anglii zetknęłam się wielokrotnie z przestrogą, by 'od rodaków trzymać się jak najdalej'.
I to mnie właśnie okropnie wkurza!
Dlaczego?!
Dlaczego Polacy nie lubią się nawzajem?!
Dlaczego nie dają się lubić?!

Przecież indywidualnie każdy ze spotkanych przeze mnie ludzi ma w sobie coś fajnego, coś za co da się go lubić.

Przecież Iwonka nie tylko 'rzuca w ciebie ciastem' i chełpi się ze swojego pracocholizmu, ale też nigdy nie odmówi pomocy (gdy np. stoi człowiek uwięziony w pociągu, a porzucone dzieci czekają na odbiór ze świetlicy, która się zamyka za kwadrans), a Radzik wspomógł swoim vanem kolejną przeprowadzkę.

Przecież mam przyjaciół, których naprawdę lubię i z którym się regularnie spotykam.

Tylko ...

Mam wrażenie, że w tłumie wstępuje w nas jakiś chochlik.
Jakiś Diabełek Chwalipięta, Demonek 'Dobra Rada', Troll Obgadywacz, Czart Mądrala, Bies Watażka, Szatan Ksenofob i Upadły Anioł Pogardy.
I te cały zastępy piekielne zaczynają się domagać krwi.
Na ołtarzu spoczywają więc nieobecni (takich skalpuje się najłatwiej), znani tylko ze słyszenia (tu trudniej o sentymenty) i ci obecni, ale mniej wygadani (łatwiej ich zakrzyczeć lub wbić szpilę).
Krwawa strawa wymaga popitki i tak to się toczy.


A przy wyjściu każdy chowa ogonek pod dżinsy, rogi wkłada do plecaka, a kopytka odziewa w białe kozaczki.
Powietrze spuszcza i idzie do pracy (tak, tak u tych znienawidzonych 'Angoli' czy 'Muslimów'), gdzie uchodzi za miłego i pracowitego człowieka.


Zastanawiam się, czy to rzeczywiście jest specyfika emigracji (jak pisze Renya) czy nasze cechy narodowe (Kalina, Łucja).
Nie jestem przekonana czy emigranci są "
ekspansywni, pewni siebie, chcą od życia więcej niż przeciętni zjadacze chleba i są szczególnie dumni z własnych osiągnięć. Być może dlatego jednym z ważniejszych emigranckich tematów są pieniądze i sukcesy...".
Wydaje mi się, że te dyskusje o pieniądzach biorą się raczej z kompleksów, bo mogę się złościć, ile wlezie na 'polskie sprzątaczki', ale nie zmieni to faktu, że statystyczna większość emigrantów, to pracownicy sektora (nazwijmy to eufemistycznie) usługowego.
I nie ma nic w tym złego.
Tylko że często ta nisza, która miała być przejściową, rozciąga się w czasie na długie lata. A to musi rodzić frustrację i chęć dowartościowania się na niwie innej niż praca.


Czy nasze narodowe 'odzyskać, ocalić i trwać' (trwać w tradycji, choćby niewygodnej, trwać w przesadnej gościnności ze strachu przed ciętymi jęzorami sąsiadek, których i tak sie przecież nie da uniknkąć, trwać w fałszywej skromności, która oczekuje narzekania zamiast pozytywnej aprobaty) nigdy nie da się przekształcić w rewolucyjny niepokój Zachodu, który nakazuje 'tworzyć, szukać, zmieniać'? (podciągnęłam analizę od Gretkowskiej).


Słucham sobie czasami Maxa Kolonko.
Tak, wiem, że to totalny świr!
Wariat, a może nawet i niezły populista.
Ale niektóre spostrzeżenia ma ciekawe.
Jego analiza 'polskiego syndromu' (od 9-tej minuty), analiza widziana oczami kogoś, kto nabrał dystansu obserwując Polskę i Polaków w perspektywy innego kraju, jest znamienna.

Kolonko uważa, że Polska nie ma na świecie wyrobionej marki. Na hasło 'Polska' pada nieśmiertelne 'Papa' i 'Walesa'. Z niczym innym się nasz kraj nie kojarzy, a Polacy wcale nie mają tak dobrej opinii wśród Amerykanów czy Brytyjczyków, jak by sobie tego życzyli. A wszystko to za sprawą 'Polskiego Syndromu'
Wśród jego głównych cech Max Kolonko wymienia:
- malkontenctwo,
- etnocentryzm,

- brak afirmacji sukcesu,
- negacja sukcesu.
a jako przyczynę podaje komunizm.
Komunizm ... nie da się zaprzeczyć, zrył mocno psychikę narodu. Czy jednak była/jest to jedyna przyczyna?


Kolejne pytanie brzmi:
Jeśli ty, ona, ja widzimy te wady, nazywamy je, krytykujemy, wyśmiewamy i staramy się wyplenić z naszego życia (taką przynajmniej mamy nadzieję :))), to kiedy zaczniemy widzieć te zmiany na szerszą skalę?


Parę osób napisało (Almetyna, Panpaniscus, EwKa, Alex Kikul), żeby nie dobierać sobie znajomych wg nacji, tylko wg klucza 'z kim nam po drodze', żeby wybierać ludzi wg - nazwijmy to w skrócie - pokrewieństwa dusz, a nie nacji.
Nie mogę powiedzieć, że to zły argument. Wręcz przeciwnie - to argument bardzo logiczny.
Ludzie generalnie najlepiej spędzają czas wśród ludzi o podobnych poglądach, statusie materialnym, doświadczeniach. Nie ma w tym nic dziwnego.
Nie sądzę, żeby pracownik londyńskiego City dobrze się bawił w towarzystwie beneficjenta systemu opieki społecznej z Essex (rejon na północny wschód od Lodnynu, używany często jako synonim 'dresiarstwa', choć sama dokładnie nie wiem, dlaczego).


Ale mi też nie chodzi o jakieś ekstrema!
Opisane przeze mnie spotkanie odbyło się z okazji urodzin najlepszej przyjaciółki mojej córki. Chciałam na nie pójść, bo wydawało mi się (jak zresztą zasugerowała Iwonka, mama jubilatki), że miło spędzimy czas przy kawce.
Nie szłam na spotkanie z jakimiś żulami, których trzeba się wystrzegać jak ognia, ale z (pozornie?) ludźmi takimi samymi jak ja - emigrantami, rodzicami mającymi dzieci w lokalnych szkołach, zabieganymi, potrzebującymi chwili oddechu Polakami.

A jednak wyszłam z niego wypruta psychicznie.
I właśnie to mnie strasznie irytuje i boli.
Dlaczego mam unikać Polaków?
Dlaczego Polacy nie mogą mieć w sobie jakiegoś luzu i dystansu, który pozwoliłby im miło spędzić czas.


Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie Amerykanina, który - przed wyjazdem do Polski na kontrakt - uzyskał od swoich znajomych radę: "Tylko pamiętaj! Trzymaj się z dala od Jankesów!".
To jest absurdalne!
I żeby taką radę dostał i żeby ... jej posłuchał!


Irytuje mnie to tym bardziej, że mnie jednak w jakiś sposób pociąga ten 'wspólny mianownik', te 'mazurki i walce Fryderyka', to poczucie humoru bliższe Kabaretowi Moralnego Niepokoju (z czasów jego dobrych początków, bo teraz to cieniutko przędą) niż Latającemu Cyrkowi Monty Pythona.
Że nie potrafię się tak całkowicie odciąć od korzeni i powiedzieć sobie: to teraz już będę Brytyjką (albo Angielką polskiego pochodzenia, he, he) i zaczynam myśleć, żartować, rozmawiać tylko po angielsku.

Bo wciąż wydaje mi się, że mentalnie bliżej mi do Polaków, niż Anglików.
Tyle że o ile ci ostatni serwują mi często uprzejmą zlewkę i zaprawioną uśmiechem ignorancję, ci pierwsi walą w pysk na odlew, bez uprzedzenia.


Eh ... dylematy emigranta.
A jeszcze Kaczka zapodała temat 'ja'!
Chyba mi się mózg wykręci na lewą stronę ...











sobota, 8 lutego 2014





To się musiało tak skończyć!

$
0
0
To się musiało tak skończyć!
Byłam już nieźle podminowana obtartym błotnikiem ...

Ale zacznijmy od początku!


Mieszkam w strategicznie nienajgorszym punkcie.
Blisko stacji, niedaleko od centrum miasteczka, w tzw. 'walking distance' od wszystkich niezbędnych do przeżycia przybytków, czyt. i do biblioteki, i na wyprzedaż butów i po ogórki kiszone ;) mogę się udać spacerkiem.
I najczęściej to robię.
Czasami jednak plany zakupowe aż się proszą o samochód.
A że miejsc parkingowych u nas jak na lekarstwo (odwrotnie proporcjonalnie do parkingowców czyhających na to, by ci wlepić mandat), chcąc nie chcąc wybór pada na parking wielopoziomowy.
Ma on co prawda tę zaletę, że nie trzeba się gimnastykować z parkowaniem na kopertę (co jest poza wszelką dyskusją) i jest tani jak barszcz (£1.50 za dwie godziny to jednak sporo taniej niż 50p za 12 minut paręnaście metrów dalej, przy głównej ulicy).


Ma jednak też wady.
Główną z nich jest NOTORYCZNY brak miejsc. Zawsze się zastanawiam, czy tu w ogóle mieszkają jacyś pracujący ludzie, czy tylko zasobne paniusie i beneficjenci systemu opieki społecznej, którzy nie mają nic innego do roboty niż tylko robić całymi dniami zakupy?!.

Kolejną zaś ... KOSZMARNIE wąskie miejsca do parkowania i ... przejazdy.
Znalezienie jakiegokolwiek miejsca (nie marzę już nawet o takim na końcu rzędu, gdzie - poprzez ukośne ściany - tworzy się dodatkowe miejsce, zbyt małe na kolejny samochód, za to idealne do swobodniejszego manewrowania) oznacza często konieczność wjechania na poziom 5-ty lub 6-ty.
A to oznacza pokonanie tyluż podjazdów (i później zjazdów!), wąskich jak talia osy.
Analiza ścian tychże potwierdza, że nie tylko ja mam problem z wciskaniem się :)





Uwierzcie mi na słowo - dla siedmiosiedzeniowego samochodu to naprawdę wąski przejazd!
Wygląda na to, że wąskie wjazdy prześladują mieszkańców różnych zakątkach Wysp. Ten pan domagał się odszkodowania za uszkodzenie samochodu z dwóch stron podczas wjazdu do centrum handlowego w Coventry. Szerokość wjazdu, prównywana z rozstawem nóg klienta, faktycznie pozostawia wiele do życzenia.
 



I stało się!
Zarysowałam błotnik.
Zła jak osa (choć niestety nie tak cienka w talii jak ona :))) jechałam załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę.
Jechałam w panice, bo nigdy jeszcze nie byłam w tamtych okolicach i moją umiejętność jazdy opartą na jeżdżeniu na pamięć można było o dupę potłuc (czytanie znaków drogowych, drogowskazów, a już nie daj Boże słuchanie - i co ważniejsze - podążanie za instrukcjami głupawego głosu paniusi z GPS jest dla mnie niemalże nie do opanowania).

Na dodatek musiałam skręcić w prawo, czyli znowu wykonać cały szereg skomplikowanych i skoordynowanych czynności takich jak wyczucie odpowiedniego momentu, kiedy to można się wcisnąć przed nadciągające z naprzeciwka samochody i ruszyć (pod górę) bez spalania gum i nadwyrężnia sprzęgła.
Co prawda jakiś miłosierny samarytanin, widząc, jak skutecznie zablokowałam cały pas, zatrzymał się i pozwolił skręcić, ale ja spanikowana i nabuzowana adrenaliną (i wściekłością na mojego męża, który nakazał mi tę 'mission impossible'), ruszyłam z kopyta, nie zauważając tego, że tuż za zakrętem była ogromna dziura.
Dzięki mojemu zezowatemu szczęściu musiałam w nią oczywiście wpaść i to tak niefortunnie, że ... pękło mi podwozie.
Nie pytajcie mnie, jak to się mogło wydarzyć.
Nie pytajcie mnie jak udało mi się zjechać samochodem na pobocze.
Nie pytajcie ...
W ogóle z całej akcji pamiętam tylko jakieś urywki, scenki, obrazy w mgle.
Telefon do męża wykonany trzęsącymi się rękami (choć i tak nie miałam złudzeń, że odbierze).
Żałosny widok mojego pokiereszowanego wehikułu, który tak niedawno zaczęłam oswajać.
Jakichś usłużnych facetów spychających mój samochód na pobocze.
Szczególnie jednego, bardzo pomocnego, który próbował wezwać pomoc drogową ze swojej komórki. Ta mu się jednak niespodziewanie wyładowała.
Potem znaleźliśmy się jakimś cudem na stacji benzynowej, z której wciąż było widać mój pokiereszowany wozik.
Pan wykazywał nadprogramową cierpliwość w tłumaczeniu laweciarzom, gdzie dojechać.
Czas oczekiwania dłużył się niesamowicie.
Nagle, na domiar złego, na stację wpadła - jak się domyśliłam - partnerka rzeczonego.
Z burzliwej gestykulacji i mało przyjaznych sporzeń rzucanych w moją stronę domyśliłam się, że nie była zachwycona (ponadprogarmową) usłużnością swojego faceta.
Ten, po nieudanej próbie złagodzenia sytuacji podszedł do mnie ze skruszoną miną i pożegnał się, przepraszając, że nie może już dłużej ze mną czekać.

Rozwalone podwozie dobiło mnie tym bardziej, że nie był to jedyny wypadek, który mi się ostatnio wydarzył.


Całkiem niedawno urwała mi się rączka od hamulca ręcznego.
Nie wiem, jaką siłę trzeba mieć, żeby urwać hamulec ręczny!
Mi się to jednak udało i zaparkowany przed pracą samochód stoczył się na okalający parking murek. Na szczęście spadek terenu nie był zbyt duży.

Do kompletu należy też dodać wgniecenie boku, zaliczone gdy w zamyśleniu wjechałam w uliczkę, gdzie ... prowadzono roboty drogowe.
Oznakowaną - żeby nie było - jasno i wyraźnie takim oto znakiem:

dla niewtajemniczonych: ZAKAZ RUCHU!


Zanim się zorientowałam, że drog jest zamknięta, samochód już niemalże dachował, po odbiciu się od betonowych ograniczeń postawionych tam w celu zablokowania wjazdu takim jak ja, co to znakom drogowym się nie kłaniają.


A już ukoronowaniem wszystkiego była kradzieź beztrosko pozostawionej na siedzeniu torebki.
Zaparkowałam przed pubem i weszłam szybko, gdyż byłam już nieco spóźniona.
Podskórnie czułam, że nie powinnam tego robić.
Ja, życiowa mądrala, która (prawie) nigdy nie została okradziona, i która zawsze pilnowała swoich rzeczy z przesadną uwagą.
Jednak byłam jakaś nieprzytomna.
Z maligny obudził mnie świdrujący dźwięk alarmu.
Wybita szyba i brak torebki ze wszystkimi dokumentami, z kluczami do domu, z prawem jazdy, ubezpieczeniem i ...

Pamiętam doskonale tę stróżkę zimnego potu spływającą mi po plecach, to drętwienie rąk, tę miękkość w kolanach, ten niemy, bezradny krzyk uwięziony w gardle.
To desperackie myślenie, że może jednak można cofnąć czas, że gdyby tylko przewinąć film, gdyby dać sobie kolejną szansę, można by oszczczędzić sobie tyle stresu, czasu i pieniędzy!
Gdyby tylko ...

Niestety (odkrycie stulecia!) czasu się cofnąć nie da.
Można jednak (O! Niebiosa!) obudzić się z koszmarnego snu.
Z niemym krzykiem na ustach, ze zdrętwiałymi rękami, wiotkimi kolanami i zimną stróżką potu na plecach.
Bo na szczęście te wszystkie historie, z wyjątkiem tej pierwszej, o zarysowaniu błotnika na parkingu wielopoziomowym TYLKO mi się przyśniły.
Wyśniły mi się jednak tak szczegółowo i tak realistycznie, że do dziś pamiętam każdy szczegół (no, może z wyjątkiem twarzy tego pomocnego pana, ale już jego długowłosą, kruczoczarną partnerkę, ze wściekłym błyskiem w oku już tak :))), każdą emocję, każdy fragment pokręconej historii.
Wyśniły się mi, osobie która bardzo, bardzo rzadko pamięta swoje sny.

To się musiało tak skończyć!
Zawsze wiedziałam, że kierowanie pojazdem mechanicznym to dla mnie nie lada wyzwanie. Nie przypuszczałam jednak, że jazda po krętych a wąskich uliczkach i dróżkach Wysp Brrr ... będzie mnie kosztowała tyle nerwów i emocji.
I tyle koszmarnych nocy.

Tym niemniej skonstruowałam całą tę (pokrętna, przyznaję) narrację aby powiedzieć Wam, że ... JEŻDŻĘ!
Jednak jeżdżę!
Ufff!!!
Wsiadam i jadę, czyniąc życie mojego męża, moich dzieci (które skrzętnie korzystają z darmowej usługi TAXI) i moje własne dużo, dużo łatwiejszym.
Jakimś dziwnym trafem ruszanie pod górkę (czyt. około 30
°'górzyska' mojego miasteczka) okazało się w miarę łatwe do opanowania, acz opłacone szybszą niż przewidywana wymianą opon :)
Zmiana pasa też nie jest większym problemem, szczególnie że w moim miasteczku są głównie jednopasmówki, he, he, he.


Przez rok nie dostałam ani jednego mandatu i ani jednej kary za złe parkowanie. Nie
wyściubiam co prawda za bardzo nosa, a nawet błotnika, poza granice mojego miasteczka, aczkolwiek udało mi się i trochę pośmigać po autostradzie (Ale wyczyn, co? :)) i pojechać do paru okolicznych miasteczek, gdy byłam postawiona w sytuacji podbramkowej (np. mój syn został 'uwięziony' w szkole oddalonej od nas o 10 km, w skutek strajku autobusów).
Udało mi się też pojechać do męża do pracy i ... zgubić drogę (dojechałam do domu z zupełnie innej strony niż zamierzałam :))



The Plough Roundabout w Hemel Hempstead, urocze, angielskie rondo z sześcioma podrondami :)

Ronda i skręty w prawo też pokonuję w miarę sprawnie.
Głównie dzięki uprzejmym, spokojnym, opanowanym kierowcom, którzy być może myślą sobie skrycie, że kobiety są kiepskimi kierowcami, ale przynajmniej  nie łudzą się, że trąbienie na nie ile sił w klaksonie pomoże poprawić ich umiejętność obsługiwania takiej skomplikowanej maszyny, jaką jest samochód.
Szczególnie, gdy rzeczona niewiasta 'rozkarczy' się pod górę, na najbardziej ruchliwej ulicy miasta, w godzinie szczytu.



 
Co robią w takiej sytuacji angielscy kierowcy, w których niewątpliwie musi gdzieś tkwić gen prawdziwego dżentelmena?
Kierowcy tacy zatrzymują swoje samochody i wspólnymi siłami spychają przerażoną kobiecinę na boczną uliczkę, obdarzając uśmiechami i życząc powodzenia w szybkim rozwiązaniu problemu.

Angielscy kierowcy, którzy rozumieją, co oznacza jazda na suwak, którzy pozwalają ci zawrócić, po tym jak udało ci się znaleźć miejsce na przeciwnej stronie ulicy, i którzy ułatwiają sobie życie na każdym kroku.



rysunek znalazłam w internecie już dawno - bardzo mnie rozśmieszył, choć wiem, że w kontekście moich ostatnich polsko-angielskich porównań może wydać się przesadnie sarkastyczny :)


Tak więc jeżdżę (to taki mały wstęp do wpisu pt.'Ja' :))
Nie walę już ręką o prawe drzwi.
Mój mózg zakonotował, że skrzynia biegów jest po lewej stronie.

Jedyny nawyk, którego nie udało mi się do tej pory wyplenić, to ... podchodzenie do samochodu od strony pasażera (czyli od strony 'polskiego kierowcy' :))






 


 poniedziałek, 17 lutego 2014




Ps. A na koniec kolejna dawka jeżdżenia (i mijania się) po wąskich albiońskich bezdrożach.







Ps. Ha! Nie wiedziałam nawet, że jest taki program. Znalazłam przez przypadek i się nieźle uśmiałam. Uwierzcie mi na słowa, aż taka cienka to ja nie jestem :))

1000, 300 i (prawie) 3

$
0
0
Nie jestem jakimś tam znowu rocznicowym misiem.
Wręcz unikam.
Ale skoro się tak zokrągliło, to trudno by było sobie darować taką okazję.
 

Otóż Panie i Panowie ...
Dzisiaj 'szepty w metrze' obchodzą tysiąc dni w sieci.
Prawie trzy lata (bez trzech miesięcy :))
A na rocznicę ... trzechsetny tekst!


Owszem, te początkowe wpisiki chyba nawet nie są godne, by je nazwać tekstami.
Ot, zapiski produkowane przy pomocy iphone'a w trzęsącym się metrze.
Potem się jednak trochę rozkręciłam i zaczęłam powoli zastępować częstotliwość długością wpisów.
Nie sądzę, żebym pobiła swój rekord z czerwca 2011 roku, kiedy to niesiona na fali entuzjazmu i zapału blogerki-świeżynki naskrobałam 37 tekstów! Miałam wtedy ambicje, by pisać jeden tekst w drodze do pracy i jeden wracająć, co okazało się oczywiście utopią.
Nie chciałabym jednak schodzić poniżej przynajmniej jednego wpisu na tydzień (co mi się - pomiając wakacyjną czkawkę - udaje).
Zobaczymy, czy starczy sił na zamiary ...


 
Jako, że lubię statystyki, pozwolę sobie zrobić skromne, rocznicowe dossier :)

♣ Dokładnie tysiąc dni temu wpadł mi do głowy pomysł na nowy blog. Do realizacji zamysłu przystąpiłam natychmiastowo :)

♣ Napisałam 300 wpisów, z których najkrótszy zawierał tylko dwa zdania, a najdłuższy (i chyba jeden z najbardziej emocjonalnych na tym blogu, pisany do trzeciej nad ranem) - 3407 słów.
On też zebrał rekordową liczbę komentarzy: 76


♣ Zaczynałam na Blox.pl, ale po dwóch latach wyczerpał mi się limit zdjęć i cierpliwość. Przeniosłam się więc na Blogspot, ku uciesze niektórych, a wieeelkiej rozpaczy innych.

Mam skrytą nadzieję, że wszyscy się już oswoili z kafelkami, a ich zagorzali przeciwnicy obdarzyli nowy szblon cieplejszym uczuciem :)
Przeniosłam już wszystkie wpisy, ale nie wszystkie są sformatowane (w około osiemdziesięciu wciąż brak komentarzy z Blox'a, jest mniejsza czcionka i nie ma podziału na paragrafy. Nie przypuszczałam, że będzie to aż tak czasochłonne :)).
Stworzyłam też dla Waszej wygody podstrony:
Alfabetycznie oraz Tryptyki Tematyczne
gdzie stopniowo umieszczam linki do wszystkich wpisów, i tych nowo dodawanych i tych mozolnie przenoszonych z Bloxa.
Jam z przeprowadzki wielce zadowolona.
Dobrze mi tu na blogspotowej platformie, gdzie nikt mnie nie bombarduje blogami o stanikach, blogami krewnych i znajomych administratorów, a blogi kulinarne wybieram sobie sama :)

♣ Z tematyki bardziej neutralnej, gazetowo-plotkarskiej przerzuciłam się (zupełnie niezamierzenie :)) na emocjonalno-filozoficzne rozprawki, które pomagają mi (wraz z Waszymi bezcennymi komentarzami) poukładać sobie w główce pewne sprawy.
Ciekawa jestem, czy Wy też zauważyliście tę zmianę?
I czy tęsknicie za ploteczkami o nawiedzonych właścicielach zwierząt i innych śmiesznostkach?
Ja czasami tak ...

♣ Nie czuję się ani wpływową blogerką, ani tym bardziej 'kreatorem opinii' (tak, tak, to nowa tendencja rozwojowa w blogosferze; w końcu piąta władza nie będzie się mianować jakimiśtam blogerami, na poziomie zemocjonowanych nastolatek. Hasło 'jestem blogerem' jest już zdecydowanie passe :))
Sława mi nie grozi, co nie zmienia faktu iż (w tym miejscu śmiech dozwolony) jestem dumna i blada, że:
- dostałam zaproszenie, by napisać recenzję książki (na razie jednej, ale kto wie, może kariera recenzenta jeszcze przede mną :)),
- dostałam zaproszenie od matek założycielek bloga 'Macierzyństwo bez lukru', by się poudzielać u nich (technicznie, to tylko od jednej matki, bo druga akurat rodziła :))). Na razie udzielanie wystąpiło w liczbie 'jeden', ale jak się rozkręcę, to jeszcze coś zmajstruję. Kto nie czytał, tego zapraszam!
- dostałam zaproszenie od portalu Grupa Desantowa, gdzie niestety jeszcze nie zdążyłam rozwinąć skrzydeł. Ale tekst już się powolutku pisze :)

♣ Obiecałam Wam co najmniej 15 tekstów, które również póki co tkwią w folderze 'Szkic', podreślając moją niezbyt chlubną cechę jaką jest składanie obiecanek-cacanek. Dodatkowo, w sekretnym folderze 'Pomysły na wpisy' mam 123 tematy i/lub linki, które zamierzam kiedyś opisać, jeśli mi starczy weny, zapału i czasu ...


♣ 10 najbardziej popularnych jak dotąd wpisów, niestety z pominięciem statystyk z Bloxa, gdyż takowych nie było (i nie wliczając głosowań w ramach 'Finki', ani ogłaszania nowych tematów - jako że są to w dużej mierze wpisy techniczne), to:










♣ Ponad 150 000 wejść na bloga (od początku istnienia).
- Średnio 100 powracających użytkowników w dniu publikowania nowego wpisu (Ach! Jesteście miodem na moje serce :))
- Prawie 4000 komentarzy :)
- 156 fanów na facebook'u,
- 58 obserwatorów,
- 8 wyróżnień
'Liebster Award'(od innych blogerów),
- 1 wyróżnienie 'Versatile Blogger Award',
- 10 głosów oddanych na mój blog w konkursie na Blog Roku 2012 (he, he, nie śmiałam się zgłaszać w tym roku :))),
- kilka osób, które wyznało mi, że przeczytało mój blog od deski do deski (mój podziw dla Waszej ciepliwości dorównuje niedowierzaniu :)),
- jedna osoba, która twierdzi, że powinnam porzucić blog, a rozpocząć karierę radiowca,
- zero oficjalnych hejterów (nie licząc jednego osobnika, którego komentarze zaczęłam kasować w momencie, kiedy zaczął obrażać nie tylko mnie, ale też moich czytelników - jak widać, zadziałało).

 
♣ Mega satysfakcja.
Tysiące godzin spędzonych przed komputerem.
Setki przejrzanych zdjęć.
Dziesiątki poprawek.
Zero zarobionych na blogu pieniędzy :)

W tym miejscu aż się prosi, żeby odpowiedzieć na pytania zadane mi ostatnio przez autorkę bloga "Me and York" .


1. Dlaczego zaczęłaś pisać bloga?
Tu obszerniejsze wyjaśnienienie
 

2. Dlaczego nadal piszesz bloga?
To uzależnia :)

3. O czym piszesz?
Oswajam angielską rzeczywistość. Filozofuję. Notuję anegdotki ku uciesze (przyszłych) wnuków.

4. O czym chciałabyś pisać, ale nie masz odwagi?
Jak mi się uzbiera i emocje sięgną zenitu, to i odwaga się znajdzie.
Bardziej się boję, że nie wyrobię się z odpowiadaniem na komentarze (co mi się ostatnio często zdarza :))
Aczkolwiek wiem, że wielu tematów nigdy nie poruszę. Ze względu na takt ...

5. Co jest najfajniejsze w blogowaniu?
Uczucie, że nie gada się do ściany.
Uwolnienie emocji.
Uporządkowanie myśli.

6. A co najgorsze?
Nieugotowany obiad.
Nieposprzątany dom.
Nienapisany raport.

7. Co sądzisz o blogerach?
Kocham blogerów, nie pałam sympatią do Kreatorów Opinii ;)

8. Twój ulubiony blog i dlaczego?
Blogi, które czytam, są tak różnorodne, że nijak nie jestem w stanie wskazać jednego.


9. Czy twoja rodzina wie, że piszesz bloga?
Niestety mąż już tak (nawet wie jakiego i mówi, że czasami czyta). Dzieci wiedzą, że jest coś, co zabiera im mamę na paręnaście godzin tygodniowo ...


10. Kto jest twoim najwierniejszym czytelnikiem?

Obawiam się (jakkolwiek to zabrzmi), że ja sama. Uwierz lub nie, ale czytam każdy swój wpis po kilka razy :)

11. Gdzie widzisz siebie za 20 lat?
Na razie moja wyobraźnia sięga nie dalej niż tydzień naprzód ... 



Dalszych nominacji, być nie może (bo wyczerpałam już limit osób, które mogłabym zaprosić/już zaprosiłam wcześniej).


Na koniec chciałabym Wam zaproponować udział w losowaniu rocznicowej nagrody.
Z góry przepraszam, że jest ona tak bezczelnie, seksistowsko babska, ale obiecuję, że jeśli jakiś pan (trudno, trzymam się uparcie podziału na mężczyzn i kobiety; te 56 płci z facebooka jakoś do mnie nie przemawia :))) zechce brać udział w losowaniu i wygra, to wymyślę jakiś bardziej męski prezencik (no chyba, że będzie wolał ten, np. dla wybranki serca, albo jeśli lubi kąpiele w płatkach róż :)).

Aby wziąć udział w losowaniu napiszcie proszę w komentarzach odpowiedź na pytanie:


Przez jeden dzień zostajesz autorem i administratorem  bloga 'Szepty w Metrze'.
Jaka jest jedna rzecz, którą byś natychmiast zmienił/a, a jaką byś bezapelacyjnie zostawił/a?



Na odpowiedzi czekam do 5-go marca 2014.

A nagrodą jest milutki zestawik zapachowych mydlanych różyczek do kąpieli, o zapachu kwitnącej wiśni :)




Ps. Zapomniałam napisać, że nazwa 'szepty w metrze' okazała się dość chwytliwa. Tak chwytliwa, że co poniektórzy zdecydowali ją sobie pożyczyć.
Nie wiem, czy mam to traktować jako komplement czy jako bezczelość?

szeptywmetrze.plNie będę przecież rejestrować wszystkich możliwych domen, żeby zachować sobie prawo do tej nazwy.
A jednak jakiś cwaniaczek uznał, że to miła, chodliwa nazwa na ... portal reklamowy. Co prawda wielkiej kariery w sieci jak na razie nie robi, co nie zmienia faktu że się wkurzyłam nieco na takie zagranie.


szeptywmetrze.republika.plKolejna strona reklamująca mydło i powidło przygarnęła sobie natomiast domenę szeptywmetrze.republika.pl
Podejrzewam, że pan z szeptywmetrze.pl go uprzedził :)



szeptywmetrze-Cinema-BlendOsobnik o pseudonimie Franklin Marcelina poszedł jeszcze dalej.
Skopiowała niemalże cały mój blog i zprezentował w swojej szacie graficznej, pod nieco zmodyfikowanym tytułem.
Na blogu nie ma żadnych komentarzy i wygląda na to, że osobnik nie ma co robić z czasem, gdzyż po wpisaniu tego nicku w google, wyskakują jeszcze dwa inne blogi, które wyglądają mi na skopiowane ...




 wtorek, 18 lutego 2014




    Myśli i sądy czyli kim ona jest?

    $
    0
    0
    Mała dziewczynka recytuje z pamięci całego "Koziołka Matołka".
    Starsza pani w tramwaju nr 2, z Bródna na Okęcie, kiwa z podziwem głową.
    - Ślicznie, dziecko, ślicznie! - uśmiecha się odkręciwszy z trudem z przedniego siedzenia. - Jaka zdolna dziewczynka! - posyła kolejny uśmiech mamie roztrajkotanej trzylatki.
    Mała pęka z dumy i ze zdwojoną siłą, nasycona pochwałą, włącza ponownie płytę:

    ... Przeto koza albo kozioł,
    Jakaś bardzo mądra głowa,
    Aby podkuć się na próbę,
    Musi pójść do Pacanowa.

    A gdy wróci ten wędrowiec,
    Już podkuty, ale zdrowy,
    Wszystkie ko ...
    - łapie oddech
    .

    - Przestań już nawijać i nie wierć się, bo mi gnieciesz spódnicę - zniecierpliwiony głos matki chłodzi nieco zapał deklamatorski małolaty.

    Zanim tramwaj dotelepie się na Ochotę, gdzie mieszka babcia, Matołek zdąży już wyruszyć w kolejną podróż w poszukiwaniu mitycznego Pacanowa, zahaczając o oburzone drzewo w okolicach placu Dzierżyńskiego. Przeżyje napad zbójców na zakręcie przy placu Zbawiciela*, spotka stracha na wróble mijając Filtry i wyląduje na grzbiecie wieloryba tuż za bazarem na Banacha, doprowadzając wymiętą do granic możliwości mamę do rozpaczy.

    "Boże, jakie to dziecko uparte!", będzie potem długo brzęczało w uszach małej, wypierane (
    choć z dnia na dzień co raz słabiej) przez "zdolną dziewczynkę".
    "Uparta" dostanie bowiem zmasowane wsparcie od "niegrzecznych, nieposłusznych, gadatliwych, walczących o swoje za wszelką cenę".
    Pierwszy dysonans poznawczy.

    "Uparta" zostanie  (nie bezpośrednio z tramwaju, rzecz jasna :)) zaciągnięta najpierw do żłobka, a potem do przedszkola, gdzie w samych rajtuzach (eh, ta wieśniacka, komunistyczna oszczędność na ubrankach, uwieczniająca dzieci o pulchnych, krzywych nóżkach na pamiątkowych zdjęciach rodzinnego albumu) i w koślawych trzewikach za kostkę będzie musiała rozpocząć walkę.
    O przetrwanie w tłumie, o foremki w piaskownicy, o prawo do niejedzenia szpinaku, o sympatię pani Krysi, pomocy przedszkolnej, układającej dzieci do leżakowania i czającej się na rozgadanych osobników po to tylko, by podlecieć znienacka, okryć kołdrę i plasnąć z całych sił w miękki tyłeczek, aż się echo rozniesie po sali, po przedszkolu, po ulicy Franciszkańskiej.
    Pani Krysi świadomej, że upokorzony przy całej grupie laniem osobnik zamilknie w sekundę i zaśnie
    pod kocykiem, czerwony z duszonej złości.

    "Uparta" w wieku pięciu lat zmieni się w "Super Zdolną".
    W okolicy otwiera się pierwsza, idąca nowym dziesięcioletnim system szkoła sportowa i "Uparta", po wcześniejszym przerobieniu (na wyraźnie polecenie taty) książeczki "Mam sześć lat", po bezproblemowym opanowaniu dodawania w zakresie dziesięciu tudzież umiejętności czytania i pisania, po zabłyśnięciu w Poradni Pedagogiczno-Wychowawczej, dostaje zgodę na rozpoczęcie nauki.
    Dużo wcześniej niż jej (nie)dojrzałość emocjonalna będzie w stanie wytrzymać.


    'Super Zdolna' przechodzi przez klasę pierwszą jak burza.
    Rajstopki zastąpił równie obleśny nylonowy fartuszek szkolny. Odwieczna fryzura 'na pazia', spod której tak nieładnie wystają odstające uszy musi zostać. Sprawdza się na codziennych lekcjach na pływalni.



    Nieciekawy charakter pisma nie umniejsza jej osiągnięć na niwie naukowej.
    Jednak koniec roku przynosi koszmarne rozczarowanie.
    Nie ma świadectwa z czerwonym paskiem!
    Jak to nie ma?!
    Przez zachowanie, które nie jest wzorowym, a 'tylko' wyróżniającym.
    Wzorowym
    nijak być nie może, bo przecież te o półtora roku młodsze emocje nie wytrzymują usadzenia w szkolnej ławie.
    Bo gęba się nie zamyka, bo popchnięta w niekontrolowanej złości koleżanka lezie w te pędy do pani na skargę, bo tak fajnie jest się chlapać wodą w szkolnej łazience, czy gonić podziemnym korytarzykiem, do którego wstęp jest surowo zabroniony.


    'Super Zdolna' idzie więc z tatą tuż po czerwcowej 'akademii na cześć' do pobliskiego przedszkola na Franciszkańską.
    Tato chce się pochwalić świadectwem przed sceptycznymi przedszkolankami, które odradzały mu posyłanie dziecka do szkoły tak wcześnie.
    A 'Super Zdolna' ryczy ile sił w płucach i połykając gluty powtarza, że to niesprawiedliwe, że Kaśka S., jej główna rywalka, ma czerwony pasek. Przebrzydły lizus!
    I nawet kajzerka z jogurtem nie są w stanie ukoić steranych nerwów młodocianej absolwentki.

    Ta pierwsza porażka stanie się najprawdopodobnie przyczynkiem do tego, że 'Super Zdolna' szybko zamieni się w 'Zdolną ale Leniwą'.

    ***

    Młoda dziewczynka wyciąga potajemnie rzeczy z szafy mamy.
    Te żakiety z aksamitnymi klapami, te moherowe sweterki (wtedy jeszcze bez religijnego zabarwienia), te bluzki z Pewexu.
    Nie myśli o tym, żeby definiować swoją płeć. Nie ma świadomości, że za parędziesiąt lat będzie musiała wybrać swoją tożsamość spośród pięćdziesięciu sześci różnych płci społecznych.
    Jest po prostu dziewczyną. Taką zwykłą dziewczyną. Po raz pierwszy zakochaną na zabój.
    W ministrancie.
    Spragnioną komplementów i ładnych ciuchów (fryzura wciąż na debilego pazia, bo w socjaliźmie jedenastolenie dziewczynki rzadko kiedy decydują o swoich fryzurach).
    Spragnioną odwzajemnionej miłości.
    Gdy jednak cud się zdarza, gdy ukochany ministrant przychodzi na podwórko ze znajomym kolegą, gdy przynosi pierwszego w życiu kwiatka (długo potem trzymanego między kartkami książki), dziewczyna słyszy, że ma się zająć nauką, a nie amorami. Że zamiast się stroić, niech lepiej posprząta w pokoju i odrobi lekcje. I niech nie zakłada tej mini, bo ma krzywe nogi.
    Dysonans poznawczy nr 2.

     
    Takich dysonansów będzie później więcej.
    Serwowane chętnie i bez oporów opinie rodziców, krewnych, przyjaciół, znajomych, nauczycieli i pracodawców będą wpływać na 'Upartą', 'Super Zdolną', 'Zdolną ale Leniwą', 'Niepokorną', 'Niepogodzoną',
    'Trudną'.
    "Z którą nikt w życiu nie wytrzyma".

    Będą charakteryzować wbrew woli i poza świadomością.
    Będą kształtować, modelować, urabiać.
    Pozwolą jej się oszukiwać, że 'ja' jest jej własnością.
    Zdefiniowaną przez myśli, a nie przez sądy.


    Będzie potrzeba lat, żeby uświadomić sobie, że "słówko 'ja' niczego tu nie wyjaśni. Za mało ono samo znaczy. Mniej niż podpis na wekslu, tyle co kulawy inicjał, który czyjaś ręka zostawiła na obdrapanej ścianie. W tych dwóch literkach treści jest tak mało, że należą do wszystkich i do nikogo. Niejasny gest dłoni w powietrzu, kierujący uwagę świadków na guzik pod szyją, w swej bezradności niewiele wniesie, a przy tym nie można uczynić go bardziej zrozumiałym"**.

    Będzie potrzeba lat, żeby nazwać siebie, określić się samodzielnie, bez usłużnej pomocy innych.
    By spojrzeć z dystansu na dzieciństwo, na pierwszą miłość, na dorosłe wybory.


    Potrzeba będzie czasu, żeby pogodzić się z tym, że wiele decyzji było podjętych niejako przez innych.
    Że być może 'nie gadaj', 'nie wychylaj się', 'nie interesuj się tym, co ci nie przyniesie w życiu wymiernych korzyści' zabiło w niej to, co miała najcenniejszego.


    Potrzeba będzie siły i odwagi, żeby zdecydować się na rozprucie tej kapy, w którą była do tej pory tak szczelnie owinięta, i udzierganie jej według swojego wzoru.



    ***

    A gdy już zacznie stawać na swoje własne nogi, gdy już szczęśliwa usiądzie w fotelu otoczona kłębkami kolorowych wełenek, gdy już pierwsze parę rządków wyjdzie spod niewprawnie stukających drutów, trzeba będzie spakować wszystkie manatki i wyjechać na Wyspy Szczęśliwe.

    By tam, oprócz niełatwego resetowania całego życia, definiowywać na dokładkę jeszcze swój status emigranta ...





    Wpis z serii 'finka z kominka' na życzenie Kaczki :)

     



    niedziela, 23 lutego 2014


    * Swoją drogą to ciekawe zestawienie placów, nie uważacie? Dzierżyński, Zbawiciel; na trasie 'dwójki' byli jeszcze Dmowski, Zawisza (Artur) i  Narutowicz :)

    ** genialna (moim zdaniem :)) definicja 'ja' autorstwa Magdaleny Tulli, cytat z książki "Skaza".

    Ps. Jestem naprawdę koszmarnie zajęta i nie wiem, czy uda mi się dzisiaj podsumować całą finkę (postaram się).
    Czytam Wasze wszystkie komentarze, maile i wpisy konkursowe i bardzo przepraszam, że nie zdążyłam na wszystkie odpowiedzieć. Postaram się nadrobić wkrótce.

    Ja - głosowanie

    $
    0
    0
    Chyba przez następny miesiąc nic nie napiszę i nie przeczytam.
    Ufff!!!
    'Finka z kominka' doczekła się trzeciej edycji, a ja nie wyrabiam się ani z czytaniem, ani z komentowaniem, co mam nadzieję mi wybaczycie (i co w tygodniu nadrobię skrzętnie).

    Witam nowych uczestników, a parę cór marnotrawnych z radością znów przyjmuję na łono ... zabawy.

    Gorąco zachęcam do odwiedzania (i komentowania) blogów 'konkurencji' :)



    *****

    Poniżej przypominam wszystkie wpisy,  przedstawione w kolejności zgłoszeń. Zajawki nie są idealnie równe pod względem liczby słów, ale chciałam je 'urwać' w miarę sensownie, a nie dokładnie po setnym słowie. Ponadto niektóre wpisy są dość krótkie. Nie chciałam więc zdradzać puenty w zajawce :)
    Aby przeczytać całość proszę kliknąć na link 'Czytaj dalej'.
    Dwie osoby wybrały formę ... ilustrowaną, co same nakazały traktować z przymrużniem oka. I tego się trzymajmy (jednakże dla porządku umieszczam je w ankiecie).

    Kaczka, jako dawca tematu, została decyzją odgórną zawieszona i figuruje tylko gościnnie (żeby sobie wypoczęła od ponownego wymyślania tematu w razie zwyciestwa :))))
    Wywiązała się mała dyskusja na temat tego, co będzie, jeśli ciągle ta sama osoba będzie wygrywać. Jeśli macie jakieś propozycje inne niż przedstawione pod tym wpisem, to dajcie znać w komentarzach.


    Na dole jest ankieta, którą można też umieścić na swoim blogu (każdy z uczestników dostanie mail z kodem html).
    Jest to jedna i ta sama ankieta, a głosy są zliczane na serwerze firmy - nie ma więc obawy, nie będą powielane.
    Można głosować tylko raz z danego adresu IP (Po oddaniu głosu znikną przyciski do głosowania, a wyświetlą się dotychczasowe wyniki, czyli liczba głosów oddanych na poszczególne wpisy.)
    Dlatego przemyślcie dobrze sprawę :)
    Nie jest istotne, gdzie oddacie głos - czy pod tym wpisem, czy - po wklejeniu kodu - na swojej stronie!


    Głosować może każdy czytelnik, bloger, przypadkowy gość.
    Można zachęcać, agitować, używać metod przeróżnych  w końcu nagroda jest nie byle jaka!
    Wybór tematu następnej wprawki!


    Głosowanie będzie trwało do soboty, 1-go marca 2014 do godz. 23:59.
    W niedzielę, 2-go marca, zwycięzca ogłosi temat kolejnej wprawki!


    Miłej lektury :)









    1. Skorpion w Rosole (http://skorpionwrosole.blogspot.co.uk)
    Jaśniejący Janioł Jasiek jawi się Janinie Jabłecznej:
    - Jam Jasiek Janioł. Jaki jadłospis jasnooka Janino?
    - Jacie... ja... jakby jabłkowy, Jaśnie Jaśku...
    - Jasna japa! Jarski?! Jarzmo jarzyn!
    - Jarmużu, Jaśku?
    - Jałmużny!
    - Jam jaroszka! Jarzysz?! Jagód? Jabłka?
    - Jakie jałowe jadło, Janino!
    - Jałowe?! ...
    Czytaj dalej


    2. Aniukowe Pisadło (http://aniukowepisadlo.wordpress.com/)
    ja, przyjemny dla oczu
    zlepek mało znaczących atomów
    jestem w rzeczywistości
    mariażem
    miłości i nienawiści
    ty, nieskończość dobroci,
    wielokrotność wdzięku i pożądania
    jesteś ...
    Czytaj dalej


    3. Alcydło Kr. (http://te-momenty.blogspot.co.uk/)
    Mogłabym Wam powiedzieć, że trochę się w środku trzęsę. Jak rozgrzane powietrze nad kaloryferem. Że jestem trochę jak cień, jak zwielokrotnione echo. Nie wiem, własne, czy cudze. Że jak człowiek jest zamknięty, to słowa są bardzo ważne. Kiedy nie ma kontaktu, to nie płynie prąd.

    Mogłabym nadmienić, że ...
    Czytaj dalej


    4. Aleksandra Rd. (http://polskapakistansverige.blogspot.se)
    "Urodziliśmy się w roku 1960 w Jechiam, najpiękniejszym kibucu na świecie, zielono-żółto-liliowym od sosen, janowców i judaszowców, założonym w 1946 roku na wzgórzu u stóp twierdzy krzyżowców. Urodziliśmy się w grupie Narcyz. Było nas w niej szesnaścioro: ośmiu chłopców i osiem dziewcząt."

    Jael Neeman opuściła kibic w wieku 20 lat i zamieszkała w Tel Awiwie. Nie wiem czy ma kontakt ze swoimi braćmi czy rodzicami. Kibucowe wychowanie znosiło więzi rodzinne, umieszczało człowieka w grupie „równych sobie” i w niej się żyło. Potem uczyło. ...
    Czytaj dalej


    5. Katarzyna Strzyż (http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com)
    Nierozłączni. Nierozerwalni. Zespoleni. Zrośnięci w jeden, żywy organizm. Mała i JA. Z wierzchu. Z pozoru. Podobni do siebie. Jak dwie krople wody. Jak dwie okruszyny chleba. Jak... jak... dwa głośniki tej samej firmy? Coś w tym klimacie. Ale to tylko złudzenie, które bystrym i uważnym oczom aż nazbyt wyraziście się narzuca. Bo Mała i JA, choć idący ze sobą ramię w ramię, krok w krok, pędzą dwa odrębne byty. Kierując się przy tym ... Czytaj dalej


    6. Inna (http://ps-ja.blogspot.co.uk)
    Niby takie małe literki, a w rzeczywistości mogą tworzyć różne niewinne, albo wręcz przewinie, wyrazy. J i A tworzą sobie zupełnie skromny wyraz Ja zaledwie dwuliterowy, ale za to o znaczeniu. Czy znaczy i co znaczy ten zaimek możecie się przekonać? Ale spokojnie nie będzie to zlepek tekstu o tym jaki to ważne w języku polskim jest określenie ja, ani o tym jak wygląda w zdaniu. Będzie o czymś ... Czytaj dalej

    7. Izabelka (http://karolki.blogspot.co.uk)
    Dedykuję tę piosenkę wszystkim tym, którzy nadal czekają na swoją wielką miłość. Życzę Wam z całego serca, aby przyszła do Was, byście mogli tak jak Bryan powiedzieć: "jestem gotowy żeby Cię kochać".
    Bo żeby ona przyszła, trzeba być gotowym na jej przyjęcie. Nie można się jej bać, trzeba wyzwolić z siebie odwagę i wyjść przed swoje uprzedzenia i obawy.
    Uwierzcie mi. I nie szukajcie jej na siłę, ona przyjdzie sama, kiedy będziecie już gotowi.
    A kiedy to nastąpi? ...
    Czytaj dalej


    8. Kaczka (pozakonkursowo - jako autorka tematu)
       
    (http://la-terra-del-pudding.blogspot.de)

    - Bo widzisz. – mówię. – Trochę stąd, trochę stamtąd. Ni z tego, ni z owego.
    Z niczego dobrego. Ze śniegu, z czasu, z lądów. Z kilku głupich przesądów.
    Z atawizmów i truizmów. Z serc połamanych. Z szans głupio niewykorzystanych.
    Z pójdę gdzie mnie oczy poniosą. Ze żmudnej, nudnej, trudnej drogi. Z wiecznej nad wszystkim trwogi. Z głupoty. Z mądrości. Z doświadczenia. Z niechcenia i przywidzenia. Z wojny na Falklandach i swetrów na Szetlandach. Ze ...
    Czytaj dalej


    9. Inwentaryzacja Krotochwil (http://omnipotencja.blogspot.com)
    No i stało się. Człowiek się tego po sobie nie spodziewa, ale wystarczy chwila i wot. Człowiek ani się obejrzy a może zostać łajdakiem, pijakiem, złodziejem, dziwką ALBO pilnym i spoconym z emocji widzem Zimowej Olimpiady w Soczi. To w ogóle nie w stylu człowieka jest, a jeszcze ta trójca zniechęcająca: 'coś zimowego' + 'sport' + 'w Rosji' to jak by się mnie kto spytał czy chciałabym mieć wysypkę na złamanej amputowanej nodze. A tu niespodzianka ... Czytaj dalej


    10. Panpaniscus (http://putorana.blox.pl)
    Kaczka, mistrzyni pozornie przypadkowych zbiegów okoliczności, gier słownych i zaplanowanych qui pro quo, zadała temat "Ja". Z pewnością nie będę pisać o sobie - w końcu cały blog jest o mnie - stanowczo się sprzeciwiam zbywaniu tematu jedną, nawet wybitną, notką.
    W związku z tym postanowiłam napisać o Kaczce - w końcu to ona powiedziała "JA". Zastanawiając się, czy lepszy byłby panegiryk (doskonałe pióro, świeże spojrzenie, okraszone wybornymi anegdotami z życia wielojęzycznej międzygatunkowej rodziny, jako bonus akcje społeczne- no i Kaczka in vivo absolutnie nie ustępuje kaczce ...
    Czytaj dalej


    11. Pani M. (http://dombeznamiaru.blogspot.co.uk)

    ja
    kwintesencja sprzeczności
    ciepła i zimna
    rozsądna i bezmyślna
    dobra i zła

    niezdecydowanie to moje trzecie imię
    zaraz po czekoladzie i świetej ladacznicy
    sprawia że nie wiem czego chce
    a żaden wybór nie jest dobry
    bo ten drugi mógł być lepszy

    zbyt często ...
    Czytaj dalej


    12. Mama chłopaków (http://mamachlopakow.blogspot.com)
    Jeszcze tylko 5 minut i będę w domu. Ostatni zakręt, ostatnia prosta. Widzę już go w oddali. Skręcam na podjazd, jak zwykle zbyt szybko i hamuję z impetem. Łapię torebkę, zakupy, kluczyki. Gramolę się niezgrabnie na zewnątrz. Pik pik. Auto zamknięte. Torebka na ramię, siatka zawieszona w zgięciu łokcia. Szukam kluczy do domu, choć powinny być tam gdzie zawsze. Nie są. Przetrząsam kieszonki, kieszenie płaszcza. Są. Otwieram drzwi, wchodzę z westchnieniem ulgi. Już. Już jestem. Już bezpieczna. Przekręcam zamek, zdejmuję szpilki, odwieszam płaszcz ... Czytaj dalej


    13. Pharlap (http://drugiezyciebloggera.blox.pl)

    ja i moje JA w jednym żyliśmy domu,
    moje JA na górze, ja - skromnie - na dole.
    ja bardzo spokojny, nie wadząc nikomu,
    moje JA dzikie urządzało swawole...
    Gdy ja się szykowałem na wypoczynek nocny,
    moje JA wędrowało na Biegun Północny.
    ja w szkole starałem dobrze się sprawować,
    moje JA z Indianami szło kogoś skalpować.
    ja paradowałem z czerwoną szturmówką,
    moje JA w Las Vegas szastało gotówką.
    Pół życia minęło i dalej tak być miało,
    aż w wieku lat czterdziestu ...
    Czytaj dalej



    14. Ove (http://dwazegary.blogspot.co.uk)
    Ove nie pozwolił skopiować (choć są metody, aczkolwiek nie miałam na nie czasu - musicie zajrzeć :)  Czytaj dalej

    15. Moe (http://smoczkiem-po-lapkach.blogspot.com)
    Teoria była wspaniała, a i praktyka wydawała się interesująca. Gorliwie zabrałam się do realizacji projektu. Kluczem do sukcesu była różnorodność - tak przynajmniej twierdzili amerykańscy specjaliści (Nie mylić z naukowcami. A może mylić?).

    Celem tej kołomyi było ukształtowanie światłych, szerokohoryzontalnych umysłów o silnie rozwiniętych lewych półkulach. Bo naprawdę, jeden bezrobotny nauczyciel polonista na roboczorodzinę wystarczy mi aż w nadmiarze...

    Zaczęłam klasycznie od klasyki. Szybko przekonałam się jednak, że przy Bachu w naszym królestwie wybuchają wojny, Beethoven ...
    Czytaj dalej



    16. Pantera (http://swiattodzungla.blogspot.de)
    Wpis obrazkowy - musicie zajrzeć i dopisać własną interpretację :) Czytaj dalej



    17. Fidrygauka (http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk)
    Mała dziewczynka recytuje z pamięci całego "Koziołka Matołka".
    Starsza pani w tramwaju nr 2, z Bródna na Okęcie, kiwa z podziwem głową.
    - Ślicznie, dziecko, ślicznie! - uśmiecha się odkręciwszy z trudem z przedniego siedzenia. - Jaka zdolna dziewczynka! - posyła kolejny uśmiech mamie roztrajkotanej trzylatki.
    Mała pęka z dumy i ze zdwojoną siłą, nasycona pochwałą, włącza ponownie płytę:
    ... Przeto koza albo kozioł,
    Jakaś bardzo mądra głowa,
    Aby podkuć się na próbę,
    Musi pójść do Pacanowa ...
    Czytaj dalej




    18.Łucja (http://widokzdachu.blogspot.com.es)
    Ja!* - krzyknęła Mała widząc na zdjęciu w czyimś blogu nieskazitelne połacie śniegu. - chciałabyś jeździć na sankach, co ? – podpowiedziałam jej, czując równocześnie lekkie ukłucie w sercu. - Taak – powiedziała, jak zwykle przeciągając i wkładając sporo wysiłku w wypowiedzenie prostego słówka. Leżałyśmy razem w łóżku. W sobotę rano, przyszła do mnie, gdy wydawało mi się, że jeszcze mogę spokojnie sobie poczytać. Łóżko znajdowało się niedaleko od morza, w środku krainy zwanej Lewantem**.
    Jeszcze niedawno leżałam ...
    Czytaj dalej


    19. Czarny Pieprz (http://czarnypieprz.blogspot.co.uk)
    Z językiem niemieckim jest mi jakoś nie po drodze. Niby rozumiem, niby przeczytam, ale pokochać miloscia prawdziwą, płomienną i żarliwą, nie potrafię. Myślę, że ogromny wpływ na mój letni stosunek do języka Goethego miała hoża blondynka że sporym biustem - Teresa Orłowski.

    W latach 80 tych, dostęp do porno dla maluczkich był nieco ograniczony, szczególnie jeśli nie przekroczyło się magicznej osiemnastki. A i później, pojście samodzielnie na bazarek i grzebanie w porno stosikach było ...
    Czytaj dalej


    20. Almetyna (http://almetyna.blox.pl)
    I tutaj też forma rysunkowa. Zajrzyjcie. Czytaj dalej

    21. Errata (http://errata777.blogspot.com)
    Niezwykle trudno jest mówić o tym, co jest JA, a co już nim nie jest.
    Bo jakość kreacji własnej osoby bardzo wiele mówi o kimś, kto prezentacji takiej dokonuje.
    Kto wie, czy nie więcej, niż zewnętrzny ogląd według klucza "gołych faktów".
    Wszak one prawie nigdy tak zupełnie gołe nie są.
    Powiedz mi ...
    Czytaj dalej










    niedziela, 23 lutego 2014









    finka z kominka - wprawka 4

    $
    0
    0
    Finka z kominka w swym trzecim wydaniu z jednej strony po raz kolejny zaskoczyła ciekawymi i różnorodnymi wpisami oraz rozgrzała emocje do czerwoności, z drugiej zaś zalazła mi (i jak sądzę pozostałym uczestnikom również) potężnie za skórę, poprzez problemy techniczne z dziadowską sondą.

    Grrr... niestety, nie po raz pierwszy potwierdza się zasada, że darmowe usługi mają swoje felery.
    Tym razem 'reliable web polls', czyli internetowe sondy, na których (podobno) można polegać, nawaliły na całej linii, bo po pierwsze, wiele osób miało problemy z wklejeniem kodu na swoje blogi (mimo, iż wspólnymi siłami próbowaliśmy ratować sytuację i liczba wysłanych przeze mnie maili grubo przekroczyła mój tygodniowy limit :)), po  drugie ... wcale się nie zatrzymała o wyznaczonej dacie, naliczając nadal głosy (a ja nie zrobiłam o północy skanu, gdyż nie poderzewając takiej podłości, poszłam w najlepsze spać).


    Tym niemniej pragnę ogłosić - i musicie uwierzyć mi na słowo! - że dnia 1-go marca o godzinie 23:59, dobry kwadrans później, a nawet rano (gdy wysyłałam maila z prośbą o nowy temat, czyli 9:41 czasu polskiego), licznik nieodwołalnie wskazywał ex-aequo dwie zwyciężczynie, a były nimi:


    Ania
    z Aniukowego Pisadła oraz Moe, które uzyskały po 33 głosy.


    Wiem, że wymaganie od uczestników, by uwierzyli mi na słowo, nie brzmi to profesjonalnie, tym bardziej, że w chwili, gdy po obfitującej w wydarzenia różne niedzieli zasiadłam do komputera, licznik wskazywał, iż najwięcej głosów zebrała Errata, to jednak ... decyzją jednostronną i jednoosobową postanowiłam przyjąć z pokorą wynik poranny.

    Gratuluję wszystkim wyrównanej walki, wspaniałych czytelników, zmobilizowanych rodzin oraz oddanych znajomych, którzy wspierali Was swoimi głosami.
    Kilka osób deptało sobie po piętach ostro, tworząc zwarty peleton.
     

    Mam nadzieję, że ci z Was, którzy napisali fajne teksty, ale mieli ... mniejszą siłę perswazji :))), nie poddadzą się tak łatwo i będą walczyć równie wytrwale o miejsce na podium w kolejnej edycji 'finki'.

    Choć wiem, że dla części z Was nas :), wygrana zdaje się raczej majaczyć w oddali, niż być na wyciągnięcie ręki...


    No cóż, ja póki co cały czas przekonuję samą siebie, że przynajmniej problem wymyślania nowego tematu mam z głowy.
    Wiecie, taki (marny) żart na otarcie łez :)

    I cały czas przyświeca mi nadrzędny cel całej zabawy - pisać, pisać, pisać na przekór pseudoopiniotwórczej, 'lajfstajlowej' sztampie.
    Dla mnie każdy jeden tekst biorący udział w tej zabawie spełnia ten warunek!




    Ponieważ jedna ze zwyciężczyń, niejaka Moe (Ktokolwiek widział? Ktokolwiek wie? :))), nie odpisała mi jeszcze na mój pełen desperacji i determinacji mail, wstrzymam się do jutra z zaanonsowaniem nowego tematu wprawki.

    A raczej ... z podaniem dwóch tematów nowej wprawki!
    Ponieważ stało się to, co spędzało mi sen z powiek - 'finka' zakończyła się remisem - w następnej wprawce trzeba się będzie zmierzyć z aż dwoma tematami na raz!
    Można będzie wedle uznania albo napisać jeden dwuwątkowy wpis lub wręcz dwie oddzielne historie/wiersze/listy/wywiady czy co tam bądź, albo połączyć oba tematy w jedną całość. Ja byłam za tym, żeby w razie remisu zwycięscy ustalali wspólnie temat, ale większość wybarała opcję 'dwa tematy'.
    Dwa tematy więc są!


    Uaktualnienie: 2 minuty po opublikowaniu tego posta Moe rzuciła mi temat, a więc nici ze spania, trza nanosić poprawki ....

    Nie bez kozery 'finka' przyciąga coraz więcej uczestników i głosujących. Albowiem różnorodność i pomysłowość uczestników jest ... powalająca.
    Jeśli myślicie, że Kaczka urządziła
    Was na cacy, to możecie to teraz głośno odszczekać. Albowiem w kolejnej, czwartej wprawce przyjdzie się Wam, Braci Blogerska, zmierzyć z takimi oto tematami:


    CZEGO MOJE OCZY NIE WIDZĄ, TEGO PO PROSTU NIE MA! 
    - by Ania*

    oraz


    "Pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ECIE-PECIE!"
    - by Moe

    * (parę słów wyjaśnienia od autorki: "Drżącymi dłońmi dotykam zwycięskiego pucharu, bo widzę, że obok czają się dwie równie wygrane kończyny górne, które też chciałyby ów puchar pomacać! Przesunę się ociupinkę i chętnie pucharem podzielę! Serdecznie i z całego serca gratuluję koleżance po klawiaturze! Wszystkim, którzy na mnie głosowali serdecznie dziękuję, proszę o podanie numeru konta bankowego, przelewy zrobię w tym tygodniu :-)! Na temat wpadłam dawno i od tak zwanej (na naszej wsi tak zwanej) “dupy strony”, bo mam kilka wpisów w głowie i szukałam dla nich tytułu…wpadłam na taki :)))".


    TERMIN ZGŁASZANIA PRAC:
    do 30-go MARCA 2014 



    Wszyscy, którzy dopiero teraz chcą się przyłączyć do zabawy, są jak najbardziej mile widziani.
    Liczę też na powrót cór i synów marnotrawnych, oraz na wpisy tych, co się zdeklarowali, że się dołączą. Pamiętajcie - w internecie nic nie ginie! :) 


    Szczegóły techniczne można sobie doczytać poniżej, a wszystkie wpisy w temacie można znaleźć w zakładce 'Finka z kominka', w lewym górnym rogu bloga.

    Jeszcze raz dziękuję za świetną zabawę i mam nadzieję, że ostra konkurencja nie powstrzyma Was od podniesienia rękawicy!



    1. W zabawie(!) może wziąć udział każdy, kto prowadzi blog.

    2. Wpis ('blogowa wprawka') musi być na ustalony odgórnie temat, może natomiast przybierać dowolną formę (esej, wiersz, felieton, list).
    3. Wpis można umieszczać na swoim blogu w dowolnym momencie po ogłoszeniu ustalonego tematu, nie później jednak niż w ostatnią niedzielę miesiąca, do godziny 23:59 czasu polskiego (GMT+1)
    4. Informację o wpisie należy przesłać na adres mailowy fidrygauka@gazeta.pl i wpisać w komentarzach pod tym wpisem.
    5. Po upłynięciu czasu na zgłaszanie blogowej wprawki na blogu www.szeptywmetrze.blogspot.co.uk pojawi się spis wszystkich uczestników wraz z linkami do ich wpisów.
    6. Wszystkie wpisy będą brały udział w anonimowej ankiecie, w której może głosować każdy (nie tylko uczestnicy zabawy).
    7. Ankieta będzie aktywna przez tydzień i będzie możliwość oddania tylko jednego głosu z danego adresu IEP.
    8. Zdobywca największej liczby głosów wybierze temat następnej 'blogowej wprawki'.
    Może to być parę niepowiązanych ze sobą słów, niedokończone zdanie, pytanie, maksyma. Sky is the limit.
    9. Uczestnicy zabawy mogą (choć nie muszą) umieścić na swoim blogu banerek informujący o uczestnictwie w zabawie.

    Jeśli chcecie wkleić banerek na swój blog, to poniżej jest kod html.





    Pozostawiając Was ze stertą niedopowiedzeń, wątpliwości, zażaleń, roszczeń, koncepcji i uwag polemicznych, żegnam się przygnieciona ciężarem (złośliwej nieco) finki.


    Do jutra!


    Ps. Jeśli ktoś ma namiary na jakąś sensowną, niezawodną, bezpłatną sondę internetową, której zamontowanie na blogu nie jest zbyt skomplikowane, to bardzo proszę o podzielenie się wiedzą tajemną.

    Ps 2. Niestety, chwilowo nie będę w stanie nadrobić zaległości w komentarzach, jako że mam gości, mam dzieci, nawet męża taż mam. Mam pracę i parę rzeczy do nadgonienia w życiu pozablogowym.
    I bardzo mało elastyczną dobę mam ...





    <a href="http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/03/finka-z-kominka-wprawka-4.html"> <img src="http://1.bp.blogspot.com/-L-V6Xt65m1I/UxPChCjdAJI/AAAAAAAADZI/ZEJt9T1g_UA/s1600/finka+z+kominka+wprawka+4.jpg" width="280" height="386" /></a>





    A zatem ...

    CHŁOPCY I DZIEWCZYNKI - ŁAPCIE ZA FINKI !








    Głupawka, za krótka kołdra i amatorskie losowanie

    $
    0
    0
    Na pewno każdego z Was chociaż raz w życiu ogarnęła głupawka.
    Internet jest pełen filmików o ludziach ryjących jak głupi do sera w czasie spotkań towarzystkich, w sytuacjach nieformalnych i podczas poważnych uroczystości, nawet w czasie składania przysięgi małżeńskiej.

    Dopadło i mnie ostatnio.
     

    Pobrykałam na koncert ...
    Koncert arcyważny, przygotowywany od wielu miesięcy w znoju i trudzie.
    W wielkiej sali, z przyjęciem i pompą.
    Z biletami i rezerwowanymi miejscami.
    Koncert szkolnych grajków.
    Towarzystwo dumne i blade przytachało te swoje gitarzynki, fleciki, puzonki, klarneciki, saksofony i skrzypeczki.
    Ten nerwowo przygryzał wargę, tamta wykrzywiała nóżkę, a jeszcze inna nadmiernie często poprawiała grzywkę.
     

    W końcu pani od muzyki dała znak.
    Na pierwszy rzut poszedł ośmioletni perkusista, który rąbał w bębenki i talerze przez całe trzy minuty.
    - On już gra, czy tylko się rozgrzewa? - zapytał mój mąż, wprowadzając mnie w dobry humor już na początku koncertu.
    Niedostrojone skrzypce i nieco pokiereszowane melodyjki wywoływały uśmiech na ustach, ale wciąż próbowałam zachować powagę.
    - Melomanem nie zostanę! Nie ma szans! - mój mąż nie dawał za wygraną, doprowadzając mnie do granicy wytrzymałości.
    Gdy jednak na scenę wyszły dwie małe dziewczynki i zaczęły fiukać na flecikach skoczną meksykańską melodyjkę zatytułowaną 'Little donkeys in sombreros', nie wytrzymałam.
    Absurdalna wizja osiołków w kolorowych kapeluszach, okraszona fałszywymi nutkami, przebrała miarkę.
     

    Próbowałam, naprawdę próbowałam się powstrzymać.
    Niemalże schowałam głowę pod krzesło i odgryzłam sobie język.
    Kątem oka widziałam, jak pani wice-dyrektor rzuca mi z lekka oburzone spojrzenia, ale ogarniająca mnie głupawka trząsła mną już na dobre.
    Robiłam jednak wszystko, żeby przynajmniej robić to bezgłośnie, by nie przerwać występu przejętych flecistek.
    Zacisnęłam więc szczęki i nos tak mocno, że z oczu zaczęły mi cieknąć łzy, a cały makijaż spłynął na odświętną bluzkę.
    Mąż zrobił tak zdziwioną minę (nie wiedząc, czy się śmieję, czy jednak płaczę, i nie mogąc znaleźć odpowiedniego powodu dla żadnej z tych czynności), że na jej widok ogarnęła mnie kolejna fala histerycznego śmiechu (zaprawionego, a jakże, rzęsistymi łzami).
    Czułam, że jeszcze chwila i para mi pójdzie uszami. 

    Już nie pamiętam, jakie straszne smutne historie starałam się sobie przypomnieć, żeby się w końcu uspokoić.

    W przerwie podeszła do mnie starsza pani i powiedziała:
    - Pani musi być mamą tej dziewczynki z flecikiem.
    Widziałam, jak się pani wzruszyła, gdy mała grała.


    Postanowiłam nie wyprowadzać jej z błędu ...


    Jak widać ktoś przede mną musiał chyba też się natknąć na tę piosenkę :)
    (ilustracja z internetu)


    *****

    - Jakżesz to można spać pod dwoma kołdrami?! - obruszyła się kiedyś moja mocno zniesmaczona teściowa, której zaoferowałam nasze ukochane łoże małżeńskie, jako dowód najwyższego poświęcenia się, chcąc ją ugościć hojnie (a wierzcie lub nie, ale nawet moi rodzice nie dostąpili tego zaszczytu).
    - My z ojcem całe życie pod jedną kołdrą! - nie przestawała mnie strofować, jakbym co najmniej dopuściła się zdrady małżeńskiej, a nie jedynie drobnej rozdzielności majątkowej, ostentacyjnie odkładając jedną z przygotowanych pierzyn na bok.

    Nie uznałam za stosowne informować jej, iż dwie kołdry pojawiły się w naszym pożyciu w rzeczy samej na skutek jakiejś małżeńskiej kłótni (aczkolwiek nie podszytej zdradą :))), w pierwszym roku wspólnego docierania się.
    W wyniku braku dodatkowego łóżka/ materaca/ możliwości ucieczki do mamy/ szans na szybki rozwód (niepotrzebne skreślić), udałam się w dzikiej furii do Ikei (którą wtedy miałam w odległości dwudziestominutowego spaceru on naszego domu) i nabyłam drogą kupna dodatkową kołdrę.
    Powód kłótni wczesno-małżeńskiej okazał się na tyle błahy, że do pogodzenia doszło w ciągu następnych 24 godzin od zakupu.
    Jednakże jedna noc w objęciach
    MYSA STRÅ czy innej MYSA RÖNN uświadomiła mi, że:
    - nie marznie mi kark i szyja,
    - nie muszę staczać przez sen walk o kołdrę,
    - mogę spać w wybranej pozycji bez konieczności negocjacji i przekręcania się na drugi bok na komendę,
    - nie muszę spać z piecem, co czyni proces termoregulacji dużo łatwiejszym.

    Jak widać na powyższym przykładzie, nawet i kłótnia małżeńska może mieć swoje zalety :)

    A co mnie tak na tę kołdrę naszło?

    Tęsknota ...
    Albowiem ostatnio jedna z naszych kołder tudzież dwa śpiowory umarły śmiercią naturalną i przeniosły się w inny wymiar (czyt. do lokalnego Recycling Center) i nie zdążyły znaleźć sobie następców przed wizytą moich rodziców, w wyniku czego musieliśmy tymczasowo wrócić pod jedną kołdrę...
    Matko jedyna! Co za koszmar!
    Nie śpię od dwóch dni ... (nocy, dokładniej rzecz ujmując).
     
    Kołdra co prawda nie nadaje sensu mojemu życiu, ale są tacy, dla których stała się ważną częścią egzystencji. A precyzyjniej mówiąc jej puchowe 'nadzienie', .

    Polecam Wam ten urokliwy filmik (lojalnie uprzedzam: scen łóżkowych nie będzie :)))



    *****


    5-go miało się rozstrzygnąć, do kogo polecą mydełka kąpielowe.
    Nie było na nie zbyt wielu amatorów - dużo mniej, niż na magnetyczne zakładki, choć zapewniam Was - mydełka są równie słodkie.
    Czyżby pytanie konkursowe tak Was zbiło z tropu? :)
    W związku z powyższym, chcąc-nie chcąc losowanie przeprowadziłam wśród garstki zgłoszonych.
    Od poważnych propozycji zmian na moim blogu się wykręciliście, a więc i ja się wykręciłam od poważnego głosowania ;-P
    Na wydartych w naprędce skrawkach papieru napisałam inicjały i (padając na nos i podtrzymując jedną ręką opadające powieki) wyciągnęłam los z ... Panią M. (której serdecznie gratuluję - myślę, że chwila dla siebie w wannie będzie jej w najbliższym czasie bardzo, bardzo potrzebna :)))


    Musicie mi uwierzyć na słowo.
    Wiem, że losowanie odbyło się bardzo nieprofesjonalnie, nie zostało udokumentowane, a na dodatek miało miejsce 6 marca czasu angielskiego.
    Czyli zupełna amatorszczyzna.

    Wszystkim dotkniętym takim stanem rzeczy proponuję natychmiastowe zaakceptowanie owego werdyktu.
    Obrażanie się stanowczo odradzam :)

    Jeśli jednak żal z powodu niezdobytych różyczek okaże się trudny do zniesienie, zawsze możecie - w ramach autoterapii - obsmarować mnie i mój brak profesjonalizmu u siebie na blogu ...




    bladym (przed)świtem, już w czwartek, 6-go marca 2014





    Próba mikrofonu

    $
    0
    0
    Próba mikrofonu, czyli próbuję znaleźć sondę, która będzie działać i nie psocić przy najstępnej 'fince'.

    Sonda musi spełniać następujące warunki:
    - być darmowa :)
    - musi mieć ograniczenia np. tylko 1 głos z danego IP
    - musi mieć LIMIT CZASOWY, czyli możliwość ustalenia daty zakończenia.

    Niestety, na razie nie udało mi się takiej znaleźć, oprócz tej poniżej, która co prawda nie ma limitu czasowego, ale ma możliwość jej zamknięcia o danej godzinie (co jest o tyle niewygodne, że oznacza 'czatowanie' przed komputerem o północy z soboty na niedzielę)





    Tu jest kod, jakby ktoś chciał sprawdzić, czy mu działa na blogu:


    <script src="http://www.easypolls.net/ext/scripts/emPoll.js?p=531d800ce4b061af6f246b5a" type="text/javascript"></script>
    <a class="OPP-powered-by" href="http://www.objectplanet.com/opinio/" style="text-decoration: none;"></a>
    <div style="color: grey; font: 9px arial;">
    <a class="OPP-powered-by" href="http://www.objectplanet.com/opinio/" style="text-decoration: none;">feedback surveys</a></div>





    Jak ktoś ma jeszcze jakieś pomysły, to bardzo proszę.
    BARDZO PROSZĘ!


    Dobra, znalazłam jeszcze jedną.
    Proszę, przetestujcie :)


    Na razie ta sonda ... pokazuje mi na blogu 0%, choć już na stronie 'FreeOnlineSurveys' dobrze zlicza głosy.
    Czy Wam się wyświetla liczba i procent oddanych głosów na moim blogu?









    Jeśli kolejna próba z sondą się nie powiedzie, fidrygauka:

    zawiesi konkurs 'finka z kominka'0%
    zaprzestanie pisania bloga0%
    popełni hara-kiri0%
    zrezygnuje z pracy i będzie szukać darmowych sond do upadłego0%
    zapisze się na kurs informatyczny i stworzy nową sondę0%
    Other: (Please specify)0%

    dylematy szachownicy

    $
    0
    0
    Nauczyłam się.
    Wytłumaczyłam sobie, że tak trzeba.
    Wypolerowałam, wygładziłam, poukładałam wszystko w odpowiednie przegródki.
    Wyćwiczyłam mięsień dwugłowy płatów skroniowych, wzmocniłam mięsień krawiecki kresomózgowia, dźwigacz potylicy śmiga bez zarzutu, a ścięgna ciemieniowe są napięte do niemożliwości.

    Już wiem, że autorytetów nie ma, że wszystko jest dopuszczalne w tej grze zwanej życiem, że relatywizm, to nauka pomocnicza wspierająca kult Świętego Konsumpcjonizmu. A zło? Zło nie jest złem, bo przecież tak długo, jak innym nie robimy krzywdy ...
    Moje szare komórki przestały być szare tylko z nazwy.
    Już dawno odpłynęła z nich krew.
    Już dawno przestały przekazywać sygnały elektromagnetyczne.
    Już dawno zamieniły się w zeschłą, zastygłą w bezruchu masę.


    No, może jeszcze kilka wysepek pulsuje intensywną czerwienią.
    Pole 'nie zabijaj' wciąż karmazynowe.
    Publiczny stiptiz - cynober!

    Kradzież wafelka ze sklepu okryta pąsem.
    A poza tym jedna wielka 'szaranagajama'.

    Gdybyście jednak wzięli skalpel i z chirurgiczną precyzją rozcieli mnie na pół, zobaczylibyście, że tam w środku wszystko jest czarne albo białe.
    Jasny podział.
    Tak-Tak
    Nie-Nie
    Czarna lewa komora i przedsionek. Prawa bielutka jak śnieg.
    Czarne żyły, białe tętnice.
    Jedna helisa DNA alabastrowa, druga jak węgiel.
    Białe płuca, czarne nerki.

    I jelito grube też czarne. Prowadzące do innej czarnej dziury, w której się często znajduję ...
    I nic na to nie poradzę.
    Oduczyłam się postrzegaćświat czarno-białym, zaakceptowałam, że są odmiany szarości i że wiele ludzi po prostu woli melanż.

    Nie chodzę na demonstracje wykrzykując "śmierć szarym eminencjom".
    Nie pogardzam koneserami "Pięćdziesięciu odcieni Szarości" (zwanych z polska twarzami Greya :))
    Mam wśród przyjaciół szare myszki i członków Szarych Szeregów.
    Przymykam oko na szarą strefę, choć wiem, że robi mnie na szaro.
    Nie nawracam nikogo na 'grę w szachy'.
    Tym bardziej, że wiem, iż po tej stronie mocy jest trudniej.


    Próbowałam już nie raz się przemalować. Wmieszać w tłum. Zszarzeć.
    Jednak prędzej czy później coś mnie zdradzi.
    Brwi uniesione niczym gotyckie sklepienia, zbierana ukradkiem z podłogi szczęka, rozdziawiony pysk i przerażony wzrok wysyłają światu jasny sygnał:
    'Ona nie ogrania! Ona nie jest z tego świata! Endemiczny gatunek. Nieudany zaułek ewolucji'.



    *****

    Dwa tygodnie temu umarł mój autorytet*.
    Właściwie to nie umarł, ale abdykował.

    Nie wiedziałam nawet, że go mam.
    Dopiero jak cisnął koroną i kopnął mnie w dupę (symbolicznie bo symbolicznie, ale niezmiernie boleśnie), to zrozumiałam, że przez tyle lat jego milcząca obecność działała na mnie kojąco.
    Nie spijałam słów z jego ust, nie klęczałam u jego stóp, nie pielgrzymowałam jego śladami.
    Ale gdzieś tam w tle imponowała mi jego integralność odziana w klasyczną czerń i biel.

    Zszarzał się ohydnie.

    Potrzebowałam dwóch tygodni, żeby sprać siebie zapach pomyj, wydłubać gówno z zębów i osuszyć po lodowatym prysznicu.
    Rana się jeszcze trochę jątrzy, ale nie mam czasu się nad sobą rozczulać.

    Czarno-białe DNA wciąż nieodmiennie mnoży się w moich komórkach.
    Ale istota szara w mózgu już sobie wszystko wyperswadowała i przewartościowała na nowo.
    Jakież znowu 'Tak'? Jakie 'Nie'?

    Letnie, rozciapciane, zachowawcze 'Może' będzie jednak bezpieczniejsze...




    *Nieważne w jakiej dziedzinie. Może dla kogoś śmiesznej, ale dla mnie ważnej ...

    Ps. A poza tym od dwóch tygodni (destrukcyjny zbieg okoliczności) stroszę piórka w nowej pracy, więc blogosfera - siłą rzeczy - pokryła się grubą warstwą kurzu.


    piątkek, 28 marca 2014


    cywilizowany kraj

    $
    0
    0
    Jeśli miałabym wyliczyć wszystkie rekordy absurdu, biurokracji czy opieszałości, które mnie kiedykolwiek spotkały, to w większości kategorii Polska sromotnie by przegrała z Albionem!
    Nie mam co prawda za sobą doświadczenia zaczynania wszystkiego od zera w nadwiślańskim kraju. Tam się bowiem urodziłam i większość procedur (oraz sposobów na omijanie procedur) poznawałam przez osmozę, wchodząc delikatnie w system, prowadzona opiekuńczą ręką rodziców czy znajomych.
    Lecz to, co przeżyłam na Wyspach Brrr pozwala mi sądzić, że są one zdecydowanym championem.

    Pisałam nie raz, że w Anglii wiele instytucji jest
    przyjaznych klientowi, a urzędy są stworzone po to, by służyć ludziom uprzejmą i okraszoną uśmiechem pomocą. Sporo rzeczy da się załatwić w dziesięć minut przez telefon, albo przy pomocy smartfona, w drodze z pracy (choć, nie oszukujmy się, dotyczy to głównie POZYSKIWANIA nowych płatników haraczu, niż rozwiązywania nieoczekiwanych i często nawarstwiających sie problemów!)

    Czy więc próbuję teraz rękami i nogami zapierać się głoszonej przeze mnie 'ewangelii emigranckiego sukcesu'?

    Ależ skąd!

    Próbuję jedynie pokazać drugą stronę medalu (albo - jak niektórzy wolą -
    odcienie szarości :)))
    Zapewne większość napotkanych przeze mnie ścian, w które musiałam walić głową z wielkim hukiem, dopóki nie poruszyłam paru ważnych cegiełek, stała na granicy.
    Umownie dryfowały w Dover lub szybowały nad Luton. Odzielały świeżo przybyłych od rdzennych.
    Okalały Urząd Skarbowy (zwany HMRC czyli, w wolnym tłumaczeniu, Urzędem Podatkowo-Celnym Jej Królewskiej Mości), agencje nieruchomości i przybytki użyteczności publicznej.
    A na ich straży stał wielki smok, który ... żywił się wyłącznie papierem.
    W duuuużych ilościach. 

    Droga do stania się legalnym (nawet już po wejściu Polski do Unii) mieszkańcem Wysp i pełnoprawnym użytkownikiem systemu była długa, zawiła i wyboista.
    Zapisanie w przychodni zajęło mi 10 tygodni (myślałam, że prędzej urodzę na ulicy, niż uda mi się wreszcie przekonać panią recepcjonistkę, że nie przyjechałam tu w ramach turystyki zdrowotnej, ale LEGALNIE mieszkam tu już z całą rodziną, a nawet pracuję). Na dostanie karty debetowej czekałam ponad półtora roku, co oznaczało szukanie bankomatu przed każdymi zakupami (nieco uciążliwe, szczególnie gdy się ciągnie ze sobą podwójny wózek i ruchliwego czterolatka). Niechęć krwiożerczych właścicieli mieszkań do dzieci w wynajmowanych lokalach okazała się dużo większa niż w Warszawce.
    O sytuacjach, kiedy czekało się miesiąc na naprawę pieca (Cóż to jest wykąpać trójkę dzieci przy pomocy wody grzanej w czajniku?!) czy udowadniało firmie dostarczającej gaz, że nie jest się tą osobą, na którą są wystawiane rachunki, nie ma nawet co pisać (przynajmniej w tym wpisie - zasługują one bowiem na oddzielne potraktowanie).

    Oswajałam więc tę angielską rzeczywistość klnąc, na czym świat stoi, gryząc pazury z bezsilności i wydając majątek na telefony.
    Odsyłana od Anasza do Kajfasza uczyłam się opanowywać na zawołanie i nie wyładowywać swej złości i frustracji na kolejnym, bidnym, niedouczonym pracowniku 'call center' w Indiach, do którego mnie przełączano w nadziei, że może on będzie wiedział, dlaczego internet nie działa od miesiąca lub skąd się wziął taki drastyczny (i raczej niebędący moim udziałem) debet na moim koncie.


    Przede wszystkim zaś nauczyłam się ... gromadzić papiery.
    WSZYSTKIE!!!
    Ile fabryka dała!

    Rachunki, paragony, ulotki, faktury, zestawienia płatności, listy z urzędów, przychodni, szkół i instytucji finansowych.
    Payslipy, P-60, P-45*, wyciągi z banków, potwierdzenia wpłat, powiadomienia o niedopłatach oraz (na ogół podejrzane) wiadomości o nadpłatach :)).
    Książeczki zdrowia, listy z przychodni, monity z biblioteki, wyniki badań.
    Zaproszenia, przypomnienia, ponaglenia, straszenia, grożenia, molestowania ...


    Dziękowałam w duchu mojej pani od Creative Writing, która oprócz górnolotnych esejów czy nudnawych paragrafów kazała nam też namiętnie pisywać 'letters of complaint'**.
    Przytachane z Polski podręczniki pt. 'Advanced Writing with English in Use' oraz "Writing Skills - Proficiency" okazały się niezmiernie pomocne, a częste poszukiwanie odpowiednich (jak się później okazało koniecznie grzecznych i stonowanych) zwrotów mocno je sfatygowało.
    Powoli stawałam się specjalistką od słania ton papierów.


    Niestety na niwie gromadzenia dokumentacji zwrotnej byłam totalną dyletantką.
    Po roku stwierdziłam, że nie ogarniam.
    Kolekcja Papierzysk i Dokumentów Niezbędnych rosła w szalonym tempie.
    Najpierw sprawiłam więc sobie parę segregatorów.
    Skromnie.



    Wszystkie listy, wrzucane codziennie w zastraszającej liczbie przez dziurę w drzwiach, przechodziły przez przez następującą procedurę:
    1) natychmiastowe otwieranie (i natychmiastowe czytanie w przypadku listów ważnych),
    2) przekładanie na ekran komputera w celu późniejszego dokładniejszego przejrzenia i włożenia do odpowiedniej przegródki,
    3) przekładanie z ekranu na biurko (najczęściej w wyniku runięcia góry listów i papierzysk z kilku dni na podłogę), w nadziei na to, że kolejnego wieczora znajdzie się czas by jednak je przesegregować (ewentualne wygrzebywanie listów niezmiernie ważnych i formularzy, których wypełnienie nie cierpiało zwłoki),
    4) przekładanie sterty z biurka (którego już prawie nie było widać) na szafę, w celu uchronienia ważnych dokumentów przed pogięciem, podarciem, zalaniem, zatłuszczeniem itp. (mimo oficjalnego zakazu spożywania czegokolwiek w miejscu innym niż stół kuchenny),
    5) chowanie kilogramów papieru do walizki (następczyni niewydolnych segregatorów, których w mikrusowym mieszkanku nr 1 nie było nawet gdzie przechowywać), najczęściej przed wizytą gości lub jak sterta w wyniku 'niewinnych' zabaw spadała któremuś na głowę,




    zdjęcie mocno archiwalne - dominują ulotki o ciąży i pierwszych latach z dzieckiem, eh ...

    6) opróżnianie walizki i finałowa segregacja- jak już niczego nie można było znaleźć, bo te ważne papierki jakimś dziwnym trafem wciskały się gdzieś między ulotki z pobliskiej pizzeri Diabolo, książeczkę o dźwiękach, jakie słyszy dziecko w okresie płodowym lub starą, piętnaście razy przewertowaną gazetę, którą trochę żal było wywalić. A w każdym razie do której wywalenia trzeba było dojrzeć :)


    Można by nieśmiało wysnuć tezę, że nasze kolejne przeprowadzki miały na celu nie tylko poprawienie naszego standardu życia, ale też zrobienie miejsca na kolejne segregatory.
    Po siedmiu latach mieszkania na Wyspach Szczęśliwych sytuacja wyglądała już tak:


    Teraz zaś segregatory, pudełka, teczki, aktówki i kartony zajmują aż trzy, specjalnie do tego celu zbudowane szafy, a i to im nie starcza, bo zaczynają się rozmnażać na potęgę i powoli przejmować sypialnię ...

    Słyszałam gdzieś takie stwierdzenie, że im bardziej cywilizowany kraj, tym większa biurokracja.
    Cóż, Anglia zdecydowanie jest więc krajem cywilizowanym.
    A ja, dzikus ... chyba nie dorosłam wciąż do życia w takim błogosławieństwie.
    Procedury otwierania listów w naszej rodzinie nie uległy bowiem większym zmianom.


    Co prawda zniknęła instytucja walizki, ale tylko dlatego, że ... mamy więcej szafek, do których śmiało można wszystko upchać.
    Nieposegregowane kupki papierzysk, czekające na zmiłowanie, wołające o wrzucenie je do kosza na recycling, albo na zjednoczenie ze współtowarzyszami niedoli w odpowiednim folderze, wciąż są wstydliwie wciskane najpierw na szafkę koło mikrofalówki (dorobiliśmy się mikrofalówki, a pozbyliśmy komputera; na ekranie laptopa za wiele się nie mieści :)), po to, by wkrótce wylądować w regale w salonie, z niewidzialnym napisem 'Do przejrzenia'.
    Spędzają tam na ogół wiele, wiele miesięcy, jako że ... czego moje oczy nie widzą, tego po prostu NIE MA!


    Gorzej jednak, gdy na człowieka (który - o święta naiwności - myśli sobie, że już to wszystko ma pod jako-taką kontrolą) spada znienacka podła okoliczność w stylu nagłej nieścisłości w zestawieniu rat kredytu, awaria zmywarki, kolejne szukanie pracy lub nie daj Boże ... przeprowadzka.

    Wtedy, gdy nagle trzeba się dokopać do Super Ważnego Papierka się z przykrością okazuje, że ... ostatni wpięty do segregatora rachunek bankowy pochodzi sprzed pięciu miesięcy, rozliczenie roczne się rozmyło, gwarancję diabeł ogonem nakrył, a dokument potwierdzający nadanie prawa jazdy kiedyś tam komuś mignął przed oczami, ale kto by tam pomyślał, że będzie do czegoklwiek potrzebny, w obliczu posiadania plastikowej karty.



    Napisali "Keep this safe"? Napisali! No ale kto by się tam przejmował ...

    Albo w przedzień interview, uchetany wypełnianiem milionów formularzy, listów motywacyjnych, adresów zamieszkania z ostatnich pięćdziesięciu ośmiu lat i namiarów na osoby, które będą łaskawe wystawić stosowne referencje człowiek dowiaduje się, że dodatkowo ma przynieść ze sobą na rozmowę akt urodzenia, rachunek za gaz (będący potwierdzeniem zamieszkania pod danym adresem), dyplom, wyciąg z banku i owo nieszczęsne papierowe prawo jazdy.

    I ostatnie zaświadczenie o niekaralności.
    Acha, i bardzo przepraszam, jeszcze formularz o stanie zdrowia i dowód wpłaty za ubezpiecznie samochodu.
    Tak, było takie.
    Tak pamiętam, żółty nagłówek, z zielonymi i niebieskimi elementami.
    Aviva, czy jakaś inna cholera?!

    I to zaświadczenie o niekaralności faktycznie dwa miesiące temu ozdabiało mikrofalówkę, gotowe, by wskoczyć w odpowiednią 'koszulkę'.
    Niestety, chyba zmieniło miejsce oczekiwania.


    Chcąc-nie chcąc trzeba jednak uznać fakt, że 'rzeczy niewidzialne' mają całkiem realny wpływ na nasze życie, a - jak mawiał mistrz Lec - "w przyrodzie nic nie ginie, człowiek jedynie."
    Trzeba przejrzeć na oczy.


    Wszystko się w końcu znajdzie, to pewne. Przecież w tym domu nic niepotrzebnego się nie wyrzuca.
    Ale ile papierów (i kurzu) pofrunie - w dzikim szale poszukiwania - między chmury, ile wrzasków i pełnych złości pohukiwań usłyszy Bogu ducha winna rodzina, przekonana, iż Naczelnemu Domowemu Papierologowi nie przystoi wyrzucać z siebie taką nieelegancką wiązankę ECIE-PECIÓW, to niech na zawsze pozostanie moją słodką tajemnicą...


    _________________________________________________________
    * payslip - coś a'la 'pasek' z wypłaty
    P-60 - zestaw rocznych zarobków
    P-45 - zestaw zarobków do momentu zmiany pracy, jeśli nastąpiła ona w trakcie roku podatkowego.



    Tekst z serii 'finka z kominka', wprawka nr 4
    CZEGO MOJE OCZY NIE WIDZĄ, TEGO PO PROSTU NIE MA!
    & "Pofrunęła między chmury, wrzeszcząc ECIE-PECIE!"




    sobota, 29 marca 2014

    Oczy nie widzą - nie ma Ecie-Pecie - głosowanie

    $
    0
    0
    Na wstępie napiszę tylko, że zemsta tematu czwartej edycji 'finki z kominka' okazała się wyjątkowo podła, albowiem ... po dwugodzinnej pracy nad wklejaniem tych wszystkich linków i zajawek, po pisaniu tłumaczeń, wyjaśnień i objaśnień, gdy został mi już tylko link do ostatniej zgłoszonej pracy, nagle wcięło mi cały tekst (mimo, że zapisywałam go w trakcie!)
    Nie było go przed moimi oczami, choć bardzo, bardzo chciałam, żeby jednak tam był.
    Przecierałam oczy ze zdumienia, szczypałam się w przedramię, kliknęłam Ctrl+Z z milion razy. Niestety na ekranie po prostu NIC NIE BYŁO!!!Zostało mi tylko jedno wielkie ... ecie-pecie.

    A więc chcąc-nie chcąc o godzinie 00:52 zabieram się ponownie do konstruowania tego wpisu od zera!!!
    Jeśli na dodatek nie będzie coś działać, lub się gdzieś sypnęłam, to ... chyba naprawdę porzucę wszelkie wprawki oraz zapędy literackie i zostanę blogerką lifestylową :/



    ****
    Mądrość ludowa głosi, że pańskie oko konia tuczy.
    Moje najwyraźniej - sądząc po frekwencji - niezbyt tucząco wpłynęło na liczbę uczestników ostatniej edycji.
    Zwalmy to na karb wiosny oraz nagłych wypadków losowych tj. przeprowadzka, zmiana pracy czy poród :)). Inne powody, nawet jeśli zaświtały mi w głowie, natychmiast usunęłam z przed oczu,
    wyrzuciłam z serca, a i z pamięci próbowałam, więc mogę śmiało powiedzieć, że ich po prostu nie ma!

    Wasza kreatywność i poczucie humoru jak zwykle poprawiły mi humor.
    Dziękuję :)

    W związku z zawirowaniami technicznymi z poprzedniej edycji postanowiłam użyć testowaną już wcześniej sondę FreeOnlineSurveys z następujących powodów:

    - mam do niej dostęp poprzez założone na stronie FreeOnlineSurveys konto i mogę ją w każdej chwili wyłączyć lub usunąć, nawet jak by nie zadziałała ustalona odgórnie data zakończenia.
    - sonda jest na serwerze firmy i tam też będą zliczane głosy; odpadnie więc problem z niemożnością umieszczania jej na waszych blogach (co również nawalało),
    - mam wgląd do numerów IP (wiem, że pojawiały się głosy, że można głosować z tego samego urządzenia dwa razy, ale zapewniam Was, że głosy te liczone są tylko raz i żaden numer IP się nie powtórzył - sprawdzałam to z kilku urządzeń),
    - wygląda na to, że nie ma żadnych reklam.

    Trzymajcie kciuki, żeby proza nie zabiła poezji :)))


    Dodam jeszcze parę słów wyjaśnienia odnośnie dodawania komentarzy na moim blogu. Otóż wprowadziłam ograniczenia dla anonimowych komentatorów (a wygląda na to, że przez to nie można też wpisywać nazwy swojego bloga), ze względu na skomasowany atak spamerów, którzy zaczęli masowo wpisywać komentarze reklamowe, z linkami do ich stron właśnie. Większość tych komentarzy lądowała automatycznie w folderze 'spam', ale część nie  i nie chciało mi się codziennie śledzić, kto żeruje na mojej krwawicy :)))
    Od przenosin 'Szeptów' na blogspota pojawiło się dosłownie kilka (mniej niż 5) anonimowych komentarzy od nie-spamerów, uznałam więc, że zablokowanie tej opcji będzie lepsze niż weryfikacja obrazkowa, której nie cierpię szczerze.
    Za utrudnienia bardzo przepraszam!




    *****

    Poniżej przypominam wszystkie wpisy,  przedstawione w kolejności zgłoszeń. Zajawki nie są idealnie równe pod względem liczby słów, ale chciałam je 'urwać' w miarę sensownie, a nie dokładnie po setnym słowie. Ponadto niektóre wpisy są dość krótkie. Nie chciałam więc zdradzać puenty w zajawce :)
    Aby przeczytać całość proszę kliknąć na link 'Czytaj dalej'.

    Dawczynie tematu zostają, decyzją odgórną, zawieszone i figurują tylko gościnnie.

    Ankieta (link do sondy) znajduje się na samym dole wpisu.
    Można głosować tylko raz z danego adresu IP (Po oddaniu głosu znikną przyciski do głosowania, a wyświetlą się dotychczasowe wyniki, czyli liczba głosów oddanych na poszczególne wpisy.)
    Dlatego przemyślcie dobrze sprawę :)


    Głosować może każdy czytelnik, bloger, przypadkowy gość.
    Można zachęcać, agitować, używać metod przeróżnych  w końcu nagroda jest nie byle jaka!
    Wybór tematu następnej wprawki!


    Głosowanie będzie trwało do soboty, 5-go kwietnia 2014 do godz. 23:59 czasu polskiego.
    W niedzielę, 6-go kwietnia, zwycięzca ogłosi temat kolejnej wprawki!


    Miłej lektury :)


    1. Izabelka (http://karolki.blogspot.com)
    Znowu w chacie lazaret.
    Ledwo Tata Obe wygrzebał się z ospy, mam na stanie dwie sztuki kaszlaków. Z czego jeden z wolnym od obowiązku przedszkolnego już od tygodnia (Większy K.), natomiast drugi, od soboty na śliskim gruncie, a od poniedziałkowego popołudnia na szali "bronchit - nie bronchit"... (tu oko do Mojego Najlepszego Kolegi, który może to czyta...)

    Niby miałam sobie ździebko odpocząć na tej opiece i się sama wygrzać bo jak w poprzednią sobotę ...
    Czytaj dalej


    2. Kaczka (http://la-terra-del-pudding.blogspot.de)
    Codzienne, pospolite zniebozstąpienia.
    Matka polska mlekiem płynąca™ zstępuje z pierwszego na parter po bułki, mleko i salceson.
    Matka wiecznie roztropna, matka jedynej słusznej rady, strapionych pocieszycielka, panna niezamożna, stolica niecierpliwości dzień w dzień stąpa z siatą pośród spraw tego świata.
    Tam rezolucja, rewolucja, przewrót, powstanie, przesuwanie granic, wypiętrzanie kontynentów, wymierają mamuty, człowiek ląduje na księżycu, a w tundrę pizga meteor.
    Tu taniej w Lidlu, na poniedziałek ...
    Czytaj dalej


    3. Aniukowepisadło (http://aniukowepisadlo.wordpress.com)
    (pozakonkursowo - jako współatorka tematu)

    To, że kury nie należą do najmądrzejszych zwierząt podwórkowych, każdy może zaobserwować. Łażą po obejściu, w swoje własne odchody wdeptują, wydziobią następnie co lepsze z tych odchodów u swoich koleżanek, zjedzą, robakiem dopchają, polezą kawałek dalej, wypróżnią się ponownie i tak cały dzień…Okazuje się jednak, że u kur, szczególnie u młodzieży drobiowej, zachodzą jakieś minimalne procesy myślowe…Kiedy byłam mała, mieliśmy kurczęta, trzymaliśmy je humanitarnie w dużej klatce na wolnym powietrzu. Elegancka klateczka ... Czytaj dalej


    4. Errata (http://errata777.blogspot.com)
    "Biedroneczko leć do nieba - przynieś nam kawałek chleba".
    Taką frazę powtarzały dzieciaki, ilekroć tylko na swojej drodze spotkały biedronkę.
    To małe, czerwone, czarno kropkowane stworzonko każdy brał do ręki, nie brzydząc się, jak inszych owadów. Choć bywało, że zostawiała na niej żółty ślad swoich odchodów.
    Biedronka w ludowej kulturze jest symbolem szczęścia i dobrobytu.
    Nic więc dziwnego, że ...
    Czytaj dalej cz.1

    Z wielkim żalem ogłaszam wszem i wobec o swojej ogromnej stracie
    Żaden inny nie będzie już taki, jak On ...
    Czytaj dalej cz.2


    5. Katarzyna Strzyż (http://zielononiebieskiezapieprzajki.blogspot.com)
    Pochodzenie z prowincji daje wolność. Przynajmniej Małej. Mała z tej wolności korzysta, ile się da. Oczywiście w wielkich miastach. No dobra, w jednym wielkim mieście. Bo za bardzo i za często Mała w świecie tudzież w Polsce nie bywa (póki co). Ale jak już jest to jest. W ukochanym do każdej komórki Krakowie. Tak, Mała jest niepoprawnie rozkochana w kulturalnej stolicy Polski. Bić się jednak o to nie zamierza, bo jest to uczucie najzupełniej subiektywne i nikt nie musi go podzielać. Bo Mała jest zakochana w słońcu nad Krakowem. I kawie z krakowskiego McDonald'u. I w ... Czytaj dalej


    6. Panpaniscus (http://putorana.blox.pl)
    Może to i zrządzenie losu, że dziś rano nie znalazłam mojego roweru w miejscu, gdzie go zostawiłam przy stacji kolejowej w środę. Może dzięki temu nikt mnie nie przejedzie.

    Z drugiej strony, serdecznie życzę złodziejowi, żeby te hamulce, co ostatnio kiepsko działały, jemu w krytycznym momencie nie zadziałały. Choć po stanie roweru sądząc, to raczej kradzież na złom, albo na części (ale nie wiem, która by się do czegoś nadawała, nie przypadkiem wolałam przy nim nie dłubać - trzymało się toto na ...
    Czytaj dalej

    7. Alcydło Kr. (http://te-momenty.blogspot.com)
    Już we wczesnym dzieciństwie, bliska wiosen sześciu,
    w tym szukałam ratunku przy nagłym nieszczęściu,
    aby strachy okrywać powieki woalem,
    bo wiadomo-co z oczu, tego nie ma wcale.

    Kiedy z górki na oślep prułam na rowerze
    i na widok przeszkody w jak najlepszej wierze
    zaciskałam oczęta, by wyparowała -
    ta, psiakość, jak na złość - nie znikała.

    Każdy pryszcz na mym licu, będąc młodą łanią
    próbowałam usunąć z pomocą ...
    Czytaj dalej


    8. Ove
       
    (http://dwazegary.blogspot.co.uk/)

    Wczoraj w godzinach wieczornych w Teatrze Starym doszło do skandalu oraz przykrego incydentu  z udziałem publiczności, zakończonego bójką pomiędzy jednym z odtwórców ról spektaklu Tadeuszem Z., oraz aktorem Teatru Nowego Czesławem J., goszczącym na widowni. Według relacji świadków zdarzenie miało przebieg następujący.
    W Teatrze Starym dawano sztukę czołowego współczesnego dramaturga ...
    Czytaj dalej cz.1

    William Shakespeare
    DZIADY część III
    Sztuka abstrakcyjna w jednym akcie

    Na stole stoi wazonik, tonik, butelka dżinu a także mleczko i jajeczko. Stół, oraz jedno krzesło, znajdują się na środku sceny. Oświetla je reflektor, reszta otoczenia tonie w mroku. Słychać skrzypienie desek, uginających się pod ciężkimi stąpnięciami kota. Kota nie widać, ale słychać, ponieważ nie tylko idzie jak koń, ale i ...
    Czytaj dalej


    9. Moe (http://smoczkiem-po-lapkach.blogspot.com)
    (pozakonkursowo - jako współatorka tematu)

    Dawno, dawno temu, w epoce wczesnowiktoriańskiej, w piątym miesiącu panowania, królowa W. dostała od pewnego hodowcy owiec rasową krasulę.

    Krowa była na medal. Czarno-biała, z racicami jak się patrzy, pyskiem typowo krowim, krowimi uszami, a nawet rogami. Muczała też typowo. Królowa Wiktoria, ujrzawszy mućkę, mało nie oszalała z ekscytacji. Stan ten utrzymywał się przez tydzień, po czym fascynacja oklapła, aż wreszcie całkiem zdechła. Schowałam tedy krowę do kufrów. Co kilka miesięcy wyciągałam bestyję z tajnych schowków, a wówczas ...
    Czytaj dalej


    10. Pharlap (http://drugiezyciebloggera.blox.pl)
    Nie wiem na którym kilometrze,
    nie wiem czy w spokoju czy na wietrze,
    ale w grudniu wyszeptano w metrze,
    że FidrygaUka ma pomysł nowy -
    Finkę z Kominka - konkurs blogowy.

    Tutaj się kończy ten wstęp milusi,
    bo jeśli konkurs, to przegrać ktoś musi.
    Zwycięstwa przecież każdy jest żądny
    jak to rozsądzić w sposób rozsądny? ...
    Czytaj dalej


    11.Skorpion w Rosole (http://skorpionwrosole.blogspot.com)

    Dobra, więc opierając brodę na jednej ręce i podwijając wąsa drugą, spróbuję ubrać w słowa to nagie i krzyczące, które noszę w sobie. Urodzę to, by zabić i móc nareszcie zasnąć.

    Żyję już wystarczająco długo i w miarę uważnie, by zauważyć pewne prawidłowości. Używam tu celowo słów uważnie i zauważyć, gdyż wspólnym rdzeniem obu, tak różnych na pozór wyrazów, jest słowo uwaga. Może być też waga. Spróbuję więc uważnie zważyć jak Ozyrys. Na jednej szali serce, na drugiej pióro prawdy.

    Ab ovo ...
    Czytaj dalej


    12. Fidrygauka (http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk)
    Jeśli miałabym wyliczyć wszystkie rekordy absurdu, biurokracji czy opieszałości, które mnie kiedykolwiek spotkały, to w większości kategorii Polska sromotnie by przegrała z Albionem!
    Nie mam co prawda za sobą doświadczenia zaczynania wszystkiego od zera w nadwiślańskim kraju. Tam się bowiem urodziłam i większość procedur (oraz sposobów na omijanie procedur) poznawałam przez osmozę, wchodząc delikatnie w system, prowadzona opiekuńczą ręką rodziców czy znajomych.
    Lecz to, co przeżyłam na Wyspach Brrr ...
    Czytaj dalej

    13. Czarny Pieprz (http://czarnypieprz.blogspot.co.uk)

    "Jak para zmieniam stan, unoszę się do chmur, spadam kulami gradu..." i daję się łapać. No, tak już mam, że przyszpilona nie uciekam. Kamienieję, przekręcam pyzatą buźkę w bok, w stylu ptaka dodo i słucham. Stoję i słucham, słucham i stoję, kiwam głową jak te bokserki z zamszu i plastiku, na tylnej półce Syrenki. Stoję chociaz chciałabym już pójść. Stoję, chociaż czuję, że lawa już parzy moje stopy. Stoję, chociaż mrówki niecierpliwości wspinają się już po moich plecach. Zamykam oczy i liczę w duszy do trzynastu. Mam ochotę urwać sobie ...
    Czytaj dalej

    14. Almetyna (http://almetynapisze.blox.pl)
    Żorżyk wysunął groźnie palec wskazujący i rzekł wizjonerskim tonem:

    – Ukrywanie się w tłumie jest wygodne! Lubisz czuć ciepło, bliskość, wspólne tętno, jednoczące falowanie. Przymykasz oczy, roztapiasz się. Trwasz w błogostanie.

    Z czasem tłum się zagęszcza, jest coraz duszniej. Robi ci się słabo, obawiasz się zemdleć. Odczuwasz konieczność wyjścia poza. Z trudem usiłujesz się przedrzeć. Tłum jest niejednorodny, gorący, zbyt bliski, faluje spazmatycznie. Szukasz rozluźnień jego tkanki i jeśli wykrzeszesz dość cierpliwości, inteligencji i uporu, trafisz na ...
    Czytaj dalej


    Gorąco zachęcam do odwiedzania (i komentowania) wpisów 'konkurencji' :)




    albo w takiej wersji:

    http://freeonlinesurveys.com/app/showpoll.asp?qid=451432&sid=6zskvlca38pe6q6451432&new=True


    niedziela, 30 marca 2014








    finka z kominka - wprawka 5

    $
    0
    0
    Panie i Panowie,
    Meine Damen und Herren, Mesdames et Messieurs, Ladies and Gentlemen, 


    Czwarta edycja finki  odbyła się pod hasłem ... jak stratować racicami zmieść z powierzchni przeciwników.
    Niekwestionowany zwycięzca, Czarny Pieprz, nie na darmo zwany również Wieprzem (z inicjatywy samej zainteresowanej, żeby nie było :))), zdeklasował* pozostałych,
    ciężko walczących o miejsce na podium uczestników swoim piórem oraz ... znajomością technik reklamowych i nad wyraz wiernym elektoratem, potwierdzając znaną zasadę, że reklama dźwignią handlu jest.
    Możnaby w tym miejscu nieśmiało wspomnieć o takich kwestiach jak przekupstwo, szantaż emocjonalny czy branie na ambicje, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie waży się oczywiście oficjalnie tego napisać, gdzyż świadczyłoby to niezłomnie o niskich pobudkach, małostkowości i zazdrości tegoż :-D
    Dlatego też (pamiętając wszakże o tym, że co nie zakazane, to legalne), ocierając gorzkie łzy porażki (i piszę to ja, osoba która uzyskała zaszczytne OSTATNIE miejsce - tu ukłon niski w stronę dwóch tajemniczych wielbicieli mego talentu :)), ostrząc pióra na następną edycję (z której Pieprz się na własną prośbę wyeliminował :)) gratulujemy Zwyciężczyni z całego serca. Ha! (ewentualne sprostowania proszę w komentarzach :)))


    Mam nadzieję, że wszyscy jak zwykle przednio się bawili i szlifowali swój warsztat dla jedynie słusznej sprawy, jaką jest ... rzucanie rękawicy pseudoopiniotwórczej, 'lajfstajlowej' sztampie, mierności i głupocie w blogosferze.
    Teksty były, moim skromnym zdaniem, świetne i (to już norma) zróżnicowane niesamowicie, choć niekóre z nich ... KOLOSALNIE NIEDOCENIONE (i - słowo harcerza -
    nie mam tu na myśli siebie).
    Aż żałuję, że nie ma możliwości wyboru drugiego i trzeciego miejsca, ale przyznam że łączenie dwóch tematów jest nie lada wyzwaniem. A co by było w przypadku trzech?!
    Byłoby miło (że tak pojadę Kołaczkowską**), gdybyśmy zachęcali się nawzajem komentarzami, choć brak czasu u TFUrców takiej rangi jak my jest czymś oczywistym :)))
     

    Niezmiennie liczę na to, że ci z Was, którzy napisali fajne teksty, ale mieli ... mniejszą siłę perswazji :))), nie poddadzą się tak łatwo i będą walczyć równie wytrwale o miejsce na podium w kolejnej edycji 'finki'.


    TECHNIKALIA

    Nie muszę udawać, że podpowiada mi to kobieca intuicja, albowiem ten temat czai się pod powierzchnią od pewnego czasu, a nawet był już nieśmiało poruszany przez tego i owego.
    Powraca bowiem kwestia, co będzie, jeśli Mistrz Słowa i Marketingu, Pieprz lub inna mająca wielu sąsiadów i fanów Zwierzyna :) będą niezmiennie/naprzemiennie wygrywać, nie dopuszczając innych do korytka.

    Konkurs to konkurs, niech wygrywają najlepsi - można by powiedzieć.
    Jednak wiadomo jak jest - nie wszyscy mają takie same bloki startowe.
    Jedni dopiero raczkują w blogosferze, inni piszą niszowe blogi, a jeszcze inni nie mają konta na facebooku :)))

    Pojawiła się propozycja, żeby głosowanie było (częściowo) jawne, dostępne tylko dla uczestników danej edycji finki. Głosy byłyby wysyłane na moje konto mailowe. Każdy uczestnik mógłby wybrać tylko jedną osobę, rzecz jasna poza sobą.
    Przyznam szczerze, że jest to uczciwa propozycja, ale ... jednak ograniczyłaby bardzo i emocje związane z głosowaniem i szanse na otrzymanie głosów od osób, którym podoba się to, co piszemy, ale same nie prowadzą blogów lub nie uczestniczyły w danej edycji. Poza tym mogłoby też zniechęcić niektóre, ceniące sobie anonimowość wyboru, osoby do udziału.
    Napiszcie proszę, co o tym sądzicie i ewentualnie zgłaszajcie inne pomysły (Konklawe, Almetyno, obawiam się że nie przejdzie i to wcale nie ze względu na niemożność wytworzenia wirtualnego dymu czy brak natchnienia z góry, ale właśnie ze względu na brak tajności :))


    Jeśli o mnie chodzi, to ... na razie bym się zupełnie sprawą nie przejmowała.
    Drugie zwycięstwo Pieprza to jeszcze nie koniec świata!
    Trzymajmy się zasady 'do trzech razy sztuka'.
    Może jej się znudzi ciągłe wymyślanie tematów wypadanie z gry? :)))
    Póki co, skoncentrujmy się na nowym temacie, jako że czasu w tym miesiącu jest niewiele.
    A brzmi on: Napisz tekst zaczynający się zdaniem


    "OBUDZIŁO MNIE KLĄSKANIE MAKOLĄGWY."



    TERMIN ZGŁASZANIA PRAC:
    do 27-go KWIETNIA 2014 



    Wszyscy, którzy dopiero teraz chcą się przyłączyć do zabawy, są jak najbardziej mile widziani.
    Liczę też na powrót cór i synów marnotrawnych, oraz na wpisy tych, co się zdeklarowali, że się dołączą. Pamiętajcie - w internecie nic nie ginie! :) 


    Szczegóły techniczne można sobie doczytać poniżej, a wszystkie wpisy w temacie można znaleźć w zakładce 'Finka z kominka', w lewym górnym rogu bloga.

    Jeszcze raz dziękuję za świetną zabawę i mam nadzieję, że ostra konkurencja nie powstrzyma Was od podniesienia rękawicy!



    1. W zabawie(!) może wziąć udział każdy, kto prowadzi blog.

    2. Wpis ('blogowa wprawka') musi być na ustalony odgórnie temat, może natomiast przybierać dowolną formę (esej, wiersz, felieton, list).
    3. Wpis można umieszczać na swoim blogu w dowolnym momencie po ogłoszeniu ustalonego tematu, nie później jednak niż w ostatnią niedzielę miesiąca, do godziny 23:59 czasu polskiego (GMT+1)
    4. Informację o wpisie należy przesłać na adres mailowy fidrygauka@gazeta.pl i wpisać w komentarzach pod tym wpisem.
    5. Po upłynięciu czasu na zgłaszanie blogowej wprawki na blogu www.szeptywmetrze.blogspot.co.uk pojawi się spis wszystkich uczestników wraz z linkami do ich wpisów.
    6. Wszystkie wpisy będą brały udział w anonimowej ankiecie, w której może głosować każdy (nie tylko uczestnicy zabawy).
    7. Ankieta będzie aktywna przez tydzień i będzie możliwość oddania tylko jednego głosu z danego adresu IEP.
    8. Zdobywca największej liczby głosów wybierze temat następnej 'blogowej wprawki'.
    Może to być parę niepowiązanych ze sobą słów, niedokończone zdanie, pytanie, maksyma. Sky is the limit.
    9. Uczestnicy zabawy mogą (choć nie muszą) umieścić na swoim blogu banerek informujący o uczestnictwie w zabawie.

    Jeśli chcecie wkleić banerek na swój blog, to poniżej jest kod html.




    <a href="http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/04/finka-z-kominka-wprawka-5.html"> <img src="http://3.bp.blogspot.com/-PCeer2UEeH4/U0H8JlfAnWI/AAAAAAAADe8/hHlKK2sWZLE/s1600/finka+z+kominka+wprawka+5.jpg" width="280" height="386" /></a>





    A zatem ...

    CHŁOPCY I DZIEWCZYNKI - ŁAPCIE ZA FINKI !



    *A to dla porządku skan z 'wyborów' (mam nadzieję, że tym razem sonda działała bez zarzutu)


    ** "Było by miło" (tutaj całość)




    bladym świtem, w poniedziałek, 7 kwietnia 2014

    Sen blogera

    $
    0
    0
    Sen o potędze, o zarabianiu na blogu, o milionach czytelników, o byciu guru piątej władzy, o wydaniu własnej książki, o ...
     

    Nic z tych rzeczy!
    Otóż dzisiaj, bladym świtem, gdy tylko na malutką chwilkę przytuliłam się do poduszki po oporządzeniu całego towarzystwa (a mam dziś wolne, więc czułam się w pełni rozgrzeszona; zresztą to słońce, ten rześki wietrzyk i koncert ptaków za oknem, wszystkie szeptały do mnie: Śśśśśpiiiij) przyśniły mi się ... Kaczka, Bebe i Ania z Aniukowego Pisadła!


    Nie wiem, czy to była reakcja na wczorajsze przegrzanie zwojów w wyniku gorącej dyskusji na temat przyszłości 'finki', czy jakieś zupełnie niezbadane pokłady mojej podświadomości zrobiły mi psikusa.
    Stwierdzam jednak nieodkrywczo, że mózg człowieka jest nad wyraz nieobliczalnym i nieprzewidywalnym urządzeniem.
    I że chyba za dużo czasu spędzam w blogosferze :)


    Bo skąd nagle Bebe?!
    Może chciała mnie upomnieć, że dawno nie komentowałam jej postów, he, he, he?

    I do tego wystylizowana na hipiskę!
    Biegała po domu w porwanych dżinsach o zawiniętych nogawkach, z długimi blond włosami przepasanymi charakterystyczną dla dzieci-kwiatów opaską.




    Bebe! Nasza piękna, elegancko przycięta kasztanowa brunetka w turkusowych rajstopkach!


    A jednak wiem, że to była Bebe, bo sobie cały czas zadawałam pytanie, jak to jest możliwe, że ona taka młoda, a już zrobiła doktorat?!

    Bebe cały czas coś załatwiała i latała po domu jak fryga (po dużym, niemieckim domu z drewnianą podłogą i oknami z zazdrostkami - w końcu, nie wiem, czy zauważyliście, było to frakcja niemiecka), podczas gdy ja z Anką gadałam, choć jako żywo, nie pamiętam o czym.
    Pamiętam, że co chwila ją zatrzymywałam i kazałam potwierdzać, że Ania wygląda tak samo jak ja.
    - No zobacz, Bebe, mamy takie same włosy! Takie same oczy i nosy ...
    - Włosy tak*, - mówiła na odczepkę Bebe - ale nic poza tym. Widzę, że bardzo chcesz być do niej podobna ...
     

    I tak się z nią nie zgdzałam. Czułam, że Ania i ja to wirtualne bliźniaczki :))

    W pokoju obok budził się ze snu, spowity w różowe tiule i koronki kaczkowy Biskwit, który na mój widok rozpłakał się tak rozpaczliwie, że nawet Kaczka nie mogła go utulić (chyba jednak nie jestem podobna do łagodnej Ani :))

    W pewnym momencie Biskwit się jednak zdematerializował (jak to w snach - zero konsekwencji i błędy w scenariuszu są na porządku dziennym nocnym).
    Miałam więc Kaczkę tylko dla siebie.
    A chciałam jej zadać bardzo ważne pytanie: Jak ona to zrobiła, że dała radę się przeprowadzić do Niemiec, rzucając już w miarę ustabilizowane życie na Wyspach Brrr (tu znowu bebeluszkowe nazewnictwo się ukłoniło).


    Krótkowłosa Kaczka (tu sugestie Mery Selery zdały się odegrać swoją rolę), odziana w granatowy kardigan z białą lamówką, ze złotym łańcuszkiem typu herringbone i zegarkiem do kompletu (Boże, jak ona to robi, że jest taka elegancka!) przysiadła na krzesełku, wzięła oddech i ...





    ... w tym momencie zadzwoniła sąsiadka, która chciała przed pracą odebrać paczkę pozostawioną poprzedniego dnia przez listonosza.

    Byłam na nią okropnie zła, że przerwała mi sen w tak ciekawym momencie.
    Z drugiej zaś strony się ucieszyłam.
    Cały czas bowiem towarzyszyła mi męcząca myśl, że przecież ja miałam nikomu nie zdradzać, jak wyglądam :)

    Czy ktoś może ma jakąś wykładnię mojego snu?






    ________________________________________

    * w rzeczywistości nawet włosy mamy inne :))

    Ps. Przepraszam wszystkich pozostałych, że nie zagościli w moim śnie. Uwierzcie - nie miałam na to wpływu :))








    wtorek, 8 kwietnia 2014

    Jezus na podłodze, a dziecko w wannie

    $
    0
    0
    Ostatnio jakoś mało u mnie o tym podtytułowym oswajaniu angielskiej rzeczywistości.
    Osobiście się jakoś zrobiło.
    Manifestacyjno-deklaracyjnie.
    Refleksyjnie i rozprawkowo.


    Chwilowo tak będzie, bo ten blog taki mój terapeutyczny raptularz.
    Nie żadne tam 'lifestylowe' badziewie, gdzie Wielka Blogerka z Przerośniętym Ego oznajmia światu prawdy objawione.
    Raczej miejsce, gdzie więcej wątpliwości, niż gotowych recept.
    Ale z drzwiami otwartymi na ciekawe dyskusje co bardzo, bardzo sobie cenę i za co Was niezmiernie lubię :)



    ***

    Postanowiłam (w konsekwencji moich okołojęzykowych rozważań) pozbierać w jednym miejscu wszystkie zabawne powiedzonka moich dzieci. A właściwie te najśmieszniejsze, najbardziej kreatywne.
    Kiedy nie pracowałam, zapisywałam je dość regularnie (niestety sporo się zgubiło gdzieś w zakamarkach starego komputera).
    Teraz wrzucam coś od czasu do czasu na facebooka, ale wiem, że niewiele ludzi tam zagląda.

    A poza tym tam wszystko znika w zalewie zdjęć, wirali i statusów.
    Część z nich będzie niektórym z Was znana.
    Innym być może wyda się to nudne, tym bardziej, że niektóre powiedzonka są śmieszne tylko w danym kontekście, ale chcę mieć je pozbierane w jednym miejscu, więc z góry przepraszam :)


    ***
    Słowotwórstwo

    Łączenie zasad gramatycznych i semantycznych obu języków owocują pięknymi tworami, które czasami wchodzą na stałe w nasz domowy kanon powiedzonek.


    Tak było z 'fridizami', czyli filmami trójwymiarowymi, które po angielsku nazywają się 3D (przybliżona wymowa: fri-di). A że dziecię oglądało filmów dwa, musiało więc użyć liczby mnogiej. Dodało więc angielskie 's' i jakby tego było mało, polskie 'y' (film-filmy) i tak powstały fri-di-z-y ('s' się udźwięczniło).

    Najświeższy i jeden najpiękniejszych przykładów, jak uroczo może się mieszać gramatyka polska z angielską, to natomiast 'dziureczki'.
    Otóż, w naszym domu mówimy często o znajomych rodzinach nazywając od od imienia ojca (takie patrialchalne nawyki :)). Czyli np. W niedzielę idziemy do Tymonów.
    Czasami używamy też nazwiska, ale zamiast powiedzić jak pan Bóg przykazał: "Przychodzą dziś do nas Mazurowie czy Perliccy", mówimy 'Mazury' czy 'Perliczki' :).
    I ostatnio moje dziewczę stworzyło - w oparciu o tę 'lokalną' zasadę - słowo 'dziureczki', czyli ... dzieci Jurka.
    Córka Jurka (wymawianego przez Anglików jako 'Dżiurek') zaprosiła moją małą na urodziny, o czym mnie ta z radością poinformowała w drodze ze szkoły:

    - [..] no wiesz mamo, zaproszenie, na urodziny, na pizzę do Frankie & Benny's - trajkotało z przejęciem dziecię.
    - Kto cię zaprosił? - matka włączyła mózg do rozmowy.
    - No mówię ci, że 'dziureczki'!
    - Jakie znowu dziureczki? -
    matka jako żywo nie wiedziała, o czym mowa.
    - No wiesz, tak jak mówisz Tymony, czy Mazury...
    - ????
    - No, to oni są Sylwia i Piotrek Dziureczki! -
    doprecyzowało zniecierpliwione moim powolnym kojarzeniem faktów dziecię.
    Jeden 'Dżiurek, Dwa Dżiurki, a małe Dżiurki to Dżiureczki.
    Przecież to logiczne! Nie?




    Takie przykłady można mnożyć.
    Spędzanie pieniędzy, traktowanie się, czy inwizybalne przedmioty.
    Właściwie nie ma dnia bez nowych słowotwórczych wybryków.
    Miejsca na serwerze by zabrakło, by to wszystko opisać.


    Coś dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele

    Czyli słowka w poprawnej formie zaryły się gdzieś tam w płatach czołowych, ale użycie minęło się trochę z oryginalnym przeznaczeniem.

    Moje dzieci generalnie jedzą wszystko i z apetytem.
    Przechodziłam jednak etap, że pierworodnemu jedzenie obrzydło, a każdy pretekst był dobry, żeby się wykręcić od konsumpcji.
    Z tego okresu pochodzą dwa poniższe dialogi:


    - Zjesz jogurt? - pyta zatroskana matka.
    - Może później. Bo na razie jestem taki mniej apetyczny.
    - odpowiedział Młody.
    ♥♥♥

    - Maaaamooo, muszę jeść ten soooos? - krzyczy Młody z kuchni, memłając w talerzu.
    - A co? Nie smakuje ci? Przecież wcześniej taki jadłeś ze smakiem! - przeprowadza dochodzenie matka.
    - Ale teraz już nie lubię wołowizny!
    ♥♥♥

    [Przed spaniem. Czterolatek ogląda bajkę. Zgadzam się, by obejrzał jeszcze jedną, bo mam trochę więcej czasu, by wykąpać młodszą młodzież].
    - Dobrze, możesz włączyć jeszcze jedne 'Domisie'.
    - Oooooo! Dzięki! Jesteś szlachetna! 
     
    ♥♥♥


    Nie lubię rosołu.
    Jedyny, jaki jestem w stanie przełknąć to taki mojego autorstwa (z przepisu mojego dziadka), gotowany na różnych rodzajach mięs, na kapuście włoskiej, przypiekanej cebulce i suszonych grzybach. Esencjonalny, aromatyczny, lekk słodkawy od tony warzyw i nietłusty.
    Rozkoszuję się więc nim w święta, ale widzę, że moje dzieci coś nie bardzo.

    - Nie smakuje wam?!
    - Eeee, yyyy, noooo ...
    - Nie smakuje wam najpyszniejszy rosół świata?!
    - Ekhm, no wiesz mamo, jak by ci tu powiedzieć ...
    W końcu najmłodsza próbuje ratować sytuację:
    - Trochę smakuje jak ... z pudrem?!
    Zwykłe nielubienie mojej zupy mogę jeszcze przeboleć, ale porównanie jej do zupy Z PROSZKU, to już istna profanacja!



    


    'Zrobić komuś dzień'*, czyli Moi Mali Tłumacze

    Kolejne cudne manowce, na które można całkiem łatwo zejść, to tzw. kalki językowe, czyli dosłowne tłumaczenie z angielskiego na polski (lub tłumaczenie nieadekwatne w danym kontekście), co nie zawsze przynosi pożądane efekty, ale często ... poprawia humor słuchaczom.
    Oto niektóre z nich:

    Tło sytuacyjne: sezon na zimne wiatry, pooblizywane usta i popękane wargi rozpoczęty. Dziewczę dostało więc wazelinkę o zapachu truskawek do smarowania. Rozkoszuje się jej zapachem, podtykając pod nos też i mi, ze słowami:
    - Mamiś, popachniołaś?
    - Mów do mnie po polsku, dziewczę.
    - Oj, przepraszam; 'popachniłaś'
    - Polski!
    - Pośmierdziałaś???!!!
    Przypisy: smell (ang.) - pachnieć, śmierdzieć, wąchać; do tego ostatniego znaczenia już nie dotarła :)




    ♥♥♥
    Najstarszy nie jest już taki gadatliwy, a i z polskim zaznajmiony najlepiej. Jednak i jemu zdarzają się lapsusiki.
    Pewnego marcowego dnia, po bezśniegowej zimie nieoczekiwanie spadł grad i troche go przegrzmocił, w drodze ze szkoły, co mi zrelacjonował słowami:
    Mamo, wiesz że dzisiaj padały, padały, no jak to się nazywa, nooo ... graty!


    
    ♥♥♥


    "Mamo, a czy ty oglądałaś kiedyś film 'Paszcze'? :)))


    


    ♥♥♥
    Wygląda na to, że moja najmłodsza uwielbia się kąpać. Szczególnie, gdy musi się zmierzyć z jakimiś obowiazkami. Wtedy nagle się jej przypomina, że musi iść do łazienki. Krzyczy wtedy do mnie z góry: "Mamo! Jestem w wannie!" - mając oczywiście na myśli bathroom, czyli łazienkę, w której też jest wanna.
    Mam nadzieję, że nie korzysta z niej kilka razy dziennie, bo przyjdzie zbankrutować przez rachunki za wodę i gaz.



    Polska język, trudna język

    [w czasie zabawy w zadawanie śmiesznych pytań; mama już odpowiedziała i teraz jest jej kolej, by zadać pytanie Najmłodszej, ale coś odciągnęło jej uwagę]

    Najmłodsza: No, twoja kolej, zadaj pytanie do mnie.
    Ja: Mi!
    N: Jak to tobie?! Nie tobie, tylko do mnie!
    J: Nie 'DO' ciebie, tylko TOBIE.
    N: 'Nie "TOBIE!". Przecież ty już odpiowiadałaś na pytanie. Musisz teraz zadać pytanie 'do mnie'.
    J: "Zadaj MI pytanie!"
    N (mocno zniecierpliwiona): Dlaczego znowu tobie?
    J: Nie mówi się zadać pytanie 'do kogoś', tylko zadać pytanie KOMUŚ. Więc ja zadaję pytanie tobie, a ty mówisz: "Zadaj mi pytanie."
    J: Nie wiem, o co ci chodzi ...

    [matka zadaje pytanie porzucając sny o poprawności gramatycznej córki]
     
    [w czasie rozgrywek planszowych]
    - Ok. to kto teraz wybiora grę?
    - Mówi się 'wybierze'.
    - Acha! No, to dobra, to teraz ty wybierzaj grę.
    - Mówi się 'wybierz'.
    - Acha! Ale ja nie wiem, jaką mam wybierzyć ...
    No powiedzcie sami, czy język polski nie jest podstępny?
    Także w kwestii wymowy :)






    Potyczki z gramatyką

    Na tym poletku, o dziwo, aż tak wiele przekrętów nie ma.
    Jakieś tam mało istotne odpowiadanie za pomocą słówek posiłkowych w stylu: Nie, ja nie! (No, I do not) zamiast pięknego, staropolskiego i jakże prostego w swojej wymowie 'Nie'.
    Rjebjata twardo trzyma się też zasady pojedynczego przeczenia grożąc mi od czasu do czasu: Nie będę jeść, dopóki zrobisz mi kakao!


    Tylko czasami jedzą talerze ("Mamo, to jest talerz którego będę jeść z.":)) 



     

    Dialogi na cztery nogi

    Jest jeszcze cała masa dialogów, całkiem poprawnych stylistycznie, ale o zabarwieniu mocno kabaretowym.
    Voilà:

    Potrzebuję poranną dawkę poczucia czegoś miękkiego i delikatnego.
    Wołam więc dziecię, przytulam mocno, całuję, mówię, że kocham, a ona na to krzyczy:
     
    Mamo, zabiję się!
    Rety! - myślę - a wydawało mi się, że i ona lubi te nasze codzienne czułości. 
    - Mamo, zaaaa-biii-ję się! Maaa-mooo!!! - Mała szarpie się i wyrywa. 
    - Co ty gadasz?! - złoszczę się, bo co jak co ale żarty o śmierci mnie niespecjalnie śmieszą 
    - No, zabiję się w grze!
    - wyjaśnia i grzeje co sił w małych nóżkach, by dokończyć arcyważne pykanie na tablecie, od którego ją tak brutalnie oderwałam.
    Wniosek: Zakaz całowania w czasie grania!




     
    ♥♥♥

    [w samochodzie, w drodze powrotnej skądśtam]

    Syn: Mamo, mamo, ma-mo, maaaaamoooo ...
    /Matka milczy wypruta po całym dniu pytań, w nadziei, że syn się zniechęci i zamilknie./
    Syn: Maaaaa-moooo!!!
    Ojciec (z odsieczą): Powiedz to mi.
    Syn: Tatooooo!
    Ojciec: Co?
    Syn: Tato, chcę coś mamie powiedzieć!

    [Kurtyna]




    To zmęczenie ogarnia mnie nie tylko w efekcie licznych pytań, ale też na myśl o produkowanych codzienni łamańcach językowych moich dzieci.
    Czasami z nimi walczę, choc coraz częściej po prostu wrzucam na luz.
    Tym bardziej, że wszędzie się czai dywersja :)









    Mam tylko nadzieję, że poznawany w takim trudzie i znoju język polski nie znajdzie sobie takiego zastosowania :))







     Marzia Gaggioli
    



    A Jezus?
    W czasie ostatnich świąt Najmłodszą żywo zajmowała kwestia, czy Jezus chodził do szkoły, jak był na podłodze.
    Na ziemi, znaczy się :) 


    _______________________________________________________________

    * You've made my day - Sprawiłeś mi radość! lub Oddałeś mi wspaniałą przysługę. (dosłownie: Zrobiłeś mój dzień :)))





    sobota, 12 kwietnia 2014

    Stary, załatw pracę czyli mowa obronna wilka

    $
    0
    0
    Znacie bajkę o wilku i trzech świnkach?
    Tu w Anglii to jedna z najbardziej oklepanych opowiastek. Przerabiana na różne sposoby, wystawiana na szkolnych przedstawieniach, obecna w różnych ilustrowanych wersjach. Służąca za inspirację na przebieranki, na pierwsze czytanki, na historyjki obrazkowe.
    Słowem - historia kultowa.


    Nie dziwne, że The Guardian (a raczej jacyś błyskotliwi spece od reklamy tej poczytnej gazety) wybrał ją sobie jako motyw przewodni swojej kampanii.
    Jednak, w genialny sposób, odwrócił sprawę i zamiast użalać się nad biednymi prosiaczkami, z których jeden zbudował domek ze słomy, a drugi z patyczków, umożliwiając złemu wilkowi zdmuchnięcie ich z powierzchni ziemi jednym porządnym chuchnięciem ("Then I'll huff and I'll puff, until I blow your house away!" - jest chyba pierwszym zdaniem wypowiadanym przez albiońskie dwulatki :)) przedstawił sprawę z perspektywy biednego wilka, który zwabiony podstępem przez trzecią, całkiem cwaną świnię (tę od murowanego domku) wpadł do kotła z wrzącą wodą.
    'Okazało się', że wilk miał astmę i nie dałby rady zdmuchnąć nawet świeczki, a te podłe świnie okazały się kombinatorami i oszustami naciągającymi firmy ubezpieczeniowe, gdyż nie radziły sobie ze spłatą kredytów na domy, co oczywiście wykrył, zbadał i nagłośnił The Guardian, prezentując nam 'The whole picture'.





    Jak się jednak domyślacie po tytule, nie o Guardianie dziś będzie, ale ...
    No właśnie!
    O odwiecznym temacie toczącym, niczym robal, środowisko emigranckie, czyli o załatwianiu pracy.


    Prolog czyli: Umiesz liczyć? Licz na siebie!

    Moją pierwszą pracą na albiońskiej ziemi było zbieranie truskawek w Shropshire. Namiary otrzymałam od kolegi ze studiów, który rok wcześniej był 'u Majkela pikować'. Taki adres, nie powiem, był sprawą bezcenną, jako że mimo mojej młodzieńczej spontaniczności nigdy nie byłam osobą, która by pojechała gdziekolwiek 'w zupełne ciemno'.
    Na adresie jednak rola kolegi Wojtka się skończyła.
    To ja musiałam do Michael'a napisać i ustalić z nim wszelkie szczegóły rwania elsanty i pegasusa. To ja musiałam (w czasach bez internetu, przypominam!) ustalić wszelkie szczegóły dojazdu na Wyspę i w obrębie Wyspy.
    To ja musiałam łamaną angielszczyzną ustalać już na miejscu zakres obowiązków, sposób odrywania szypułek z krzaczków (z centymetrowym ogonkiem!) i pakowania truskaw do plastikowych pojemniczków.





    Lekko nie było. Za dziesięć szósta odjeżdżał traktor wiozący nas na pole. Kto się nie wyrobił, musiał drałować na piechotę, tracą co najmniej godzinę cennych zbiorów. Pracowało się do szóstej wieczorem (z kilkoma przerwami).
    Wyzysk, wyzyskiem :) ale nierzadko stufuntowa dniówka (po ówczesnym kursie - 700zł) była niezłym motywatorem.
    Za zarobione w pięć tygodni pieniądze mogłam spokojnie przeżyć rok studencki w Polsce (a później parę mięsięcy w Szwecji :))
    Nie zawsze wszystko szło łatwo. Czasami się przyjeżdżało za wcześnie i truskawki (czy później jabłka w sadach Kentu) nie dojrzewały na czas. Czasami zmogła człowieka jakaś dziwna choroba. Zawsze jednak szukało się rozwiązań na miejscu.

    NA MIEJSCU! I to jest słowo-klucz. Ale o tym za chwilę.

    Naszą wyprowadzkę na Wyspy (w początkowym zamierzeniu chwilową, w efekcie końcowym na stałe) również zainspirowała para przyjaciół, która już tu była. Inspiracja polegała głownie na tym, że namawiali nas usilnie, żebyśmy spróbowali. Im się udało. On miał chodliwy zawód kafelkarza i jako człowiek równie biegły w swoim zawodzie co obrotny, dość szybko zaskarbił sobie przychylność ludzi o zasobnych portfelach, nierzadko robiąc łazienki w domach szejków arabskich czy firmach o rozpoznawalnych nazwach. Ona, po rocznym kursie językowym, znalazła pracę w recepcji. Nie mieli dzieci, więc było im o wiele łatwiej przecierać nieznane szlaki. 
    Nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby oczekiwać od nich jakiejkolwiek pomocy w organizowaniu przeprowadzki czy szukaniu pracy, choć ich rady i już później na miejscu - pomoc w postaci chociażby przewożenia dobytku ruchomego ichniejszym samochodem była nieoceniona.

    Najpierw pojechał mój mąż.
    Metodą 'na szkołę'.
    Było to jeszcze w czasach przedunijnych, kiedy to młodzi i sprawni mężczyźni z Europy Wschodniej byli regularnie odsyłani z kwitkiem z kontroli granicznej w Dover lub na lotnisku Luton, jeśli nie mieli wystarczająco mocnego powodu by odwiedzić Królestwo. I odpowiednich środków na koncie, rzecz jasna, by 'zwiedzać'. Bilet w jedną stronę był również 'dowodem obciążającym'.
    Jednym słowem trzeba było mieć na miejscu rodzinę lub legalnie przebywających znajomych, którzy deklarowali się, że cię utrzymają (urzędnik celny dzwonił do nich z granicy, przepytując ich na wszelkie okoliczności), albo dowód na to, że jest się w stanie samemu utrzymać.
    Dobrym rozwiązaniem była więc szkoła językowa, która dawała możliwość legalnej pracy (max 20 godzin tygodniowo). Niestety trzeba było posiadać dowód opłacenia przynajmniej półrocznego kursu i mieszkania na miesiąc.
    Dla Polaków (przy kursie funta 1:7) były to horrendalne stawki, szczególnie że decyzja o wyjeździe nie wiązała się raczej z przemożną chęcią poznania kultury brytyjskiej.

    Przynajmniej nie w pierwszej kolejności :)


    Na szczęście szkoły, przeczuwając rychły koniec bessy w związku z nadchodzącą wielkimi krokami akcesją do Unii, łapały klientów na taki trick: trzeba było opłacić 'tylko' trzy miesiące i dostawało się zaświadczenie o uczestnictwie w rocznym kursie. Szkoły też załatwiały studentom (marne, bo marne, ale jednak) pokoiki. Oczywiście wszyscy dobrze wiedzieli, że po rzeczonych trzech miesiącach noga delikwentów nie postanie na kursie, ani złamany pensik nie wyląduję na koncie szkoły, jednakże trzymiesięczne czesne było zawsze lepsze niż nic. 
    A urzędnik emigracyjny nie mógł się oficjalnie do niczego przyfrancować.

    Chcąc, nie chcąc opłaciliśmy te trzy miesiące (wygrana w konkursie lodówka dobrej firmy się przydała*) i mąż został wyekspediowany na przecieranie szlaków.
    Pracy szukał przez trzy tygodnie.
    Trzy tygodnie!
    Dla jednych to niewiele.
    Dla mnie - przy znajomości londyńskich cen - to lata świetlne.
    To pełne napięcia oczekiwanie, czy inwestycja w szkołę się zwróci, to ciągłe zadawanie sobie pytania, czy to wszystko ma w ogóle jakikolwiek sens i czy wkrótce nie będzie trzeba posyłać mu pieniędzy na bilet powrotny.

    To ...

    Nieważne.
    Było, minęło. Machina ruszyła i zaczęła się rozkręcać pełną parą.

    Mąż pracował, a ja kończyłam koledż i pakowałam walizki, szukając sobie jednocześnie pracy ... przez internet.
    Musiałam mieć chyba naprawdę sporo szczęścia, skoro po paru wysłanych mailach dostałam propozycję pracy. Od zaraz. W moim zawodzie.
    Miałam się tylko stawić na oficjalną rozmowę, jak ... "wrócę z wakacji" (jak mniemała rozmawiająca ze mną pani, której powiedziałam, że będę w Londynie dopiero w połowie sierpnia).
    Tak więc po trzech tygodniach od postawienia nogi na albiońskiej ziemi, ruszyłam do pracy. Był to kontrakt na parę miesięcy, na stanowisku sporo poniżej moich kwalifikacji, ale pozwolił mi się później łatwiej wkręcić w system.



    A wkręcić się w system wcale nie było tak prosto, gdyż w przypadku LEGALNEJ pracy, trzeba było przejść przez całą machinę rejestrującą człowieka w bazie danych, czyli złożyć podanie o nadanie numeru ubezbieczenia (NIN), mieć oficjalne potwierdzenie adresu (czyli między innymi mieć legalną umowę o wynajem, nie jakieś tam podnajmowanie materaca w salonie u znajomego, oraz rachunek za prąd lub gaz) i konto w banku. Wszystko te procedury, choć teoretycznie łatwe do przejścia, komplikowały się nieco w naszym przypadku, gdyż byliśmy ograniczeni czasem (banki i urzędy czynne od 9:15-16:15, a 'normalny' człowiek w pracy od 8:00-17:00; teraz już to się zmienia, ale paręnaście lat temu trzeba było brać wolny dzień na załatwienie pewnych formalności). Nie mówię o innych świstkach, jak chociażby zaświadczenie o niekaralności potrzebne w moim zawodzie czy parę innych dokumentów, zwykle niepotrzebnych do pracy w pubie czy na na budowie.

    Po latach udało nam się jakoś ten system oswoić. 

    Rozwinięcie, czyli Bogacze z Wysp Szczęśliwych 

    Ten kraj, o czym pisałam już wielokrotnie, pozwolił nam rozwinąć skrzydła.
    Mimo licznych absurdów, mimo papierologii stosowanej, która doprowadza mnie do rozpaczy, mimo komputerów, które często i głośno mówią 'NIE!' blokując nawet najbanalniejsze i genialne w swej prostocie rozwiązania, mimo mentalności tubylców, którą wciąż poznaję, choć nie zawsze rozumiem, mimo tych wszystkich minusów i zmagań żyje się nam tu dobrze.

    Dobrze, jak na ludzi, którzy zaczynali od zera i na pewno o wiele, wiele łatwiej niż w Polsce. To nie znaczy, że idealnie.
    Oboje pracujemy w swoich zawodach, które udało się nam przenieść z polskiego gruntu, dzięki licznym kursom i szkoleniom dostępnym tu za relatywnie niewielkie pieniądze.

    Oboje, po paru ładnych latach mamy stałą pracę (w wyuczonym zawodzie) na umowę, z płatnym urlopem, dopłatami do emerytury :))) i paroma innymi ułatwiającymi życie detalami (jak chociażby służbowy samochód męża - spore odciążenie domowego budżetu).
    Żyje nam się spokojnie, acz bez szaleństw.
    O własnym domu jeszcze długo będziemy marzyć (choć ja wciąż mam nadzieję, że na marzeniach się nie skończy).


    Zawsze mierziło mnie obnoszenie się dobrami nabytymi, szpanowanie gadżetami, popisy, przechwalanki i puszenie piórek.
    Ale jeszcze bardziej irytowało mnie robienie z siebie ofiary losu i opowiadanie, jak to mi ciągle pod górkę (nooo, pomińmy blog - tu muszę pewne rzeczy napisać w celu nakreślenia tła sytuacyjnego :))
     

    I pewnie dlatego do rodziny i znajomych docierał tylko taki przekaz, że życie na Wyspach Szczęśliwych jest proste, łatwe i przyjemne.
    Mamy pracę (do której przez długi, długi czas trzeba było wstawać o piątej rano, by wracać o ósmej wieczorem), mamy fajne zawody (dzięki popołudniowym kursom i pracom zaliczeniowym
     pisanym w weekendy), mamy dom z ogródkiem (za który opłaty przyprawiają mnie o siwiznę, choć i tak ceny podlondyńskie podreperowały znacznie nasz budżet).
    I tylko moi rodzice, którzy odwiedzają nas regularnie widzą nieco więcej elementów układanki.

    I tu zaczynają się schody czyli ...

    Stary, nie bądź wiśnia! Załatw robotę!

    To jest normalne, że ludzie dążą do polepszenia swojego losu. Szczególnie gdy widzą, że innym się udało.
    I to normalne, że gdzieś tam w duszy nieśmiało liczą na jakąś pomoc.
    Powstaje jednak pytanie, czy 'liczenie' powinno się zamienić w oczekiwanie, albo wręcz żądanie ...


    Trudno jest mi już zliczyć, ile osób nagle zdobywało nasze numery telefonów od wspólnych dalszych znajomych, przypominało sobie o naszym adresie mailowym czy odszukiwało nas na facebooku.

    Kolesie z technikum mojego męża, moje koleżanki z podwórka, syn przyszywanej ciotki i siostra sąsiada.

    Niektórzy zagadywali nieśmiało, zadając parę kurtuazyjnych pytań.
    Inni walili prosto z mostu, że szukają roboty i tyle.
    Tych ostatnich, szczególnie takich, których twarze ledwie pamiętałam :) odprawiałam od razu z kwitkiem. Grzecznie, ale rzeczowo.
    Gorzej się sprawa miała z tymi, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy i naprawdę chciałam im pomóc, gdyż mimo najszczerszych chęci ... znalezienie im pracy leżało zupełnie poza naszymi możliwościami.


    Pomijam moją pracę, która dotyczy dość wąskiej dziedziny, a więc odpada w przedbiegach, ale nawet mój mąż, który zna wielu ludzi pracujących na budowach, w pubach czy przy sprzątaniu, czyli miejscach, gdzie teoretycznie można znaleźć pracę 'od zaraz', nie jest w stanie 'załatwić' pracy.


    I tu zaczyna się problem.
    Bo gdzieś podskórnie czuć niedowierzanie i niewypowiedziane oskarżenia, że 'sami majo, a się nie podzielo'.
    Bo już na końcu języka widać świeżbiący argument, że "Polak Polakowi wilkiem".
    Mogliby, kurna, pomóc, ale pewnie nie chcą, świnie jedne!



    A więc ja, emigracyjna świnia, postaram się stanąć w obronie wszystkich innych wieprzów, wilków i psów ogrodnika i napisać, dlaczego 'załatwienie' komuś pracy jest dość karkołomnym zadaniem.
    Spróbuję pojazać Wam 'pełen obraz', czyli jak to wygląda z naszej strony.


    1. praca nie leży na ulicy - ponad dwa miliony emigrantów z Polski oraz parę milionów pozostałej ludności napływowej (czyli te głupie 13% społeczeństwa, nie licząc oczywiście nielegalnych) zapełnia albioński rynek pracy dość ciasno.
    A i kryzys na rynku spowodował ostre zaciskanie pasa. Szczególnie w sektorze usług.

    2. praca sezonowa jest niezwyle popularna - biją się o nią nie tylko emigranci, ale też studenci, ciułający pensiki na horrendalne czesne, czy przybywający z Antypodów Nowozelandczyczy i Australijczycy, chcący zarobić na podróż po Europie

    3. praca od zaraz! - pracownik pubu rzadko kiedy ma umowę o pracę; przychodzi do pracy za stawkę, za jaką się dogadał z szefem, a jak znajdzie sobie lepszą ofertę w weekend, to w poniedziałek po prostu nie pojawia się w robocie i tyle go widzieli (kurtuazyjnie informując szefa sms-em :)). Tak samo się sprawa ma z nielegalnymi 'zmywakami', którzy mogą nieoczekiwanie zniknąć pod wpływem nagłej deportacji, czy sprzątaczek, które odkupiły sobie parę mieszkań od wracającej do kraju koleżanki i zwiały z nielubianego domu opieki społecznej na 'prywatki'. Naczynia muszą się zmywać na bieżąco, pościel się sama nie zmieni, a piwo nie naleje. Nowy pracownik ma się więc pojawić natychmiast. Musi być na miejscu! Nikt nie będzie czekał, aż ktoś w swej łaskawości przyjedzie z dalekich, zamorskich krajów.

    4. metropolii czar - w Londynie i innych wielkich miastach prędzej czy później się coś znajdzie, ale w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma aż tak wielkiej rotacji, szanse są marne. To sypialnie, gdzie mieszkają trzy kategorie ludzi: dojeżdżający do większych miast, zdobywcy lokalnych posadek, kurczowo się ich trzymający oraz cała reszta, żyjąca na utrzymaniu tych dwóch pierwszych grup.

    5. polecasz - poręczasz
    Mam koleżankę, która prowadzi firmę sprzątającą. Ona i jej pracownice sprzątają wielgachne domy angielskich paniuś, równie kasiastych, co czepialskich. Koleżanka zdobyła sobie już sporą renomę i zaufanie i dlatego też przywiązuje potężną wagę to tego, kogo zatrudnia. W końcu musi im powierzyć klucze do niezłych mająteczków. A poza tym, nie może pozwolić sobie na to, że miejsce będzie posprzątane źle, szczególnie gdy w weekend szykuje się cocktail party.
    Nie dziwię się, że kręciła nosem, gdy prosiłam ją o załatwienie pracy córce znajomej, absolwentce ... szkoły baletowej.


    6. załatwiasz vs. zapraszasz
    Co się kryje pod skromniutkim i niepozornym 'załatwieniem' pracy? W pakiecie na ogół jest: odebranie z lotniska lub dworca, przenocowanie przynajmniej przez kilka nocy (scenariusz hiper optymistyczny), wyżywienie, obsługa logistyczna, pomoc psychologiczna, informacja turystyczna, darmowa kafejka internetowa i cały szereg tym podobnych usług. Bo chyba nikt nie wierzy w to, że prosto z Luton pojedzie do pubu, w którym szef przyjmnie go z otwartymi ramionami, oferując darmowe wyżywienie i pokój na górze?!

    7. formalité - w większości prac wymagany jest NIN (national insurance number). Aby go zdobyć, trzeba iść do Job Center, umówić się na spotkanie, przynieść dwa dokumenty potwierdzające adres (w tym np. rachunek za gaz lub prąd, który otrzymuje się najwcześniej miesiąc po podpisaniu umowy). To niezbędne minimum. Fakt, że można to załatwiać już pracując (na podstawie listu od pracodawcy), ale trochę tego załatwiania jest. Poza tym przydaje się telefon komórkowy, bilet miesięczny i cały szereg drobiazgów potrzebnych do codziennego funkcjonowania w obcym państwie. Ba! W Królestwie!

    8. doświadczenie i referencje - są wymagane coraz częściej, nawet przy takich pracach jak stolarka czy praca w hotelu. Trzeba mieć jakieś minimalne doświadczenie i obycie w temacie. Przy takiej konkurencji, jaka jest na angielskim rynku pracy, pracodawca wybierze kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o wykonywanej pracy.

    9. drobiazg - taki malutki drobiażdżek, doprawdy nic ważnego, pestka, betka, bułka z masłem, kaszka z mlekiem, bagatela, łatwizna i małe piwo czyli ... komunikatywna znajomość angielskiego, czyli coś bez czego trzeba polegać wciąż polegać na innych i co jest jednym z głownych powodów odstraszających potencjalnych 'pomagaczy'.

    Epilog, czyli mail, który przelał czarę i złamał grzbiet wielbłąda

    A natchnęło mnie na ten cały przydługaśny wywód, bo wczoraj dostałam facebookowego maila o (w przybliżeniu) takiej treści:
    Hej, co słychać :)
    Chciałbym pojechać do WB z dziewczyną, na trzy miesiące do pracy, zarobić na studia. Kupujemy w tym roku dom i chciałbym trochę odciążyć rodziców. Czy wy moglibyście mi załatwić jakąś pracę?
    Podpisano: N.
    Kim jest N?
    N. jest synem opiekunki mojego najstarszego syna sprzed parunastu lat. Ostatni raz widziałam go, gdy miał lat dziewięć. Z jego mamą (skądinąnd cudną kobietą) widziałam się ostatnio sześć lat temu. W ciągu tych sześciu lat dostałam od niej jednego, lakonicznego maila. A tak swoją drogą, to uczyłam go angielskiego - marnie mu wtedy wchodził do głowy ...

    To już czwarty tego typu mail w tym roku. Jeden dotyczył przenocowania paru osób przez tydzień, a dwa pozostałe pochodziły od dawno niewidzianych znajomych (w tym jeden był bardziej szukaniem porady czy jest sens wyjeżdżać na Wyspy, niż faktyczną prośbą o znalezienie pracy).

    Ale  N. ich zdecydowanie przebił.

    Albo po prostu mi się ulało przez znajomego mojego męża, który mieszka u nas już czwarty dzień, bo pracuje w okolicy i no sami rozumiecie, nie opłaca mu się wracać codziennie do Londynu, więc się wprosił na nocleg z wyżywieniem.
    Nie wiadomo, do kiedy zostanie.

    "Aż skończy", poinformował mnie radośnie mój mąż, który w odmawianiu jest kiepski (w sumie to powinnam się cieszyć, że te maile przychodzą do mnie :))
    Ja jestem dużo lepsza.
    Kategorycznie odmówiłam 'zabawiania' kolegi nocnymi rozmowami i jedyne, co mi pozostało, to ulać trochę jadu na blogu ...


    _________________________________________________________________

    * Nigdy w życiu nie brałam udziału w żadnym konkursie, nie wierzę w totalizatora sportowego i inne bzdury obiecujące równie szybki, co złudny przypływ gotówki. Z wyżej wspomnianą lodówką było tak: mąż był na jakichś resortowych targach. W rozdawanych pakietach był formularz konkursowy z pytaniem "Jak byś nazwał nowo powstawane osiedle budowane przez naszą firmę?" W przerwie na lunch małżon rzucił mi niezobowiązująco to pytanie. Nie miałam ani pomysłu, ani ochoty wysilać szarych komórek, a że jadłam akurat mandarynkę, powiedziałam "Mandarynką niech się zwie!"
    Chyba bardziej idiotycznej nazwy wymyślić nie mogłam.
    Jakież niebotyczne było później moje zdziwienie, gdy otrzymałam powiadomienie iż weszłam w posiadanie całkiem sporej lodówko-zamrażalki firmy Gaggenau, która ... wylądowała w piwnicy moich rodziców, jako że nie było jej gdzie upchnąć w wynajmowanym mieszkanku i w odpowiednim czasie upłynniona sąsiadowi za bardzo korzystną dla niego cenę ;)



    środa, 17 kwietnia 2014

    Jesse Owens i stolice europejskie

    $
    0
    0
    Rudi Steiner podchodzi do linii startowej wysmarowany błotem od stóp do głów.
    Tuż przed tym jak jego chłopięce dłonie dotykają białej kreski, pojawia się parędziesiąt stopklatek z czarnoskórym mężczyzną.
    Za chwilę pojawi się twarz Hitlera, a zaraz potem sąsiad, przykładny Niemiec, przyprowadzi marzącego o karierze sprintera chłopca za ucho, usłużnie upomniawszy ojca, że jeśli się nie weźmie za odpowiednie uświadamianie dziecięcia, może ściągnąć na siebie kłopoty.




    "The book thief" będzie potem dalej poruszać swoją fabułą, a urocza Sophie Nélisse swoją grą, ale nie o Złodziejce Książek będzie dzisiaj, ani nie o tym czemu mnie naszło na ogłądanie takich emocjonalnie trudnych filmów z moimi dziećmi. Też nie o nazistowskiej propagandzie, wojnie czy segregacji rasowej.

    Będzie natomiast (w zarysie) o owym czarnoskórym biegaczu ...

     

    Gdy* tylko noga płowowłosego Rudiego Steinera spoczęła na tartanie, gotowa do biegu, a w sekundę później pojawił się czarno-biały flashback z olimpiady w Berlinie w 1936 roku, z czarnoskórym mężczyną w identycznej pozie, gotowym do startu, moje ośmioletnie dziewczę wykrzyczało zemocjonowane:

    - Mamo, ja wiem! To Jesse Owens!



    Wiecie, kim był Jesse Owens?
    Jeśli tak, to czapki z głów!
    Ja nie miałam zielonego pojęcia.

    I nie wiem, czy to z ignorancji, z powodu luk w wykształceniu, czy dlatego, że w Polsce nie uczono mnie nigdy o żadnych dokonaniach czarnoskórych w ramach 'Black History Month'.
    Ale przyznam szczerze, że mnie porządnie zaskoczyła ta moja bystra córka.
    Fakt, że dziewczę jest inteligentne i spostrzegawcze i nie na darmo ma u nas w domu pseudonim Hercules Poirot. I pewnie dzięki tym cechom dość szybko skojarzyła film o wojnie ze znanym sobie imieniem biegacza, który później stał się jednym z symboli walki o równouprawnienie.


    Mnie jednak, po raz kolejny, ogarnąło pełne zachwytu zdziwienie wobec angielskiego systemem edukacji.
    Tak, nad tym system wyśmiewanym przez nowoprzybyłe polskie mamy.
    Nad tą rują i poróbstwem bez podręczników i porządnych zeszytów czy prac domowych.
    Nad tą totalną degrengoladą prowadzącą do tego, że dzieci nie znają stolic.
    Stolic! Pani sobie to wyobraża?!
    Nad tym rzekomo niskim poziomem, co to mu się nawet równać nie idzie z polskim.


    Urzeka mnie bowiem nie po raz pierwszy to, że nawet jak ta wiedza (w tym przypadku historyczno-społeczna) jest wybiórcza i długo, długo przedstawiana w formie zabawowej, to jest ona wpajana metodą kojarzenia faktów, rozumienia zjawisk, identyfikowania epok i rozbudzania zainteresowania w młodych, chętnych do nauki główkach.

    I że moje dzieci przeczytały już większość dzieł Szekspira ... w wersji uproszczonej, rzecz jasna :)



    I ten Winston Churchill, Florence Nightingale, Hadrian (ten od muru), Mahatma Gandhi, prorok Mohammed, Barak Obama, Guru Nanak, czy faraon Ramzes mogą być łatwo zidentyfikowani, umiejscoweni w swojej epoce i skojarzeni z odpowiednimi faktami, przedmiotami, symbolami.

    I że mój syn, jak się rozpędził, to napisał ostatnio dziesięć wierszy o uczuciach (bo akurat się uczyli w szkole :)), włączając w to wiersz na Dzień Matki, który w Anglii był obchodzony 30-go marca, a córka napisała scenariusz do audycji radiowej promującej jej szkołę - ot tak, w ramach ... wypróbowywania nowych flamastrów :)


    Fakt, nie pisane w trzy linie, ortograficznie też by się można tu i tam przyczepić, ale podziwiam angielską szkołę za to, że promuje kreatywność i docenia inicjatywę. Ktoś, kto 'pisze poezję', nie będzie się raczej w przyszłości wzdrygał na mysl o przeczytaniu prawdziwego wiersza.



    Ten wiersz akurat autorstwa Młodej. Tylko nie wiem, czy ten 'wielki basen' mam rozumieć jako jakąś aluzję, czy to tylko zwykły rym do 'cool' ;-D

    To jest pochwała edukacji autorstwa mojej córki, napisana spontnicznie przez nią, bez żadnej pomocy z mojej strony - sądząc po epitetach takich jak: fantastyczny, nienaganny, entuzjastyczny, żywiołowy wygląda na to, że dziewczę chyba musi lubić szkołę :)

    I że mimo iż koniec ferii zbliża się nieubłaganie, nie słyszę jęków rozpaczy, ani utyskiwań z powodu nieuchronnego powrotu do szkoły, a wręcz przeciwnie - pełne nadziei westchnienia, że już w najbliższy piątek przygotowywana przez dzieci wystawa o starożytnym Egipcie (gdzie najmłodsza będzie śpiewać piosenkę o Kleopatrze, na melodię 'Bad romance' Lady Gaga - no dobra, z tego się aż tak bardzo nie cieszę z kolei ja, bo ta piosenka jest denna, ale ... niech już lepiej zapamięta sobie 'rah-rah-Cleo-patra', niż "I want your ugly, I want your disease" :)), a w przyszłym tygodniu młody będzie prezentować swoje mozaiki i pieczony wraz z innymi uczniami chleb z ziołami i oliwą, w stroju Rzymianina dzierżącego oryginalnych rozmiarów tarczę, również własnoręcznie wykonaną, służącą między innymi do robienia testudo formation.
    No przecież!




    Ot takie wieczorne refleksje nad szkolnymi bluzami, do których przyszywam naszywki z imionami, żeby się nie zgubiły w kotłowaninie odzieży wszelakiej, beztrosko porzucanej we wszystkich możliwych miejcach.
    W końcu ma się ku wiośnie.




    Bo dbania o swoje własne rzeczy angielska szkoła akurat za bardzo nie uczy :)



    Wielkanoc, niedziela, 20 kwietnia 2014




    ______________________________________________________________

    * Jeśli ktoś dostarczy mi jakiś logiczny argument, dlaczego zdania nie można rozpoczynać od 'Gdy', to obiecuję, że zmienię :)

    Alfabet Makolągwy

    $
    0
    0
    Obudziło mnie kląskanie makolągwy.
    Bez ociągania wygrzebałam się z kłującego siana, opędzając się od namolnych, niepróżnujących już od świtu much.
    Umycie lodowatą studzianką oczu i ust palcem wskazującym musiało starczyć za wakacyjną toaletę poranną.
    Drewutnia straszyła wielgachną siekierą wbitą w sfatygowany pniak, gdy zakradałam się boso z wiklinowym koszykiem do tachania sosnowych szczapek.
    Zacierkowa pyrkała już na piecu węglowym gęstniejąc nieśmiało, a ja podgryzałam spóźnioną pajdziochę, grubo posmarowaną smalcem.
    Izby świeciły pustkami, czekając na wieczorne przyjęcie zmachanych monotonym ruchem kos żniwiarzy.
    Łany zboża tańczyły na wietrze, łasząc się i zaprasząjąc, by je przelecieć, by zbrukać ich niewinność szybkim biegiem wśród źdźbeł wyższych o głowę.
    Oburzona babka gnała na przełaj w pstrokatej krajce, przeganiając sześcioletniego szkodnika i wzywając niebiosa na pomoc w okiełzaniu niesfornej wnuczki.
     


    Mięsisty wzgórek siana ciśnięty na kościsty wóz drabiniasty dopełniał rozkoszy przejażdżki, a świst bata i posapywanie uchetanych klaczek przytłumiał radosny śmiech ludzi świadomych tego, że ciężko pracowali na popołudniową miskę strawy.
    Niecierpki na skraju lasu były tak napęczniałe nasionami, że pękały pod lekkim naciskiem, a asystowanie w ich rozmnażaniu pochłaniało mnie bardziej, niż prababcię polowanie na borowiki.
    Iglane feromony świerków konkurowały z wonią kurek we mchu, a cień pobliskiego lasu był cudownym schronieniem w parne, letnie dni.
    Efektowne wonie dochodzące z chlewika nie mierziły tak bardzo mojego miejskiego poczucia estetyki, jak oślizgłe świńskie ryje rozdziawiające się na byle śmieć i wielkie pyski krowich matron, z ozorami stworzonymi jakby idealnie do wylizywania mord małym, niegrzecznym dziewczynkom.
     


    Kogut, król podwórka, gonił mnie za każdym razem, gdy próbowałam przebiec boso przez jego terytorium, dziobiąc bezceremonialnie, a boleśnie moje różowe pięty.
    Leniwie grzebiące w ziemi kury, dostawały nagle szwungu i grzały co sił w krótkich nóżkach, niemalże unosząc się nad ziemią, na widok ... nagłego ruchu ręką, który poprzedzał lub tylko symulował (Wariatki!) rzucanie przysmaków w postaci potłuczonych skorupek.
    Ąąąą ... Czarną Madonną zawodził chwały chórek gospodyń wiejskich, spowity w stylonowe czarne kardigany i kwieciste spódnice, a bielony wiejski kościółek pękał w szwach gromadząc parafian z odległych przysiółków.
    Sandały były najlepszym obuwiem kościelnym na umęczone ciocine halluksy, grube rajstopy usłużnie chowały dorzecze żylaków, a kolorowa chustka siwe włosy, które nigdy nie spotkały się z fryzjerem, obrzezywane w zamian tępymi nożyczkami przed obłupanym lusterkiem.
    Kocur w letniej kuchni, znudzony modłami państwa, przyczajał się w oczekiwaniu na kiełbasiane skórki, które - podobnie jak ja - przedkładał nad nagrzaną pianę z krowich wymion.
    Apokaliptyczny ryk wydostawał się z mojego gardła, gdy spasione kocisko, skakało i wbijało mi w pazury w uda, łase na kawał swojskiej podsuszanej.
    Nikt nie wiedział ile lat ma rdzewiejąca za płotem brona i do kogo szczerzy swoje wciąż jeszcze ostre zęby zza wianuszka pokrzyw, ale bałam się jej równie mocno, co kocich pazurów.
    Irytujące, zachrypnięte ujadania burka ustawało wraz z końcem grubego łańcucha, który swym maksymalnym naprężeniem przywoływał ochroniarza do porządku.
    Ekstatyczny smak oranżadki w proszku, wykradanej z babcinego kredensu, pieniącej się na języku i wykrzywiającej usta kwaskiem cytrynowym był osobliwym, ale jednak ... rarytasem.
     


    Malinowy chruśniak nie miał sobie równych w okolicy, wypełniając usta, brzuchy, łubianki, koszyki, weki, słoje i gąsiory opuchniętymi od fruktozy owocami swoich wczesnowiosennych igraszek z pszczołami.
    Aromatyczne, choć niewyględne jabłonki nie znosiły (na równi z prababką) moich wspinaczek po ich kruchych gałęziach, zrzucając co i rusz dojrzałe bomby na spróbunek.
    Kanapki z pomidorem, zielonym ogórkiem, cebulą, pieprzem, solą i kroplą octu były podstawą mojego żywienia.
    Obiad pod kasztanem pachniał świeżo zagniecionymi pierogami z jagodami i schłodzoną w ziemiance maślanką.
    Lec bez ogródek na spieczonej skwarem powale podwórka i uciąć sobie zbawienną poobiednią drzemkę było jedynym pożądaniem steranej pracą w polu prababki.
    Ą, ę, fą fę było miastowym certoleniem się, na które nikt nie miał tu czasu, latając między cyckami obżarej tymotką krasuli, a młockarnią.
    Gdzieś tam na horyzoncie,
    depcząc po piętach beztroskim wakacjom, majaczyła szkoła z pierwszym dzwonkiem i kampanią wrześniową przygniatającą swoim ciężarem powitalny apel.
    Wpadłam do sieni, rozgrzana latem, zachłyśnięta wolnością, podekscytowana potajemną wyprawą na nieużywany strych wprost na roztrzęsione szlochem trzy pokolenia kobiet.
    'Yesterday', Beatlesów leciało właśnie w radiu, kiedy pradziadek zamknął oczy po raz ostatni, zabierając ze sobą w zaświaty epokę sielankowego wiejskiego życia, nieświadom tego, że na oranej jego własnymi rękami dumie zasieją wkrótce osiedle obronne warszawskiej 'śmietanki'.





    środa, 23 kwietnia 2014
     


    ____________
    _________________________________________________

    'Finka z kominka', wprawka nr 5 - "Obudziło mnie kląskanie makolągwy."

    Z inspiracji Czarnego Pieprza.

    Viewing all 84 articles
    Browse latest View live