Rudi Steiner podchodzi do linii startowej wysmarowany błotem od stóp do głów.
Tuż przed tym jak jego chłopięce dłonie dotykają białej kreski, pojawia się parędziesiąt stopklatek z czarnoskórym mężczyzną.
Za chwilę pojawi się twarz Hitlera, a zaraz potem sąsiad, przykładny Niemiec, przyprowadzi marzącego o karierze sprintera chłopca za ucho, usłużnie upomniawszy ojca, że jeśli się nie weźmie za odpowiednie uświadamianie dziecięcia, może ściągnąć na siebie kłopoty.
"The book thief" będzie potem dalej poruszać swoją fabułą, a urocza Sophie Nélisse swoją grą, ale nie o Złodziejce Książek będzie dzisiaj, ani nie o tym czemu mnie naszło na ogłądanie takich emocjonalnie trudnych filmów z moimi dziećmi. Też nie o nazistowskiej propagandzie, wojnie czy segregacji rasowej.
Będzie natomiast (w zarysie) o owym czarnoskórym biegaczu ...
Gdy* tylko noga płowowłosego Rudiego Steinera spoczęła na tartanie, gotowa do biegu, a w sekundę później pojawił się czarno-biały flashback z olimpiady w Berlinie w 1936 roku, z czarnoskórym mężczyną w identycznej pozie, gotowym do startu, moje ośmioletnie dziewczę wykrzyczało zemocjonowane:
- Mamo, ja wiem! To Jesse Owens!
Wiecie, kim był Jesse Owens?
Jeśli tak, to czapki z głów!
Ja nie miałam zielonego pojęcia.
I nie wiem, czy to z ignorancji, z powodu luk w wykształceniu, czy dlatego, że w Polsce nie uczono mnie nigdy o żadnych dokonaniach czarnoskórych w ramach 'Black History Month'.
Ale przyznam szczerze, że mnie porządnie zaskoczyła ta moja bystra córka.
Fakt, że dziewczę jest inteligentne i spostrzegawcze i nie na darmo ma u nas w domu pseudonim Hercules Poirot. I pewnie dzięki tym cechom dość szybko skojarzyła film o wojnie ze znanym sobie imieniem biegacza, który później stał się jednym z symboli walki o równouprawnienie.
Mnie jednak, po raz kolejny, ogarnąło pełne zachwytu zdziwienie wobec angielskiego systemem edukacji.
Tak, nad tym system wyśmiewanym przez nowoprzybyłe polskie mamy.
Nad tą rują i poróbstwem bez podręczników i porządnych zeszytów czy prac domowych.
Nad tą totalną degrengoladą prowadzącą do tego, że dzieci nie znają stolic.
Stolic! Pani sobie to wyobraża?!
Nad tym rzekomo niskim poziomem, co to mu się nawet równać nie idzie z polskim.
Urzeka mnie bowiem nie po raz pierwszy to, że nawet jak ta wiedza (w tym przypadku historyczno-społeczna) jest wybiórcza i długo, długo przedstawiana w formie zabawowej, to jest ona wpajana metodą kojarzenia faktów, rozumienia zjawisk, identyfikowania epok i rozbudzania zainteresowania w młodych, chętnych do nauki główkach.
I że moje dzieci przeczytały już większość dzieł Szekspira ... w wersji uproszczonej, rzecz jasna :)
I ten Winston Churchill, Florence Nightingale, Hadrian (ten od muru), Mahatma Gandhi, prorok Mohammed, Barak Obama, Guru Nanak, czy faraon Ramzes mogą być łatwo zidentyfikowani, umiejscoweni w swojej epoce i skojarzeni z odpowiednimi faktami, przedmiotami, symbolami.
I że mój syn, jak się rozpędził, to napisał ostatnio dziesięć wierszy o uczuciach (bo akurat się uczyli w szkole :)), włączając w to wiersz na Dzień Matki, który w Anglii był obchodzony 30-go marca, a córka napisała scenariusz do audycji radiowej promującej jej szkołę - ot tak, w ramach ... wypróbowywania nowych flamastrów :)
I że mimo iż koniec ferii zbliża się nieubłaganie, nie słyszę jęków rozpaczy, ani utyskiwań z powodu nieuchronnego powrotu do szkoły, a wręcz przeciwnie - pełne nadziei westchnienia, że już w najbliższy piątek przygotowywana przez dzieci wystawa o starożytnym Egipcie (gdzie najmłodsza będzie śpiewać piosenkę o Kleopatrze, na melodię 'Bad romance' Lady Gaga - no dobra, z tego się aż tak bardzo nie cieszę z kolei ja, bo ta piosenka jest denna, ale ... niech już lepiej zapamięta sobie 'rah-rah-Cleo-patra', niż "I want your ugly, I want your disease" :)), a w przyszłym tygodniu młody będzie prezentować swoje mozaiki i pieczony wraz z innymi uczniami chleb z ziołami i oliwą, w stroju Rzymianina dzierżącego oryginalnych rozmiarów tarczę, również własnoręcznie wykonaną, służącą między innymi do robienia testudo formation.
No przecież!
Ot takie wieczorne refleksje nad szkolnymi bluzami, do których przyszywam naszywki z imionami, żeby się nie zgubiły w kotłowaninie odzieży wszelakiej, beztrosko porzucanej we wszystkich możliwych miejcach.
W końcu ma się ku wiośnie.
Bo dbania o swoje własne rzeczy angielska szkoła akurat za bardzo nie uczy :)
Wielkanoc, niedziela, 20 kwietnia 2014
Tuż przed tym jak jego chłopięce dłonie dotykają białej kreski, pojawia się parędziesiąt stopklatek z czarnoskórym mężczyzną.
Za chwilę pojawi się twarz Hitlera, a zaraz potem sąsiad, przykładny Niemiec, przyprowadzi marzącego o karierze sprintera chłopca za ucho, usłużnie upomniawszy ojca, że jeśli się nie weźmie za odpowiednie uświadamianie dziecięcia, może ściągnąć na siebie kłopoty.
"The book thief" będzie potem dalej poruszać swoją fabułą, a urocza Sophie Nélisse swoją grą, ale nie o Złodziejce Książek będzie dzisiaj, ani nie o tym czemu mnie naszło na ogłądanie takich emocjonalnie trudnych filmów z moimi dziećmi. Też nie o nazistowskiej propagandzie, wojnie czy segregacji rasowej.
Będzie natomiast (w zarysie) o owym czarnoskórym biegaczu ...
Gdy* tylko noga płowowłosego Rudiego Steinera spoczęła na tartanie, gotowa do biegu, a w sekundę później pojawił się czarno-biały flashback z olimpiady w Berlinie w 1936 roku, z czarnoskórym mężczyną w identycznej pozie, gotowym do startu, moje ośmioletnie dziewczę wykrzyczało zemocjonowane:
- Mamo, ja wiem! To Jesse Owens!
Jeśli tak, to czapki z głów!
Ja nie miałam zielonego pojęcia.
I nie wiem, czy to z ignorancji, z powodu luk w wykształceniu, czy dlatego, że w Polsce nie uczono mnie nigdy o żadnych dokonaniach czarnoskórych w ramach 'Black History Month'.
Ale przyznam szczerze, że mnie porządnie zaskoczyła ta moja bystra córka.
Fakt, że dziewczę jest inteligentne i spostrzegawcze i nie na darmo ma u nas w domu pseudonim Hercules Poirot. I pewnie dzięki tym cechom dość szybko skojarzyła film o wojnie ze znanym sobie imieniem biegacza, który później stał się jednym z symboli walki o równouprawnienie.
Mnie jednak, po raz kolejny, ogarnąło pełne zachwytu zdziwienie wobec angielskiego systemem edukacji.
Tak, nad tym system wyśmiewanym przez nowoprzybyłe polskie mamy.
Nad tą rują i poróbstwem bez podręczników i porządnych zeszytów czy prac domowych.
Nad tą totalną degrengoladą prowadzącą do tego, że dzieci nie znają stolic.
Stolic! Pani sobie to wyobraża?!
Nad tym rzekomo niskim poziomem, co to mu się nawet równać nie idzie z polskim.
Urzeka mnie bowiem nie po raz pierwszy to, że nawet jak ta wiedza (w tym przypadku historyczno-społeczna) jest wybiórcza i długo, długo przedstawiana w formie zabawowej, to jest ona wpajana metodą kojarzenia faktów, rozumienia zjawisk, identyfikowania epok i rozbudzania zainteresowania w młodych, chętnych do nauki główkach.
I że moje dzieci przeczytały już większość dzieł Szekspira ... w wersji uproszczonej, rzecz jasna :)
I że mój syn, jak się rozpędził, to napisał ostatnio dziesięć wierszy o uczuciach (bo akurat się uczyli w szkole :)), włączając w to wiersz na Dzień Matki, który w Anglii był obchodzony 30-go marca, a córka napisała scenariusz do audycji radiowej promującej jej szkołę - ot tak, w ramach ... wypróbowywania nowych flamastrów :)
Fakt, nie pisane w trzy linie, ortograficznie też by się można tu i tam przyczepić, ale podziwiam angielską szkołę za to, że promuje kreatywność i docenia inicjatywę. Ktoś, kto 'pisze poezję', nie będzie się raczej w przyszłości wzdrygał na mysl o przeczytaniu prawdziwego wiersza.
Ten wiersz akurat autorstwa Młodej. Tylko nie wiem, czy ten 'wielki basen' mam rozumieć jako jakąś aluzję, czy to tylko zwykły rym do 'cool' ;-D
To jest pochwała edukacji autorstwa mojej córki, napisana spontnicznie przez nią, bez żadnej pomocy z mojej strony - sądząc po epitetach takich jak: fantastyczny, nienaganny, entuzjastyczny, żywiołowy wygląda na to, że dziewczę chyba musi lubić szkołę :)
I że mimo iż koniec ferii zbliża się nieubłaganie, nie słyszę jęków rozpaczy, ani utyskiwań z powodu nieuchronnego powrotu do szkoły, a wręcz przeciwnie - pełne nadziei westchnienia, że już w najbliższy piątek przygotowywana przez dzieci wystawa o starożytnym Egipcie (gdzie najmłodsza będzie śpiewać piosenkę o Kleopatrze, na melodię 'Bad romance' Lady Gaga - no dobra, z tego się aż tak bardzo nie cieszę z kolei ja, bo ta piosenka jest denna, ale ... niech już lepiej zapamięta sobie 'rah-rah-Cleo-patra', niż "I want your ugly, I want your disease" :)), a w przyszłym tygodniu młody będzie prezentować swoje mozaiki i pieczony wraz z innymi uczniami chleb z ziołami i oliwą, w stroju Rzymianina dzierżącego oryginalnych rozmiarów tarczę, również własnoręcznie wykonaną, służącą między innymi do robienia testudo formation.
No przecież!
Ot takie wieczorne refleksje nad szkolnymi bluzami, do których przyszywam naszywki z imionami, żeby się nie zgubiły w kotłowaninie odzieży wszelakiej, beztrosko porzucanej we wszystkich możliwych miejcach.
W końcu ma się ku wiośnie.
Wielkanoc, niedziela, 20 kwietnia 2014
______________________________________________________________
* Jeśli ktoś dostarczy mi jakiś logiczny argument, dlaczego zdania nie można rozpoczynać od 'Gdy', to obiecuję, że zmienię :)