Znacie bajkę o wilku i trzech świnkach?
Tu w Anglii to jedna z najbardziej oklepanych opowiastek. Przerabiana na różne sposoby, wystawiana na szkolnych przedstawieniach, obecna w różnych ilustrowanych wersjach. Służąca za inspirację na przebieranki, na pierwsze czytanki, na historyjki obrazkowe.
Słowem - historia kultowa.
Nie dziwne, że The Guardian (a raczej jacyś błyskotliwi spece od reklamy tej poczytnej gazety) wybrał ją sobie jako motyw przewodni swojej kampanii.
Jednak, w genialny sposób, odwrócił sprawę i zamiast użalać się nad biednymi prosiaczkami, z których jeden zbudował domek ze słomy, a drugi z patyczków, umożliwiając złemu wilkowi zdmuchnięcie ich z powierzchni ziemi jednym porządnym chuchnięciem ("Then I'll huff and I'll puff, until I blow your house away!" - jest chyba pierwszym zdaniem wypowiadanym przez albiońskie dwulatki :)) przedstawił sprawę z perspektywy biednego wilka, który zwabiony podstępem przez trzecią, całkiem cwaną świnię (tę od murowanego domku) wpadł do kotła z wrzącą wodą.
'Okazało się', że wilk miał astmę i nie dałby rady zdmuchnąć nawet świeczki, a te podłe świnie okazały się kombinatorami i oszustami naciągającymi firmy ubezpieczeniowe, gdyż nie radziły sobie ze spłatą kredytów na domy, co oczywiście wykrył, zbadał i nagłośnił The Guardian, prezentując nam 'The whole picture'.
Jak się jednak domyślacie po tytule, nie o Guardianie dziś będzie, ale ...
No właśnie!
O odwiecznym temacie toczącym, niczym robal, środowisko emigranckie, czyli o załatwianiu pracy.
Prolog czyli: Umiesz liczyć? Licz na siebie!
Moją pierwszą pracą na albiońskiej ziemi było zbieranie truskawek w Shropshire. Namiary otrzymałam od kolegi ze studiów, który rok wcześniej był 'u Majkela pikować'. Taki adres, nie powiem, był sprawą bezcenną, jako że mimo mojej młodzieńczej spontaniczności nigdy nie byłam osobą, która by pojechała gdziekolwiek 'w zupełne ciemno'.
Na adresie jednak rola kolegi Wojtka się skończyła.
To ja musiałam do Michael'a napisać i ustalić z nim wszelkie szczegóły rwania elsanty i pegasusa. To ja musiałam (w czasach bez internetu, przypominam!) ustalić wszelkie szczegóły dojazdu na Wyspę i w obrębie Wyspy.
To ja musiałam łamaną angielszczyzną ustalać już na miejscu zakres obowiązków, sposób odrywania szypułek z krzaczków (z centymetrowym ogonkiem!) i pakowania truskaw do plastikowych pojemniczków.
Lekko nie było. Za dziesięć szósta odjeżdżał traktor wiozący nas na pole. Kto się nie wyrobił, musiał drałować na piechotę, tracą co najmniej godzinę cennych zbiorów. Pracowało się do szóstej wieczorem (z kilkoma przerwami).
Wyzysk, wyzyskiem :) ale nierzadko stufuntowa dniówka (po ówczesnym kursie - 700zł) była niezłym motywatorem.
Za zarobione w pięć tygodni pieniądze mogłam spokojnie przeżyć rok studencki w Polsce (a później parę mięsięcy w Szwecji :))
Nie zawsze wszystko szło łatwo. Czasami się przyjeżdżało za wcześnie i truskawki (czy później jabłka w sadach Kentu) nie dojrzewały na czas. Czasami zmogła człowieka jakaś dziwna choroba. Zawsze jednak szukało się rozwiązań na miejscu.
NA MIEJSCU! I to jest słowo-klucz. Ale o tym za chwilę.
Naszą wyprowadzkę na Wyspy (w początkowym zamierzeniu chwilową, w efekcie końcowym na stałe) również zainspirowała para przyjaciół, która już tu była. Inspiracja polegała głownie na tym, że namawiali nas usilnie, żebyśmy spróbowali. Im się udało. On miał chodliwy zawód kafelkarza i jako człowiek równie biegły w swoim zawodzie co obrotny, dość szybko zaskarbił sobie przychylność ludzi o zasobnych portfelach, nierzadko robiąc łazienki w domach szejków arabskich czy firmach o rozpoznawalnych nazwach. Ona, po rocznym kursie językowym, znalazła pracę w recepcji. Nie mieli dzieci, więc było im o wiele łatwiej przecierać nieznane szlaki.
Nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby oczekiwać od nich jakiejkolwiek pomocy w organizowaniu przeprowadzki czy szukaniu pracy, choć ich rady i już później na miejscu - pomoc w postaci chociażby przewożenia dobytku ruchomego ichniejszym samochodem była nieoceniona.
Najpierw pojechał mój mąż.
Metodą 'na szkołę'.
Było to jeszcze w czasach przedunijnych, kiedy to młodzi i sprawni mężczyźni z Europy Wschodniej byli regularnie odsyłani z kwitkiem z kontroli granicznej w Dover lub na lotnisku Luton, jeśli nie mieli wystarczająco mocnego powodu by odwiedzić Królestwo. I odpowiednich środków na koncie, rzecz jasna, by 'zwiedzać'. Bilet w jedną stronę był również 'dowodem obciążającym'.
Jednym słowem trzeba było mieć na miejscu rodzinę lub legalnie przebywających znajomych, którzy deklarowali się, że cię utrzymają (urzędnik celny dzwonił do nich z granicy, przepytując ich na wszelkie okoliczności), albo dowód na to, że jest się w stanie samemu utrzymać.
Dobrym rozwiązaniem była więc szkoła językowa, która dawała możliwość legalnej pracy (max 20 godzin tygodniowo). Niestety trzeba było posiadać dowód opłacenia przynajmniej półrocznego kursu i mieszkania na miesiąc.
Dla Polaków (przy kursie funta 1:7) były to horrendalne stawki, szczególnie że decyzja o wyjeździe nie wiązała się raczej z przemożną chęcią poznania kultury brytyjskiej.
Przynajmniej nie w pierwszej kolejności :)
Na szczęście szkoły, przeczuwając rychły koniec bessy w związku z nadchodzącą wielkimi krokami akcesją do Unii, łapały klientów na taki trick: trzeba było opłacić 'tylko' trzy miesiące i dostawało się zaświadczenie o uczestnictwie w rocznym kursie. Szkoły też załatwiały studentom (marne, bo marne, ale jednak) pokoiki. Oczywiście wszyscy dobrze wiedzieli, że po rzeczonych trzech miesiącach noga delikwentów nie postanie na kursie, ani złamany pensik nie wyląduję na koncie szkoły, jednakże trzymiesięczne czesne było zawsze lepsze niż nic.
A urzędnik emigracyjny nie mógł się oficjalnie do niczego przyfrancować.
Chcąc, nie chcąc opłaciliśmy te trzy miesiące (wygrana w konkursie lodówka dobrej firmy się przydała*) i mąż został wyekspediowany na przecieranie szlaków.
Pracy szukał przez trzy tygodnie.
Trzy tygodnie!
Dla jednych to niewiele.
Dla mnie - przy znajomości londyńskich cen - to lata świetlne.
To pełne napięcia oczekiwanie, czy inwestycja w szkołę się zwróci, to ciągłe zadawanie sobie pytania, czy to wszystko ma w ogóle jakikolwiek sens i czy wkrótce nie będzie trzeba posyłać mu pieniędzy na bilet powrotny.
To ...
Nieważne.
Było, minęło. Machina ruszyła i zaczęła się rozkręcać pełną parą.
Mąż pracował, a ja kończyłam koledż i pakowałam walizki, szukając sobie jednocześnie pracy ... przez internet.
Musiałam mieć chyba naprawdę sporo szczęścia, skoro po paru wysłanych mailach dostałam propozycję pracy. Od zaraz. W moim zawodzie.
Miałam się tylko stawić na oficjalną rozmowę, jak ... "wrócę z wakacji" (jak mniemała rozmawiająca ze mną pani, której powiedziałam, że będę w Londynie dopiero w połowie sierpnia).
Tak więc po trzech tygodniach od postawienia nogi na albiońskiej ziemi, ruszyłam do pracy. Był to kontrakt na parę miesięcy, na stanowisku sporo poniżej moich kwalifikacji, ale pozwolił mi się później łatwiej wkręcić w system.
A wkręcić się w system wcale nie było tak prosto, gdyż w przypadku LEGALNEJ pracy, trzeba było przejść przez całą machinę rejestrującą człowieka w bazie danych, czyli złożyć podanie o nadanie numeru ubezbieczenia (NIN), mieć oficjalne potwierdzenie adresu (czyli między innymi mieć legalną umowę o wynajem, nie jakieś tam podnajmowanie materaca w salonie u znajomego, oraz rachunek za prąd lub gaz) i konto w banku. Wszystko te procedury, choć teoretycznie łatwe do przejścia, komplikowały się nieco w naszym przypadku, gdyż byliśmy ograniczeni czasem (banki i urzędy czynne od 9:15-16:15, a 'normalny' człowiek w pracy od 8:00-17:00; teraz już to się zmienia, ale paręnaście lat temu trzeba było brać wolny dzień na załatwienie pewnych formalności). Nie mówię o innych świstkach, jak chociażby zaświadczenie o niekaralności potrzebne w moim zawodzie czy parę innych dokumentów, zwykle niepotrzebnych do pracy w pubie czy na na budowie.
Po latach udało nam się jakoś ten system oswoić.
Rozwinięcie, czyli Bogacze z Wysp Szczęśliwych
Ten kraj, o czym pisałam już wielokrotnie, pozwolił nam rozwinąć skrzydła.
Mimo licznych absurdów, mimo papierologii stosowanej, która doprowadza mnie do rozpaczy, mimo komputerów, które często i głośno mówią 'NIE!' blokując nawet najbanalniejsze i genialne w swej prostocie rozwiązania, mimo mentalności tubylców, którą wciąż poznaję, choć nie zawsze rozumiem, mimo tych wszystkich minusów i zmagań żyje się nam tu dobrze.
Dobrze, jak na ludzi, którzy zaczynali od zera i na pewno o wiele, wiele łatwiej niż w Polsce. To nie znaczy, że idealnie.
Oboje pracujemy w swoich zawodach, które udało się nam przenieść z polskiego gruntu, dzięki licznym kursom i szkoleniom dostępnym tu za relatywnie niewielkie pieniądze.
Oboje, po paru ładnych latach mamy stałą pracę (w wyuczonym zawodzie) na umowę, z płatnym urlopem, dopłatami do emerytury :))) i paroma innymi ułatwiającymi życie detalami (jak chociażby służbowy samochód męża - spore odciążenie domowego budżetu).
Żyje nam się spokojnie, acz bez szaleństw.
O własnym domu jeszcze długo będziemy marzyć (choć ja wciąż mam nadzieję, że na marzeniach się nie skończy).
Zawsze mierziło mnie obnoszenie się dobrami nabytymi, szpanowanie gadżetami, popisy, przechwalanki i puszenie piórek.
Ale jeszcze bardziej irytowało mnie robienie z siebie ofiary losu i opowiadanie, jak to mi ciągle pod górkę (nooo, pomińmy blog - tu muszę pewne rzeczy napisać w celu nakreślenia tła sytuacyjnego :))
I pewnie dlatego do rodziny i znajomych docierał tylko taki przekaz, że życie na Wyspach Szczęśliwych jest proste, łatwe i przyjemne.
Mamy pracę (do której przez długi, długi czas trzeba było wstawać o piątej rano, by wracać o ósmej wieczorem), mamy fajne zawody (dzięki popołudniowym kursom i pracom zaliczeniowym
pisanym w weekendy), mamy dom z ogródkiem (za który opłaty przyprawiają mnie o siwiznę, choć i tak ceny podlondyńskie podreperowały znacznie nasz budżet).
I tylko moi rodzice, którzy odwiedzają nas regularnie widzą nieco więcej elementów układanki.
I tu zaczynają się schody czyli ...
Stary, nie bądź wiśnia! Załatw robotę!
To jest normalne, że ludzie dążą do polepszenia swojego losu. Szczególnie gdy widzą, że innym się udało.
I to normalne, że gdzieś tam w duszy nieśmiało liczą na jakąś pomoc.
Powstaje jednak pytanie, czy 'liczenie' powinno się zamienić w oczekiwanie, albo wręcz żądanie ...
Trudno jest mi już zliczyć, ile osób nagle zdobywało nasze numery telefonów od wspólnych dalszych znajomych, przypominało sobie o naszym adresie mailowym czy odszukiwało nas na facebooku.
Kolesie z technikum mojego męża, moje koleżanki z podwórka, syn przyszywanej ciotki i siostra sąsiada.
Niektórzy zagadywali nieśmiało, zadając parę kurtuazyjnych pytań.
Inni walili prosto z mostu, że szukają roboty i tyle.
Tych ostatnich, szczególnie takich, których twarze ledwie pamiętałam :) odprawiałam od razu z kwitkiem. Grzecznie, ale rzeczowo.
Gorzej się sprawa miała z tymi, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy i naprawdę chciałam im pomóc, gdyż mimo najszczerszych chęci ... znalezienie im pracy leżało zupełnie poza naszymi możliwościami.
Pomijam moją pracę, która dotyczy dość wąskiej dziedziny, a więc odpada w przedbiegach, ale nawet mój mąż, który zna wielu ludzi pracujących na budowach, w pubach czy przy sprzątaniu, czyli miejscach, gdzie teoretycznie można znaleźć pracę 'od zaraz', nie jest w stanie 'załatwić' pracy.
I tu zaczyna się problem.
Bo gdzieś podskórnie czuć niedowierzanie i niewypowiedziane oskarżenia, że 'sami majo, a się nie podzielo'.
Bo już na końcu języka widać świeżbiący argument, że "Polak Polakowi wilkiem".
Mogliby, kurna, pomóc, ale pewnie nie chcą, świnie jedne!
A więc ja, emigracyjna świnia, postaram się stanąć w obronie wszystkich innych wieprzów, wilków i psów ogrodnika i napisać, dlaczego 'załatwienie' komuś pracy jest dość karkołomnym zadaniem.
Spróbuję pojazać Wam 'pełen obraz', czyli jak to wygląda z naszej strony.
1. praca nie leży na ulicy - ponad dwa miliony emigrantów z Polski oraz parę milionów pozostałej ludności napływowej (czyli te głupie 13% społeczeństwa, nie licząc oczywiście nielegalnych) zapełnia albioński rynek pracy dość ciasno.
A i kryzys na rynku spowodował ostre zaciskanie pasa. Szczególnie w sektorze usług.
2. praca sezonowa jest niezwyle popularna - biją się o nią nie tylko emigranci, ale też studenci, ciułający pensiki na horrendalne czesne, czy przybywający z Antypodów Nowozelandczyczy i Australijczycy, chcący zarobić na podróż po Europie
3. praca od zaraz! - pracownik pubu rzadko kiedy ma umowę o pracę; przychodzi do pracy za stawkę, za jaką się dogadał z szefem, a jak znajdzie sobie lepszą ofertę w weekend, to w poniedziałek po prostu nie pojawia się w robocie i tyle go widzieli (kurtuazyjnie informując szefa sms-em :)). Tak samo się sprawa ma z nielegalnymi 'zmywakami', którzy mogą nieoczekiwanie zniknąć pod wpływem nagłej deportacji, czy sprzątaczek, które odkupiły sobie parę mieszkań od wracającej do kraju koleżanki i zwiały z nielubianego domu opieki społecznej na 'prywatki'. Naczynia muszą się zmywać na bieżąco, pościel się sama nie zmieni, a piwo nie naleje. Nowy pracownik ma się więc pojawić natychmiast. Musi być na miejscu! Nikt nie będzie czekał, aż ktoś w swej łaskawości przyjedzie z dalekich, zamorskich krajów.
4. metropolii czar - w Londynie i innych wielkich miastach prędzej czy później się coś znajdzie, ale w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma aż tak wielkiej rotacji, szanse są marne. To sypialnie, gdzie mieszkają trzy kategorie ludzi: dojeżdżający do większych miast, zdobywcy lokalnych posadek, kurczowo się ich trzymający oraz cała reszta, żyjąca na utrzymaniu tych dwóch pierwszych grup.
5. polecasz - poręczasz
Mam koleżankę, która prowadzi firmę sprzątającą. Ona i jej pracownice sprzątają wielgachne domy angielskich paniuś, równie kasiastych, co czepialskich. Koleżanka zdobyła sobie już sporą renomę i zaufanie i dlatego też przywiązuje potężną wagę to tego, kogo zatrudnia. W końcu musi im powierzyć klucze do niezłych mająteczków. A poza tym, nie może pozwolić sobie na to, że miejsce będzie posprzątane źle, szczególnie gdy w weekend szykuje się cocktail party.
Nie dziwię się, że kręciła nosem, gdy prosiłam ją o załatwienie pracy córce znajomej, absolwentce ... szkoły baletowej.
6. załatwiasz vs. zapraszasz
Co się kryje pod skromniutkim i niepozornym 'załatwieniem' pracy? W pakiecie na ogół jest: odebranie z lotniska lub dworca, przenocowanie przynajmniej przez kilka nocy (scenariusz hiper optymistyczny), wyżywienie, obsługa logistyczna, pomoc psychologiczna, informacja turystyczna, darmowa kafejka internetowa i cały szereg tym podobnych usług. Bo chyba nikt nie wierzy w to, że prosto z Luton pojedzie do pubu, w którym szef przyjmnie go z otwartymi ramionami, oferując darmowe wyżywienie i pokój na górze?!
7. formalité - w większości prac wymagany jest NIN (national insurance number). Aby go zdobyć, trzeba iść do Job Center, umówić się na spotkanie, przynieść dwa dokumenty potwierdzające adres (w tym np. rachunek za gaz lub prąd, który otrzymuje się najwcześniej miesiąc po podpisaniu umowy). To niezbędne minimum. Fakt, że można to załatwiać już pracując (na podstawie listu od pracodawcy), ale trochę tego załatwiania jest. Poza tym przydaje się telefon komórkowy, bilet miesięczny i cały szereg drobiazgów potrzebnych do codziennego funkcjonowania w obcym państwie. Ba! W Królestwie!
8. doświadczenie i referencje - są wymagane coraz częściej, nawet przy takich pracach jak stolarka czy praca w hotelu. Trzeba mieć jakieś minimalne doświadczenie i obycie w temacie. Przy takiej konkurencji, jaka jest na angielskim rynku pracy, pracodawca wybierze kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o wykonywanej pracy.
9. drobiazg - taki malutki drobiażdżek, doprawdy nic ważnego, pestka, betka, bułka z masłem, kaszka z mlekiem, bagatela, łatwizna i małe piwo czyli ... komunikatywna znajomość angielskiego, czyli coś bez czego trzeba polegać wciąż polegać na innych i co jest jednym z głownych powodów odstraszających potencjalnych 'pomagaczy'.
Epilog, czyli mail, który przelał czarę i złamał grzbiet wielbłąda
A natchnęło mnie na ten cały przydługaśny wywód, bo wczoraj dostałam facebookowego maila o (w przybliżeniu) takiej treści:
N. jest synem opiekunki mojego najstarszego syna sprzed parunastu lat. Ostatni raz widziałam go, gdy miał lat dziewięć. Z jego mamą (skądinąnd cudną kobietą) widziałam się ostatnio sześć lat temu. W ciągu tych sześciu lat dostałam od niej jednego, lakonicznego maila. A tak swoją drogą, to uczyłam go angielskiego - marnie mu wtedy wchodził do głowy ...
To już czwarty tego typu mail w tym roku. Jeden dotyczył przenocowania paru osób przez tydzień, a dwa pozostałe pochodziły od dawno niewidzianych znajomych (w tym jeden był bardziej szukaniem porady czy jest sens wyjeżdżać na Wyspy, niż faktyczną prośbą o znalezienie pracy).
Ale N. ich zdecydowanie przebił.
Albo po prostu mi się ulało przez znajomego mojego męża, który mieszka u nas już czwarty dzień, bo pracuje w okolicy i no sami rozumiecie, nie opłaca mu się wracać codziennie do Londynu, więc się wprosił na nocleg z wyżywieniem.
Nie wiadomo, do kiedy zostanie.
"Aż skończy", poinformował mnie radośnie mój mąż, który w odmawianiu jest kiepski (w sumie to powinnam się cieszyć, że te maile przychodzą do mnie :))
Ja jestem dużo lepsza.
Kategorycznie odmówiłam 'zabawiania' kolegi nocnymi rozmowami i jedyne, co mi pozostało, to ulać trochę jadu na blogu ...
_________________________________________________________________
* Nigdy w życiu nie brałam udziału w żadnym konkursie, nie wierzę w totalizatora sportowego i inne bzdury obiecujące równie szybki, co złudny przypływ gotówki. Z wyżej wspomnianą lodówką było tak: mąż był na jakichś resortowych targach. W rozdawanych pakietach był formularz konkursowy z pytaniem "Jak byś nazwał nowo powstawane osiedle budowane przez naszą firmę?" W przerwie na lunch małżon rzucił mi niezobowiązująco to pytanie. Nie miałam ani pomysłu, ani ochoty wysilać szarych komórek, a że jadłam akurat mandarynkę, powiedziałam "Mandarynką niech się zwie!"
Chyba bardziej idiotycznej nazwy wymyślić nie mogłam.
Jakież niebotyczne było później moje zdziwienie, gdy otrzymałam powiadomienie iż weszłam w posiadanie całkiem sporej lodówko-zamrażalki firmy Gaggenau, która ... wylądowała w piwnicy moich rodziców, jako że nie było jej gdzie upchnąć w wynajmowanym mieszkanku i w odpowiednim czasie upłynniona sąsiadowi za bardzo korzystną dla niego cenę ;)
Tu w Anglii to jedna z najbardziej oklepanych opowiastek. Przerabiana na różne sposoby, wystawiana na szkolnych przedstawieniach, obecna w różnych ilustrowanych wersjach. Służąca za inspirację na przebieranki, na pierwsze czytanki, na historyjki obrazkowe.
Słowem - historia kultowa.
Nie dziwne, że The Guardian (a raczej jacyś błyskotliwi spece od reklamy tej poczytnej gazety) wybrał ją sobie jako motyw przewodni swojej kampanii.
Jednak, w genialny sposób, odwrócił sprawę i zamiast użalać się nad biednymi prosiaczkami, z których jeden zbudował domek ze słomy, a drugi z patyczków, umożliwiając złemu wilkowi zdmuchnięcie ich z powierzchni ziemi jednym porządnym chuchnięciem ("Then I'll huff and I'll puff, until I blow your house away!" - jest chyba pierwszym zdaniem wypowiadanym przez albiońskie dwulatki :)) przedstawił sprawę z perspektywy biednego wilka, który zwabiony podstępem przez trzecią, całkiem cwaną świnię (tę od murowanego domku) wpadł do kotła z wrzącą wodą.
'Okazało się', że wilk miał astmę i nie dałby rady zdmuchnąć nawet świeczki, a te podłe świnie okazały się kombinatorami i oszustami naciągającymi firmy ubezpieczeniowe, gdyż nie radziły sobie ze spłatą kredytów na domy, co oczywiście wykrył, zbadał i nagłośnił The Guardian, prezentując nam 'The whole picture'.
Jak się jednak domyślacie po tytule, nie o Guardianie dziś będzie, ale ...
No właśnie!
O odwiecznym temacie toczącym, niczym robal, środowisko emigranckie, czyli o załatwianiu pracy.
Prolog czyli: Umiesz liczyć? Licz na siebie!
Moją pierwszą pracą na albiońskiej ziemi było zbieranie truskawek w Shropshire. Namiary otrzymałam od kolegi ze studiów, który rok wcześniej był 'u Majkela pikować'. Taki adres, nie powiem, był sprawą bezcenną, jako że mimo mojej młodzieńczej spontaniczności nigdy nie byłam osobą, która by pojechała gdziekolwiek 'w zupełne ciemno'.
Na adresie jednak rola kolegi Wojtka się skończyła.
To ja musiałam do Michael'a napisać i ustalić z nim wszelkie szczegóły rwania elsanty i pegasusa. To ja musiałam (w czasach bez internetu, przypominam!) ustalić wszelkie szczegóły dojazdu na Wyspę i w obrębie Wyspy.
To ja musiałam łamaną angielszczyzną ustalać już na miejscu zakres obowiązków, sposób odrywania szypułek z krzaczków (z centymetrowym ogonkiem!) i pakowania truskaw do plastikowych pojemniczków.
Lekko nie było. Za dziesięć szósta odjeżdżał traktor wiozący nas na pole. Kto się nie wyrobił, musiał drałować na piechotę, tracą co najmniej godzinę cennych zbiorów. Pracowało się do szóstej wieczorem (z kilkoma przerwami).
Wyzysk, wyzyskiem :) ale nierzadko stufuntowa dniówka (po ówczesnym kursie - 700zł) była niezłym motywatorem.
Za zarobione w pięć tygodni pieniądze mogłam spokojnie przeżyć rok studencki w Polsce (a później parę mięsięcy w Szwecji :))
Nie zawsze wszystko szło łatwo. Czasami się przyjeżdżało za wcześnie i truskawki (czy później jabłka w sadach Kentu) nie dojrzewały na czas. Czasami zmogła człowieka jakaś dziwna choroba. Zawsze jednak szukało się rozwiązań na miejscu.
NA MIEJSCU! I to jest słowo-klucz. Ale o tym za chwilę.
Naszą wyprowadzkę na Wyspy (w początkowym zamierzeniu chwilową, w efekcie końcowym na stałe) również zainspirowała para przyjaciół, która już tu była. Inspiracja polegała głownie na tym, że namawiali nas usilnie, żebyśmy spróbowali. Im się udało. On miał chodliwy zawód kafelkarza i jako człowiek równie biegły w swoim zawodzie co obrotny, dość szybko zaskarbił sobie przychylność ludzi o zasobnych portfelach, nierzadko robiąc łazienki w domach szejków arabskich czy firmach o rozpoznawalnych nazwach. Ona, po rocznym kursie językowym, znalazła pracę w recepcji. Nie mieli dzieci, więc było im o wiele łatwiej przecierać nieznane szlaki.
Nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby oczekiwać od nich jakiejkolwiek pomocy w organizowaniu przeprowadzki czy szukaniu pracy, choć ich rady i już później na miejscu - pomoc w postaci chociażby przewożenia dobytku ruchomego ichniejszym samochodem była nieoceniona.
Najpierw pojechał mój mąż.
Metodą 'na szkołę'.
Było to jeszcze w czasach przedunijnych, kiedy to młodzi i sprawni mężczyźni z Europy Wschodniej byli regularnie odsyłani z kwitkiem z kontroli granicznej w Dover lub na lotnisku Luton, jeśli nie mieli wystarczająco mocnego powodu by odwiedzić Królestwo. I odpowiednich środków na koncie, rzecz jasna, by 'zwiedzać'. Bilet w jedną stronę był również 'dowodem obciążającym'.
Jednym słowem trzeba było mieć na miejscu rodzinę lub legalnie przebywających znajomych, którzy deklarowali się, że cię utrzymają (urzędnik celny dzwonił do nich z granicy, przepytując ich na wszelkie okoliczności), albo dowód na to, że jest się w stanie samemu utrzymać.
Dobrym rozwiązaniem była więc szkoła językowa, która dawała możliwość legalnej pracy (max 20 godzin tygodniowo). Niestety trzeba było posiadać dowód opłacenia przynajmniej półrocznego kursu i mieszkania na miesiąc.
Dla Polaków (przy kursie funta 1:7) były to horrendalne stawki, szczególnie że decyzja o wyjeździe nie wiązała się raczej z przemożną chęcią poznania kultury brytyjskiej.
Przynajmniej nie w pierwszej kolejności :)
A urzędnik emigracyjny nie mógł się oficjalnie do niczego przyfrancować.
Chcąc, nie chcąc opłaciliśmy te trzy miesiące (wygrana w konkursie lodówka dobrej firmy się przydała*) i mąż został wyekspediowany na przecieranie szlaków.
Pracy szukał przez trzy tygodnie.
Trzy tygodnie!
Dla jednych to niewiele.
Dla mnie - przy znajomości londyńskich cen - to lata świetlne.
To pełne napięcia oczekiwanie, czy inwestycja w szkołę się zwróci, to ciągłe zadawanie sobie pytania, czy to wszystko ma w ogóle jakikolwiek sens i czy wkrótce nie będzie trzeba posyłać mu pieniędzy na bilet powrotny.
To ...
Nieważne.
Było, minęło. Machina ruszyła i zaczęła się rozkręcać pełną parą.
Mąż pracował, a ja kończyłam koledż i pakowałam walizki, szukając sobie jednocześnie pracy ... przez internet.
Musiałam mieć chyba naprawdę sporo szczęścia, skoro po paru wysłanych mailach dostałam propozycję pracy. Od zaraz. W moim zawodzie.
Miałam się tylko stawić na oficjalną rozmowę, jak ... "wrócę z wakacji" (jak mniemała rozmawiająca ze mną pani, której powiedziałam, że będę w Londynie dopiero w połowie sierpnia).
Tak więc po trzech tygodniach od postawienia nogi na albiońskiej ziemi, ruszyłam do pracy. Był to kontrakt na parę miesięcy, na stanowisku sporo poniżej moich kwalifikacji, ale pozwolił mi się później łatwiej wkręcić w system.
A wkręcić się w system wcale nie było tak prosto, gdyż w przypadku LEGALNEJ pracy, trzeba było przejść przez całą machinę rejestrującą człowieka w bazie danych, czyli złożyć podanie o nadanie numeru ubezbieczenia (NIN), mieć oficjalne potwierdzenie adresu (czyli między innymi mieć legalną umowę o wynajem, nie jakieś tam podnajmowanie materaca w salonie u znajomego, oraz rachunek za prąd lub gaz) i konto w banku. Wszystko te procedury, choć teoretycznie łatwe do przejścia, komplikowały się nieco w naszym przypadku, gdyż byliśmy ograniczeni czasem (banki i urzędy czynne od 9:15-16:15, a 'normalny' człowiek w pracy od 8:00-17:00; teraz już to się zmienia, ale paręnaście lat temu trzeba było brać wolny dzień na załatwienie pewnych formalności). Nie mówię o innych świstkach, jak chociażby zaświadczenie o niekaralności potrzebne w moim zawodzie czy parę innych dokumentów, zwykle niepotrzebnych do pracy w pubie czy na na budowie.
Po latach udało nam się jakoś ten system oswoić.
Rozwinięcie, czyli Bogacze z Wysp Szczęśliwych
Ten kraj, o czym pisałam już wielokrotnie, pozwolił nam rozwinąć skrzydła.
Mimo licznych absurdów, mimo papierologii stosowanej, która doprowadza mnie do rozpaczy, mimo komputerów, które często i głośno mówią 'NIE!' blokując nawet najbanalniejsze i genialne w swej prostocie rozwiązania, mimo mentalności tubylców, którą wciąż poznaję, choć nie zawsze rozumiem, mimo tych wszystkich minusów i zmagań żyje się nam tu dobrze.
Dobrze, jak na ludzi, którzy zaczynali od zera i na pewno o wiele, wiele łatwiej niż w Polsce. To nie znaczy, że idealnie.
Oboje pracujemy w swoich zawodach, które udało się nam przenieść z polskiego gruntu, dzięki licznym kursom i szkoleniom dostępnym tu za relatywnie niewielkie pieniądze.
Oboje, po paru ładnych latach mamy stałą pracę (w wyuczonym zawodzie) na umowę, z płatnym urlopem, dopłatami do emerytury :))) i paroma innymi ułatwiającymi życie detalami (jak chociażby służbowy samochód męża - spore odciążenie domowego budżetu).
Żyje nam się spokojnie, acz bez szaleństw.
O własnym domu jeszcze długo będziemy marzyć (choć ja wciąż mam nadzieję, że na marzeniach się nie skończy).
Zawsze mierziło mnie obnoszenie się dobrami nabytymi, szpanowanie gadżetami, popisy, przechwalanki i puszenie piórek.
Ale jeszcze bardziej irytowało mnie robienie z siebie ofiary losu i opowiadanie, jak to mi ciągle pod górkę (nooo, pomińmy blog - tu muszę pewne rzeczy napisać w celu nakreślenia tła sytuacyjnego :))
I pewnie dlatego do rodziny i znajomych docierał tylko taki przekaz, że życie na Wyspach Szczęśliwych jest proste, łatwe i przyjemne.
Mamy pracę (do której przez długi, długi czas trzeba było wstawać o piątej rano, by wracać o ósmej wieczorem), mamy fajne zawody (dzięki popołudniowym kursom i pracom zaliczeniowym
pisanym w weekendy), mamy dom z ogródkiem (za który opłaty przyprawiają mnie o siwiznę, choć i tak ceny podlondyńskie podreperowały znacznie nasz budżet).
I tylko moi rodzice, którzy odwiedzają nas regularnie widzą nieco więcej elementów układanki.
I tu zaczynają się schody czyli ...
Stary, nie bądź wiśnia! Załatw robotę!
To jest normalne, że ludzie dążą do polepszenia swojego losu. Szczególnie gdy widzą, że innym się udało.
I to normalne, że gdzieś tam w duszy nieśmiało liczą na jakąś pomoc.
Powstaje jednak pytanie, czy 'liczenie' powinno się zamienić w oczekiwanie, albo wręcz żądanie ...
Trudno jest mi już zliczyć, ile osób nagle zdobywało nasze numery telefonów od wspólnych dalszych znajomych, przypominało sobie o naszym adresie mailowym czy odszukiwało nas na facebooku.
Kolesie z technikum mojego męża, moje koleżanki z podwórka, syn przyszywanej ciotki i siostra sąsiada.
Niektórzy zagadywali nieśmiało, zadając parę kurtuazyjnych pytań.
Inni walili prosto z mostu, że szukają roboty i tyle.
Tych ostatnich, szczególnie takich, których twarze ledwie pamiętałam :) odprawiałam od razu z kwitkiem. Grzecznie, ale rzeczowo.
Gorzej się sprawa miała z tymi, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy i naprawdę chciałam im pomóc, gdyż mimo najszczerszych chęci ... znalezienie im pracy leżało zupełnie poza naszymi możliwościami.
Pomijam moją pracę, która dotyczy dość wąskiej dziedziny, a więc odpada w przedbiegach, ale nawet mój mąż, który zna wielu ludzi pracujących na budowach, w pubach czy przy sprzątaniu, czyli miejscach, gdzie teoretycznie można znaleźć pracę 'od zaraz', nie jest w stanie 'załatwić' pracy.
I tu zaczyna się problem.
Bo gdzieś podskórnie czuć niedowierzanie i niewypowiedziane oskarżenia, że 'sami majo, a się nie podzielo'.
Bo już na końcu języka widać świeżbiący argument, że "Polak Polakowi wilkiem".
Mogliby, kurna, pomóc, ale pewnie nie chcą, świnie jedne!
Spróbuję pojazać Wam 'pełen obraz', czyli jak to wygląda z naszej strony.
1. praca nie leży na ulicy - ponad dwa miliony emigrantów z Polski oraz parę milionów pozostałej ludności napływowej (czyli te głupie 13% społeczeństwa, nie licząc oczywiście nielegalnych) zapełnia albioński rynek pracy dość ciasno.
A i kryzys na rynku spowodował ostre zaciskanie pasa. Szczególnie w sektorze usług.
2. praca sezonowa jest niezwyle popularna - biją się o nią nie tylko emigranci, ale też studenci, ciułający pensiki na horrendalne czesne, czy przybywający z Antypodów Nowozelandczyczy i Australijczycy, chcący zarobić na podróż po Europie
3. praca od zaraz! - pracownik pubu rzadko kiedy ma umowę o pracę; przychodzi do pracy za stawkę, za jaką się dogadał z szefem, a jak znajdzie sobie lepszą ofertę w weekend, to w poniedziałek po prostu nie pojawia się w robocie i tyle go widzieli (kurtuazyjnie informując szefa sms-em :)). Tak samo się sprawa ma z nielegalnymi 'zmywakami', którzy mogą nieoczekiwanie zniknąć pod wpływem nagłej deportacji, czy sprzątaczek, które odkupiły sobie parę mieszkań od wracającej do kraju koleżanki i zwiały z nielubianego domu opieki społecznej na 'prywatki'. Naczynia muszą się zmywać na bieżąco, pościel się sama nie zmieni, a piwo nie naleje. Nowy pracownik ma się więc pojawić natychmiast. Musi być na miejscu! Nikt nie będzie czekał, aż ktoś w swej łaskawości przyjedzie z dalekich, zamorskich krajów.
4. metropolii czar - w Londynie i innych wielkich miastach prędzej czy później się coś znajdzie, ale w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma aż tak wielkiej rotacji, szanse są marne. To sypialnie, gdzie mieszkają trzy kategorie ludzi: dojeżdżający do większych miast, zdobywcy lokalnych posadek, kurczowo się ich trzymający oraz cała reszta, żyjąca na utrzymaniu tych dwóch pierwszych grup.
5. polecasz - poręczasz
Mam koleżankę, która prowadzi firmę sprzątającą. Ona i jej pracownice sprzątają wielgachne domy angielskich paniuś, równie kasiastych, co czepialskich. Koleżanka zdobyła sobie już sporą renomę i zaufanie i dlatego też przywiązuje potężną wagę to tego, kogo zatrudnia. W końcu musi im powierzyć klucze do niezłych mająteczków. A poza tym, nie może pozwolić sobie na to, że miejsce będzie posprzątane źle, szczególnie gdy w weekend szykuje się cocktail party.
Nie dziwię się, że kręciła nosem, gdy prosiłam ją o załatwienie pracy córce znajomej, absolwentce ... szkoły baletowej.
6. załatwiasz vs. zapraszasz
Co się kryje pod skromniutkim i niepozornym 'załatwieniem' pracy? W pakiecie na ogół jest: odebranie z lotniska lub dworca, przenocowanie przynajmniej przez kilka nocy (scenariusz hiper optymistyczny), wyżywienie, obsługa logistyczna, pomoc psychologiczna, informacja turystyczna, darmowa kafejka internetowa i cały szereg tym podobnych usług. Bo chyba nikt nie wierzy w to, że prosto z Luton pojedzie do pubu, w którym szef przyjmnie go z otwartymi ramionami, oferując darmowe wyżywienie i pokój na górze?!
7. formalité - w większości prac wymagany jest NIN (national insurance number). Aby go zdobyć, trzeba iść do Job Center, umówić się na spotkanie, przynieść dwa dokumenty potwierdzające adres (w tym np. rachunek za gaz lub prąd, który otrzymuje się najwcześniej miesiąc po podpisaniu umowy). To niezbędne minimum. Fakt, że można to załatwiać już pracując (na podstawie listu od pracodawcy), ale trochę tego załatwiania jest. Poza tym przydaje się telefon komórkowy, bilet miesięczny i cały szereg drobiazgów potrzebnych do codziennego funkcjonowania w obcym państwie. Ba! W Królestwie!
8. doświadczenie i referencje - są wymagane coraz częściej, nawet przy takich pracach jak stolarka czy praca w hotelu. Trzeba mieć jakieś minimalne doświadczenie i obycie w temacie. Przy takiej konkurencji, jaka jest na angielskim rynku pracy, pracodawca wybierze kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o wykonywanej pracy.
9. drobiazg - taki malutki drobiażdżek, doprawdy nic ważnego, pestka, betka, bułka z masłem, kaszka z mlekiem, bagatela, łatwizna i małe piwo czyli ... komunikatywna znajomość angielskiego, czyli coś bez czego trzeba polegać wciąż polegać na innych i co jest jednym z głownych powodów odstraszających potencjalnych 'pomagaczy'.
Epilog, czyli mail, który przelał czarę i złamał grzbiet wielbłąda
A natchnęło mnie na ten cały przydługaśny wywód, bo wczoraj dostałam facebookowego maila o (w przybliżeniu) takiej treści:
Hej, co słychać :)Kim jest N?
Chciałbym pojechać do WB z dziewczyną, na trzy miesiące do pracy, zarobić na studia. Kupujemy w tym roku dom i chciałbym trochę odciążyć rodziców. Czy wy moglibyście mi załatwić jakąś pracę?
Podpisano: N.
N. jest synem opiekunki mojego najstarszego syna sprzed parunastu lat. Ostatni raz widziałam go, gdy miał lat dziewięć. Z jego mamą (skądinąnd cudną kobietą) widziałam się ostatnio sześć lat temu. W ciągu tych sześciu lat dostałam od niej jednego, lakonicznego maila. A tak swoją drogą, to uczyłam go angielskiego - marnie mu wtedy wchodził do głowy ...
To już czwarty tego typu mail w tym roku. Jeden dotyczył przenocowania paru osób przez tydzień, a dwa pozostałe pochodziły od dawno niewidzianych znajomych (w tym jeden był bardziej szukaniem porady czy jest sens wyjeżdżać na Wyspy, niż faktyczną prośbą o znalezienie pracy).
Ale N. ich zdecydowanie przebił.
Albo po prostu mi się ulało przez znajomego mojego męża, który mieszka u nas już czwarty dzień, bo pracuje w okolicy i no sami rozumiecie, nie opłaca mu się wracać codziennie do Londynu, więc się wprosił na nocleg z wyżywieniem.
Nie wiadomo, do kiedy zostanie.
"Aż skończy", poinformował mnie radośnie mój mąż, który w odmawianiu jest kiepski (w sumie to powinnam się cieszyć, że te maile przychodzą do mnie :))
Ja jestem dużo lepsza.
Kategorycznie odmówiłam 'zabawiania' kolegi nocnymi rozmowami i jedyne, co mi pozostało, to ulać trochę jadu na blogu ...
_________________________________________________________________
* Nigdy w życiu nie brałam udziału w żadnym konkursie, nie wierzę w totalizatora sportowego i inne bzdury obiecujące równie szybki, co złudny przypływ gotówki. Z wyżej wspomnianą lodówką było tak: mąż był na jakichś resortowych targach. W rozdawanych pakietach był formularz konkursowy z pytaniem "Jak byś nazwał nowo powstawane osiedle budowane przez naszą firmę?" W przerwie na lunch małżon rzucił mi niezobowiązująco to pytanie. Nie miałam ani pomysłu, ani ochoty wysilać szarych komórek, a że jadłam akurat mandarynkę, powiedziałam "Mandarynką niech się zwie!"
Chyba bardziej idiotycznej nazwy wymyślić nie mogłam.
Jakież niebotyczne było później moje zdziwienie, gdy otrzymałam powiadomienie iż weszłam w posiadanie całkiem sporej lodówko-zamrażalki firmy Gaggenau, która ... wylądowała w piwnicy moich rodziców, jako że nie było jej gdzie upchnąć w wynajmowanym mieszkanku i w odpowiednim czasie upłynniona sąsiadowi za bardzo korzystną dla niego cenę ;)
środa, 17 kwietnia 2014