
Bez ociągania wygrzebałam się z kłującego siana, opędzając się od namolnych, niepróżnujących już od świtu much.
Umycie lodowatą studzianką oczu i ust palcem wskazującym musiało starczyć za wakacyjną toaletę poranną.
Drewutnia straszyła wielgachną siekierą wbitą w sfatygowany pniak, gdy zakradałam się boso z wiklinowym koszykiem do tachania sosnowych szczapek.
Zacierkowa pyrkała już na piecu węglowym gęstniejąc nieśmiało, a ja podgryzałam spóźnioną pajdziochę, grubo posmarowaną smalcem.
Izby świeciły pustkami, czekając na wieczorne przyjęcie zmachanych monotonym ruchem kos żniwiarzy.
Łany zboża tańczyły na wietrze, łasząc się i zaprasząjąc, by je przelecieć, by zbrukać ich niewinność szybkim biegiem wśród źdźbeł wyższych o głowę.
Oburzona babka gnała na przełaj w pstrokatej krajce, przeganiając sześcioletniego szkodnika i wzywając niebiosa na pomoc w okiełzaniu niesfornej wnuczki.
Mięsisty wzgórek siana ciśnięty na kościsty wóz drabiniasty dopełniał rozkoszy przejażdżki, a świst bata i posapywanie uchetanych klaczek przytłumiał radosny śmiech ludzi świadomych tego, że ciężko pracowali na popołudniową miskę strawy.
Niecierpki na skraju lasu były tak napęczniałe nasionami, że pękały pod lekkim naciskiem, a asystowanie w ich rozmnażaniu pochłaniało mnie bardziej, niż prababcię polowanie na borowiki.
Iglane feromony świerków konkurowały z wonią kurek we mchu, a cień pobliskiego lasu był cudownym schronieniem w parne, letnie dni.
Efektowne wonie dochodzące z chlewika nie mierziły tak bardzo mojego miejskiego poczucia estetyki, jak oślizgłe świńskie ryje rozdziawiające się na byle śmieć i wielkie pyski krowich matron, z ozorami stworzonymi jakby idealnie do wylizywania mord małym, niegrzecznym dziewczynkom.
Kogut, król podwórka, gonił mnie za każdym razem, gdy próbowałam przebiec boso przez jego terytorium, dziobiąc bezceremonialnie, a boleśnie moje różowe pięty.
Leniwie grzebiące w ziemi kury, dostawały nagle szwungu i grzały co sił w krótkich nóżkach, niemalże unosząc się nad ziemią, na widok ... nagłego ruchu ręką, który poprzedzał lub tylko symulował (Wariatki!) rzucanie przysmaków w postaci potłuczonych skorupek.
Ąąąą ... Czarną Madonną zawodził chwały chórek gospodyń wiejskich, spowity w stylonowe czarne kardigany i kwieciste spódnice, a bielony wiejski kościółek pękał w szwach gromadząc parafian z odległych przysiółków.
Sandały były najlepszym obuwiem kościelnym na umęczone ciocine halluksy, grube rajstopy usłużnie chowały dorzecze żylaków, a kolorowa chustka siwe włosy, które nigdy nie spotkały się z fryzjerem, obrzezywane w zamian tępymi nożyczkami przed obłupanym lusterkiem.
Kocur w letniej kuchni, znudzony modłami państwa, przyczajał się w oczekiwaniu na kiełbasiane skórki, które - podobnie jak ja - przedkładał nad nagrzaną pianę z krowich wymion.
Apokaliptyczny ryk wydostawał się z mojego gardła, gdy spasione kocisko, skakało i wbijało mi w pazury w uda, łase na kawał swojskiej podsuszanej.
Nikt nie wiedział ile lat ma rdzewiejąca za płotem brona i do kogo szczerzy swoje wciąż jeszcze ostre zęby zza wianuszka pokrzyw, ale bałam się jej równie mocno, co kocich pazurów.
Irytujące, zachrypnięte ujadania burka ustawało wraz z końcem grubego łańcucha, który swym maksymalnym naprężeniem przywoływał ochroniarza do porządku.
Ekstatyczny smak oranżadki w proszku, wykradanej z babcinego kredensu, pieniącej się na języku i wykrzywiającej usta kwaskiem cytrynowym był osobliwym, ale jednak ... rarytasem.
Malinowy chruśniak nie miał sobie równych w okolicy, wypełniając usta, brzuchy, łubianki, koszyki, weki, słoje i gąsiory opuchniętymi od fruktozy owocami swoich wczesnowiosennych igraszek z pszczołami.
Aromatyczne, choć niewyględne jabłonki nie znosiły (na równi z prababką) moich wspinaczek po ich kruchych gałęziach, zrzucając co i rusz dojrzałe bomby na spróbunek.
Kanapki z pomidorem, zielonym ogórkiem, cebulą, pieprzem, solą i kroplą octu były podstawą mojego żywienia.
Obiad pod kasztanem pachniał świeżo zagniecionymi pierogami z jagodami i schłodzoną w ziemiance maślanką.
Lec bez ogródek na spieczonej skwarem powale podwórka i uciąć sobie zbawienną poobiednią drzemkę było jedynym pożądaniem steranej pracą w polu prababki.
Ą, ę, fą fę było miastowym certoleniem się, na które nikt nie miał tu czasu, latając między cyckami obżarej tymotką krasuli, a młockarnią.
Gdzieś tam na horyzoncie, depcząc po piętach beztroskim wakacjom, majaczyła szkoła z pierwszym dzwonkiem i kampanią wrześniową przygniatającą swoim ciężarem powitalny apel.
Wpadłam do sieni, rozgrzana latem, zachłyśnięta wolnością, podekscytowana potajemną wyprawą na nieużywany strych wprost na roztrzęsione szlochem trzy pokolenia kobiet.
'Yesterday', Beatlesów leciało właśnie w radiu, kiedy pradziadek zamknął oczy po raz ostatni, zabierając ze sobą w zaświaty epokę sielankowego wiejskiego życia, nieświadom tego, że na oranej jego własnymi rękami dumie zasieją wkrótce osiedle obronne warszawskiej 'śmietanki'.
środa, 23 kwietnia 2014
_____________________________________________________________
'Finka z kominka', wprawka nr 5 - "Obudziło mnie kląskanie makolągwy."
Z inspiracji Czarnego Pieprza.