Nie szafuję słowem 'przyjaźń'.
I to wcale nie dlatego, że noszę w sobie jakieś głębokie, niewylizane rany.
A mogłabym.
Tylko szkoda mi życia.
Tu mi tulipany pod oknem wyskakują jak szalone, tam dziecię rozczula każdym kawałkiem tłustego ciałka. Mąż od czasu do czasu przytuli i miłe słowo rzuci, a szefowa się nie czepia.
Bajka!
Poza tym nauczyłam się do pewnego stopnia trzymać swoje emocje na postronku.
Lata młodzieńczego szału, kiedy to rzucałam się na każdą nową znajomość z impetem i poświęcałam jej dużą część doby dawno mam już za sobą.
Nie robię ręcznie prezentów, nie wysyłam spersonalizowanych kartek, nie piszę długich listów.
Zwierzam się tylko paru osobom.
A i to rzadko.
I nie ze wszystkiego.
Ale wciąż mam w sobie spore pokłady empatii, które mi szepcą do ucha:
"Pomóż! Tobie też nie było lekko, więc sama wiesz, jak to jest. Nie bądź wiśnia. Zobacz, inni mają dużo gorzej."
No więc pomagam. W końcu z wewnętrznym przekonaniem się nie dyskutuje.
Dziewczynie, która zagadała do mnie na placu zabaw, daję się zaciągnąć w roli darmowego tłumacza do Urzędu Pracy w celu załatwienia numeru ubezpieczenia.
Znajomym, którzy chcą pojechać na rocznicowy weekend do Barcelony. A co mi tam! Mogę się zająć ich dziećmi przez parę dni, nawet jeśli zmroził mnie sposób załatwienia sprawy.
Tryb oznajmujący zamiast pytającego.
Gotuję (przyznaję, bez cienia empatii) obiad dla (bezradnego) męża chorej znajomej, choć wiem, że zarabia miesięcznie tyle kasy, ile ja nie oglądam w ciągu półrocza i mógłby spokojnie przeżyć dwa tygodnie na gotowcach z restauracji.
Ale tu taka tradycja z tymi obiadkami.
W sytuacji kryzysowej zwołuje się przyjacielski komitet do gotowania obiadków i głupio się oficjalnie przyznać, że ma się to w dupie.
Koleżanki z liceum chcą zwiedzić Londyn z przyległościami - już wyciągam świeżą pościel ...
Kuzyn męża chce zarobić parę groszy na wesele syna. Czym chata bogata!
Ty zarabiaj, a ja cię będę żywić, opierać i znosić twoją obecność w deszczowe angielskie wieczory.
Jak przyjdę z pracy, oczywiście.
I oporządzę swoje dzieci.
Isia potrzebuje na gwałt wypasione CV - siadam, wertuję internet w celu zgłębienia specjalistycznego słownictwa branżowego, dowiaduję się, jakie są wymagane umiejętności i doświadczenie - I bach! Po dwóch godzinach wypieszczony życiorys pędzi światłowodami do potencjalnych pracodawców Isi.
Nie oczekuję wdzięczności, choć czasami mi się to pomaganieprzejada.
I odbija rykoszetem.
Nie zamierzam więc Was dłużej trzymać w niepewności, bo zapewne wiecie już do czego prowadzi mój (jak zwykle przydługawy) wstęp.
Otóż przyjaciół na emigracji traci się bardzo łatwo.
Można tradycyjnie: rozmawiając o religii, polityce czy pieniądzach.
A można też ... chcieć im pomóc!
Dlaczego?
Bo prędzej czy później okaże się, że to za mało, że pijawka krzyczy: Daj! Daj! Jak już się przyssałam, to nie puszczę! Chcę twojej krwi! Nie próbuj mnie nawet odrywać!
Bo kleszcz się wessał i się wkurza, że mu kuper wysmarowałaś tłuszczem.
I rzyga toksynami.
I to wcale nie dlatego, że noszę w sobie jakieś głębokie, niewylizane rany.
A mogłabym.
Tylko szkoda mi życia.
Tu mi tulipany pod oknem wyskakują jak szalone, tam dziecię rozczula każdym kawałkiem tłustego ciałka. Mąż od czasu do czasu przytuli i miłe słowo rzuci, a szefowa się nie czepia.
Bajka!
Poza tym nauczyłam się do pewnego stopnia trzymać swoje emocje na postronku.
Lata młodzieńczego szału, kiedy to rzucałam się na każdą nową znajomość z impetem i poświęcałam jej dużą część doby dawno mam już za sobą.
Nie robię ręcznie prezentów, nie wysyłam spersonalizowanych kartek, nie piszę długich listów.
Zwierzam się tylko paru osobom.
A i to rzadko.
I nie ze wszystkiego.
Ale wciąż mam w sobie spore pokłady empatii, które mi szepcą do ucha:
"Pomóż! Tobie też nie było lekko, więc sama wiesz, jak to jest. Nie bądź wiśnia. Zobacz, inni mają dużo gorzej."
No więc pomagam. W końcu z wewnętrznym przekonaniem się nie dyskutuje.
Dziewczynie, która zagadała do mnie na placu zabaw, daję się zaciągnąć w roli darmowego tłumacza do Urzędu Pracy w celu załatwienia numeru ubezpieczenia.
Znajomym, którzy chcą pojechać na rocznicowy weekend do Barcelony. A co mi tam! Mogę się zająć ich dziećmi przez parę dni, nawet jeśli zmroził mnie sposób załatwienia sprawy.
Tryb oznajmujący zamiast pytającego.
Gotuję (przyznaję, bez cienia empatii) obiad dla (
Ale tu taka tradycja z tymi obiadkami.
W sytuacji kryzysowej zwołuje się przyjacielski komitet do gotowania obiadków i głupio się oficjalnie przyznać, że ma się to w dupie.
Koleżanki z liceum chcą zwiedzić Londyn z przyległościami - już wyciągam świeżą pościel ...
Kuzyn męża chce zarobić parę groszy na wesele syna. Czym chata bogata!
Ty zarabiaj, a ja cię będę żywić, opierać i znosić twoją obecność w deszczowe angielskie wieczory.
Jak przyjdę z pracy, oczywiście.
I oporządzę swoje dzieci.
Isia potrzebuje na gwałt wypasione CV - siadam, wertuję internet w celu zgłębienia specjalistycznego słownictwa branżowego, dowiaduję się, jakie są wymagane umiejętności i doświadczenie - I bach! Po dwóch godzinach wypieszczony życiorys pędzi światłowodami do potencjalnych pracodawców Isi.
Nie oczekuję wdzięczności, choć czasami mi się to pomaganieprzejada.
I odbija rykoszetem.
*****
Nie zamierzam więc Was dłużej trzymać w niepewności, bo zapewne wiecie już do czego prowadzi mój (jak zwykle przydługawy) wstęp.
Otóż przyjaciół na emigracji traci się bardzo łatwo.
Można tradycyjnie: rozmawiając o religii, polityce czy pieniądzach.
A można też ... chcieć im pomóc!
Dlaczego?
Bo prędzej czy później okaże się, że to za mało, że pijawka krzyczy: Daj! Daj! Jak już się przyssałam, to nie puszczę! Chcę twojej krwi! Nie próbuj mnie nawet odrywać!
Bo kleszcz się wessał i się wkurza, że mu kuper wysmarowałaś tłuszczem.
I rzyga toksynami.
*****
Przyjaźń(czy może zażyłość spleciona wspólnotą losów?) zrodziła się gwałtownie.
Coś zaiskrzyło od pierwszego spotkania.
Od wieków nie miałam pod ręką kogoś, do którego mogłabym wpaśćbez planowania wizyty z miesięcznym wyprzedzeniem, czy pogadać o pierdółkach.
Nie mam co prawda silnej potrzeby wywlekania moich osobistych spraw poza próg własnego domu, a do wypłakania się zdecydowanie wolę poduszkę, niż usłużne ramię znajomej, ale miło było (właściwie po raz pierwszy na emigracji!) mieć kogoś na podorędziu (a nie na drugim końcu Londynu).
I choć na początku to ona, jako świeżo upieczona imigrantka, czerpała garściami z mojego oswajania angielskiej rzeczywistości, to byłabym największą świnią świata, gdybym zaprzeczała jej kojącej mocy i gotowości niesienia pomocy.
Gdy zrezygnowałam z pracy i miotałam się z milionem pomysłów na siebie.
Gdy nie można mnie było wołami zaciągnąć na rozmowę o pracę.
Gdy tkwiłam w swoich zacięciach i zawzięciach.
Aż wreszcie, gdy zaszłam w najbardziej nieoczekiwaną, nieprzewidzianą i szaloną ze wszystkich ciąż i dowiedziałam się o tym tydzień po tym, jak zaoferowano mi całkiem sensowną, pierwszą w moim życiu pełnoetatową pracę.
Pomagałyśmy więc sobie nawzajem.
Bez wyliczania, kto ile razy awaryjnie podrzucił komu dziecko, kto zapłacił za kawę, czy upiekł ciasto.
Normalnie.
Jak w przyjaźni.
W przyjaźni, któraróżni się powinna różnić się od zwykłej znajomości nie tylko stopniem zażyłości, ale też umiejętnością mówienia prawdy.
Przyznaję się.
Na co dzień nie zawracam sobie nawet głowy.
Nie dyskutuję na trudne tematy, nie angażuję się w kontrowersyjne spory, nie zapieniam się i nie gotuję do czerwoności.
Wyperswadowałam sobie, że nie warto.
Jestem oportunistką w pełnej krasie.
Ale jak już wpuszczę kogoś do swojej 'alkowy', to nie mówię mu, że mu wyjątkowo do twarzy w tej czerwonej sukience.
Mówię, że ładniej mu w niebieskim.
Mówię ... zapytana.
Mówiłam więc.
Naucz się angielskiego. Bez tego nie ruszysz pełną parą.
Pomogę ci.
Pomogę ci zapisać się na kurs.
Pomogę ci znaleźć informacje o kursie.
Pomogę ci znaleźć fajne strony w internecie.
Pomogę ci ...
Zapisz się do biblioteki. Na czytanie Szekspira w oryginale może się nigdy nie porwiesz, ale książeczki z bajkami dobrze zrobią twoim dzieciom, stawiającym kroki w angielskiej szkole, a i twoje umiejętności językowe podkręcą. I godzina darmowego internetu będziedużo lepsza niż limitowany dostęp do sieci w komórce.
Załatw sobie uznanie dyplomu. Zapisz się na kurs. Naucz się słownictwa branżowego. Spotkaj się z G. Umówię cię. Ona pracuje w twoim zawodzie. Kto wie, może będzie mogła dać ci jakieś wskazówki.
Zapoznaj się z jakimiś Angielkami.
Nieinwazyjnie.
Zagadaj do jakiejś przed drzwiami szkoły.
Zaproś koleżanki córki na urodziny. Będziesz miała okazję uciąć sobie niezobowiązującą pogawędkę. Podszkolisz angielski.
A właśnie! Angielski! To kiedy się zapisujesz na kurs?
****
Wpadała na kawę coraz bardziej sfrustrowana.
Bo praca była nudna i mało płatna.
Bo wszelkie próby zahaczenia się w zawodzie kończyły się fiaskiem.
Bo mieszkanie na 30 metrach kwadratowych z dwójką rozbrykanych dzieci, schorowanym ojcem i irytującą matkądoprowadzało ją do rozpaczy.
Wpadała na jajka z bekonem, by wygrzebać się z emocjonalnego dołka po kolejnej nieodbytej rozmowie o pracę, po nieudanej próbie znalezienia większego mieszkania mieszczącego się w domowym budżecie, po ciężkim dniu w niesatysfakcjonującej pracy.
Wpadała, prosić o napisanienastępnego, nadmiernie podrasowionego CV i siedziała godzinami, podjadając ulubione herbatniki, które kupowałam specjalnie dla niej, bo nikt z domowników za nimi nie przepadał.
Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, dusić nadziei na szybką zmianę zanim jeszcze zdążyła się zwerbalizować.
Ale realistka (i emigrantka z ponad dekadą doświadczeń) wyłaziła ze mnie wszelkimi otworami, mamrocząc pod nosem (coraz bardziej nieśmiało)swoje mantry.
Mantry o języku, o bibliotece, o dyplomie.
O wędce, kołowrotku, spławiku i haczyku.
Po dwóch latach widać było jednak jak na dłoni, że nie o narzędzia do połowujej chodziło.
Moje próby zaciągnięcia jej do sklepu wędkarskiego spełzały na niczym.
Ona chciała ryb.
Różnych gatunków.
W dużych ilościach.
Patrzyła się na mój arsenał 'wędek' i krzyczała: "Ja też tak chcę!Chcę stałą pracę, chcę inteligentnych współpracowników,chcę dom z ogródkiem, chcę trzecie dzieckoooooo!!! I psa! I nie mów mi, że tobie zdobycie tego zajęło 11 lat, bo ja nie mam tyle czasu!*"
Kazałam jej usiąść i zastanowić sięco jest dla niej priorytetem.
Mieszkanie, lepsze pieniądze, czy praca w zawodzie.
Bo wszystkiego na raz nie da się zmienić.
Trzeba wybrać metodę małych kroków i dostosować strategię działania.
Bo jeśli mieszkanie, to trzeba zacisnąć zęby, wziąć parę godzin dodatkowego sprzątania, podreperować budżet i się przeprowadzić. Większy metraż potrafi naprawdę odświeżyć szare komórki i dać porządnego kopa do dalszego działania.
Jeśli lepsze pieniądze, to wziąć się za angielski i podjąć pracę na cały etat.
A jeśli praca w zawodzie, to uznanie wykształcenia, lub - co ma dużo większy sens - kurs, na którym nie dość, że szlifuje się branżowe słownictwo, to dodatkowo wysyłają cię na obowiązkowe praktyki. W zawodzie. No i masz tutejszy papierek. Przepustkę otwierającą niejedne drzwi. O zobacz, w centrum szkolenia, po drugiej stronie ulicy mają kursy, które mogłby cię zainteresować.
Po trzech godzinach moja głowa krwawiła od uderzania o mur.
O mur niemożliwości.
Więcej sprzątania nie. Nienawidzę sprzątać. Nie przeskoczę!
Angielski? Nie mam się kiedy uczyć. I nie mam gdzie, jak mi mamusia się po domu krząta. Nie przeskoczę.
Cały etat? A kto odbierze dzieci ze szkoły? Mamusia? Chyba zwariowałaś! Ona się nie nadaje!**
Oddać dzieci do świetlicy?! Nie, nie da rady. Za drogo.
Praca na zmiany? Mąż mi nie pozwoli.
Kurs. Nie, to najgorsza z możliwych opcji.
Nie dam rady.
Nie przeskoczę.
- Ale emigracja polega na tym, że właśnie trzeba przeskoczyć! Że trzeba skoczyć jeszcze wyżej! Bo jest trudniej zaczynać wszystko od zera mając na karku prawie cztery dekady! - powiedziałam, będąc już u kresu psychoterapeutyczno-konsultacyjno-przyjacielskiej wytrzymałości.
Zamarła, jakby wyrwana z transu.
- Czy ty mnie próbujesz zdołować? - zapytała z niedowierzaniem w głosie.
- Nie, ale jestem sfrustrowana, bo wywalasz to wszystko na mnie, jednocześnie nie dając sobie pomóc. Każdąmoją propozycjęrozwiązania problemu zbywasz mało przekonującymi kontrargumentami. - odpowiedziałam, czując jak w tej samej chwili zmieniam się w sopel lodu pod wpływem jej spojrzenia.
- Dobra, to ja już muszę iść...
I poszła.
Nie odezwała się przez cały grudzień.
Przed świętami, udając, że niby nie zauważyłam, że się na mnie śmiertelnie obraziła, przyniosłam jej prezent. Podziękowała oschle i poleciała załatwiać mnóstwo przedświątecznych spraw.
Po świętach też się nie odezwała.
Ostatnio jej mąż udał pod szkołą, że mnie nie zauważył, a zagadany tłumaczył się zmitygowany, że myślał, że idę w drugą stronę, odebrać dziecko z innego budynku. Mimo iż od września spotykamy się poniedziałek w poniedziałek w tym samym miejscu.
Pod koniec stycznia wysłałam jej sms-a, że herbatniki się zeschły.
Miała wpaść, ale ... odpisała, że nie da rady, bo się rozchorowała.
I kontynuowała milczenie.
A potem się dowiedziałam, że się przeprowadzają.
Że udało im się w końcu wynająć dom z ogródkiem.
Błogosławieństwo dla dzieci. Błogosławieństwo dla schorowanego ojca.
Oddech i odświeżenie szarych komórek większym metrażem.
Dowiedziałam się przypadkiem.
Od jej kuzynki.
I poczułam się, jakby mi ktoś dał w pysk.
Zaskoczyło mnie, że że przez głupią zawziętość i najpospolitsze zacietrzewienie można było odmówić sobie podzielenia się radością z uporania się z kolejnym emigracyjnymschodkiem, z kimś, kto przez dwa lata też czekał i trzymał kciuki za jego pokonanie.
Eh, pewnie mi się coś pokićkało z tą umiejętnością mówienia prawdy ...
Ps. Ach! I byłabym zapomniała! W życiu bym nie podejrzewała, że definicja z Wikipedii może mieć w sobie tyle podtekstów ...
Rykoszet– niecentralne zderzenie dwóch ciał w wyniku którego oba ciała lub jedno - gdy jedno z nich ma masę pomijalnie małą w stosunku do drugiego, np. zderzenie piłki ze ścianą (no, z tą masą to by się nawet zgadzało :)) - zmieniają kierunek swojego ruchu (o kąt znacznie różniący się od 0° i 180°) na skutek tego, że punkt przecięcia torów ruchu nie leży na odcinkułączącym środki masy obu ciał (podobnie punkt zetknięcia obu ciał w chwili zderzenia nie leży na odcinku łączącym środki ich masy). W wyniku rykoszetu zmiana pędów obu ciał jest znacznie mniejsza niż przy zderzeniu centralnym.
*Psa się nie dorobiłam, żeby nie było. A i dom wciąż wynajmowany :)
** Mamusię miałam okazję poznać i spędzić z nią trochę czasu i powiem Wam - moim marzeniem jest być taką sprawną i dziarską panią, kiedy osiągnę podobny wiek.
Coś zaiskrzyło od pierwszego spotkania.
Od wieków nie miałam pod ręką kogoś, do którego mogłabym wpaśćbez planowania wizyty z miesięcznym wyprzedzeniem, czy pogadać o pierdółkach.
Nie mam co prawda silnej potrzeby wywlekania moich osobistych spraw poza próg własnego domu, a do wypłakania się zdecydowanie wolę poduszkę, niż usłużne ramię znajomej, ale miło było (właściwie po raz pierwszy na emigracji!) mieć kogoś na podorędziu (a nie na drugim końcu Londynu).
I choć na początku to ona, jako świeżo upieczona imigrantka, czerpała garściami z mojego oswajania angielskiej rzeczywistości, to byłabym największą świnią świata, gdybym zaprzeczała jej kojącej mocy i gotowości niesienia pomocy.
Gdy zrezygnowałam z pracy i miotałam się z milionem pomysłów na siebie.
Gdy nie można mnie było wołami zaciągnąć na rozmowę o pracę.
Gdy tkwiłam w swoich zacięciach i zawzięciach.
Aż wreszcie, gdy zaszłam w najbardziej nieoczekiwaną, nieprzewidzianą i szaloną ze wszystkich ciąż i dowiedziałam się o tym tydzień po tym, jak zaoferowano mi całkiem sensowną, pierwszą w moim życiu pełnoetatową pracę.
Pomagałyśmy więc sobie nawzajem.
Bez wyliczania, kto ile razy awaryjnie podrzucił komu dziecko, kto zapłacił za kawę, czy upiekł ciasto.
Normalnie.
Jak w przyjaźni.
W przyjaźni, która
Przyznaję się.
Na co dzień nie zawracam sobie nawet głowy.
Nie dyskutuję na trudne tematy, nie angażuję się w kontrowersyjne spory, nie zapieniam się i nie gotuję do czerwoności.
Wyperswadowałam sobie, że nie warto.
Jestem oportunistką w pełnej krasie.
Ale jak już wpuszczę kogoś do swojej 'alkowy', to nie mówię mu, że mu wyjątkowo do twarzy w tej czerwonej sukience.
Mówię, że ładniej mu w niebieskim.
Mówię ... zapytana.
Mówiłam więc.
Naucz się angielskiego. Bez tego nie ruszysz pełną parą.
Pomogę ci.
Pomogę ci zapisać się na kurs.
Pomogę ci znaleźć informacje o kursie.
Pomogę ci znaleźć fajne strony w internecie.
Pomogę ci ...
Zapisz się do biblioteki. Na czytanie Szekspira w oryginale może się nigdy nie porwiesz, ale książeczki z bajkami dobrze zrobią twoim dzieciom, stawiającym kroki w angielskiej szkole, a i twoje umiejętności językowe podkręcą. I godzina darmowego internetu będziedużo lepsza niż limitowany dostęp do sieci w komórce.
Załatw sobie uznanie dyplomu. Zapisz się na kurs. Naucz się słownictwa branżowego. Spotkaj się z G. Umówię cię. Ona pracuje w twoim zawodzie. Kto wie, może będzie mogła dać ci jakieś wskazówki.
Zapoznaj się z jakimiś Angielkami.
Nieinwazyjnie.
Zagadaj do jakiejś przed drzwiami szkoły.
Zaproś koleżanki córki na urodziny. Będziesz miała okazję uciąć sobie niezobowiązującą pogawędkę. Podszkolisz angielski.
A właśnie! Angielski! To kiedy się zapisujesz na kurs?
****
Wpadała na kawę coraz bardziej sfrustrowana.
Bo praca była nudna i mało płatna.
Bo wszelkie próby zahaczenia się w zawodzie kończyły się fiaskiem.
Bo mieszkanie na 30 metrach kwadratowych z dwójką rozbrykanych dzieci, schorowanym ojcem i irytującą matkądoprowadzało ją do rozpaczy.
Wpadała na jajka z bekonem, by wygrzebać się z emocjonalnego dołka po kolejnej nieodbytej rozmowie o pracę, po nieudanej próbie znalezienia większego mieszkania mieszczącego się w domowym budżecie, po ciężkim dniu w niesatysfakcjonującej pracy.
Wpadała, prosić o napisanienastępnego, nadmiernie podrasowionego CV i siedziała godzinami, podjadając ulubione herbatniki, które kupowałam specjalnie dla niej, bo nikt z domowników za nimi nie przepadał.
Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, dusić nadziei na szybką zmianę zanim jeszcze zdążyła się zwerbalizować.
Ale realistka (i emigrantka z ponad dekadą doświadczeń) wyłaziła ze mnie wszelkimi otworami, mamrocząc pod nosem (coraz bardziej nieśmiało)swoje mantry.
Mantry o języku, o bibliotece, o dyplomie.
O wędce, kołowrotku, spławiku i haczyku.
Po dwóch latach widać było jednak jak na dłoni, że nie o narzędzia do połowujej chodziło.
Moje próby zaciągnięcia jej do sklepu wędkarskiego spełzały na niczym.
Ona chciała ryb.
Różnych gatunków.
W dużych ilościach.
Kazałam jej usiąść i zastanowić sięco jest dla niej priorytetem.
Mieszkanie, lepsze pieniądze, czy praca w zawodzie.
Bo wszystkiego na raz nie da się zmienić.
Trzeba wybrać metodę małych kroków i dostosować strategię działania.
Bo jeśli mieszkanie, to trzeba zacisnąć zęby, wziąć parę godzin dodatkowego sprzątania, podreperować budżet i się przeprowadzić. Większy metraż potrafi naprawdę odświeżyć szare komórki i dać porządnego kopa do dalszego działania.
Jeśli lepsze pieniądze, to wziąć się za angielski i podjąć pracę na cały etat.
A jeśli praca w zawodzie, to uznanie wykształcenia, lub - co ma dużo większy sens - kurs, na którym nie dość, że szlifuje się branżowe słownictwo, to dodatkowo wysyłają cię na obowiązkowe praktyki. W zawodzie. No i masz tutejszy papierek. Przepustkę otwierającą niejedne drzwi. O zobacz, w centrum szkolenia, po drugiej stronie ulicy mają kursy, które mogłby cię zainteresować.
Po trzech godzinach moja głowa krwawiła od uderzania o mur.
O mur niemożliwości.
Więcej sprzątania nie. Nienawidzę sprzątać. Nie przeskoczę!
Angielski? Nie mam się kiedy uczyć. I nie mam gdzie, jak mi mamusia się po domu krząta. Nie przeskoczę.
Cały etat? A kto odbierze dzieci ze szkoły? Mamusia? Chyba zwariowałaś! Ona się nie nadaje!**
Oddać dzieci do świetlicy?! Nie, nie da rady. Za drogo.
Praca na zmiany? Mąż mi nie pozwoli.
Kurs. Nie, to najgorsza z możliwych opcji.
Nie dam rady.
Nie przeskoczę.
- Ale emigracja polega na tym, że właśnie trzeba przeskoczyć! Że trzeba skoczyć jeszcze wyżej! Bo jest trudniej zaczynać wszystko od zera mając na karku prawie cztery dekady! - powiedziałam, będąc już u kresu psychoterapeutyczno-konsultacyjno-przyjacielskiej wytrzymałości.
Zamarła, jakby wyrwana z transu.
- Czy ty mnie próbujesz zdołować? - zapytała z niedowierzaniem w głosie.
- Nie, ale jestem sfrustrowana, bo wywalasz to wszystko na mnie, jednocześnie nie dając sobie pomóc. Każdąmoją propozycjęrozwiązania problemu zbywasz mało przekonującymi kontrargumentami. - odpowiedziałam, czując jak w tej samej chwili zmieniam się w sopel lodu pod wpływem jej spojrzenia.
- Dobra, to ja już muszę iść...
I poszła.
Nie odezwała się przez cały grudzień.
Przed świętami, udając, że niby nie zauważyłam, że się na mnie śmiertelnie obraziła, przyniosłam jej prezent. Podziękowała oschle i poleciała załatwiać mnóstwo przedświątecznych spraw.
Po świętach też się nie odezwała.
Ostatnio jej mąż udał pod szkołą, że mnie nie zauważył, a zagadany tłumaczył się zmitygowany, że myślał, że idę w drugą stronę, odebrać dziecko z innego budynku. Mimo iż od września spotykamy się poniedziałek w poniedziałek w tym samym miejscu.
Pod koniec stycznia wysłałam jej sms-a, że herbatniki się zeschły.
Miała wpaść, ale ... odpisała, że nie da rady, bo się rozchorowała.
I kontynuowała milczenie.
A potem się dowiedziałam, że się przeprowadzają.
Że udało im się w końcu wynająć dom z ogródkiem.
Błogosławieństwo dla dzieci. Błogosławieństwo dla schorowanego ojca.
Oddech i odświeżenie szarych komórek większym metrażem.
Dowiedziałam się przypadkiem.
Od jej kuzynki.
I poczułam się, jakby mi ktoś dał w pysk.
Zaskoczyło mnie, że że przez głupią zawziętość i najpospolitsze zacietrzewienie można było odmówić sobie podzielenia się radością z uporania się z kolejnym emigracyjnymschodkiem, z kimś, kto przez dwa lata też czekał i trzymał kciuki za jego pokonanie.
Eh, pewnie mi się coś pokićkało z tą umiejętnością mówienia prawdy ...
poniedziałek, 9 lutego 2016
Ps. Ach! I byłabym zapomniała! W życiu bym nie podejrzewała, że definicja z Wikipedii może mieć w sobie tyle podtekstów ...
Rykoszet– niecentralne zderzenie dwóch ciał w wyniku którego oba ciała lub jedno - gdy jedno z nich ma masę pomijalnie małą w stosunku do drugiego, np. zderzenie piłki ze ścianą (no, z tą masą to by się nawet zgadzało :)) - zmieniają kierunek swojego ruchu (o kąt znacznie różniący się od 0° i 180°) na skutek tego, że punkt przecięcia torów ruchu nie leży na odcinkułączącym środki masy obu ciał (podobnie punkt zetknięcia obu ciał w chwili zderzenia nie leży na odcinku łączącym środki ich masy). W wyniku rykoszetu zmiana pędów obu ciał jest znacznie mniejsza niż przy zderzeniu centralnym.
_______________________________________________________
*Psa się nie dorobiłam, żeby nie było. A i dom wciąż wynajmowany :)
** Mamusię miałam okazję poznać i spędzić z nią trochę czasu i powiem Wam - moim marzeniem jest być taką sprawną i dziarską panią, kiedy osiągnę podobny wiek.