Odkąd sięgam pamięcią, moje młodociane życie towarzyskie toczyło się na podwórku.
Dokładniej rzecz biorąc, w okolicach starego śmietnika i trzepaka.
Tam było główne centrum dowodzenia.
Nasze rewiry obejmowały ponadto:
- niewielkie wybetonowane podwórko otoczone uginającymi się od owoców jarzębinami, z karuzelą i piaskownicą, która była idealnym miejscem dla młodszego rodzeństwa, porzucanego na czas bolesnych bitew (z udziałem plastikowych spluw i tychże dorodnych czerwonych kulek, zrywanych kiściami podczas uprzedniej wspinaczki po drzewach),
- żwirowe boisko, okupowane głównie przez fanów futbolu oraz napojów wyskokowych, posiadające też zardzewiałą kręgielnię - niebywały, nigdy nie używany relikt socrealizmu, który pretendował do zapewniania rozrywki zarówno klasie robotniczej jak i inteligencji ;),
- górkę porośniętą dzikimi różami i szczawiem; górka służyła zarówno jako tor saneczkowy zimą jak i wdzięczny obiekt terenowy do zabawy w chowanego a także ... robiła za polową łazienkę (bo komu by się tam chciało łazić do domowej toalety). I o ile dziki szczaw jedli tylko ci najbardziej beztroscy (lub mało obrzydliwi), o tyle dzikie róże kusiły wszystkich, dostarczajac multum włochatych nasionek, które wrzucone za koszulkę nielubianego delikwenta i roztarte po plecach, katowały go przez długie godziny swoimi irytującymi nano-igiełkami),
- bzowy lasek, w którego cieniu była jedynie goła ziemia, idealna do grania w wojnę (Kto pamięta to pełne pasji ciskanie wirującym scyzorykiem, ze słowami "wywołuję wojnę przeciwko-piwko, przeciwko-piwko ... Anglii"? Po czym, gdy nóż sprawnie wbił się w grunt przeciwnika, odcinało się na rozkraczonych nogach jak najwięcej powierzchni 'państwa', aż do momentu całkowitego unicestwienia),
- oraz miejsca surowo zakazane, czyli windy, piwnice (pełne kotów, więc moja noga tam, rzecz jasna nie stawała), strychy, którymi można było przejść niemalże wzdłuż całej ulicy Nowotki oraz okoliczne podwórka, gdzie nie sięgał nas wzrok i krzyk matek wzywających na obiad.
Trzepak - jak to ktoś gdzieś kiedyś pięknie ujął - był facebookiem naszego dzieciństwa.
Tam się nawiązywało pierwsze podwórkowe przyjaźnie, nierzadko zaczynane od kuksańców w bok (bez zbędnych gadżetów :))
Tam się poznawało przyjaciół przyjaciół, 'polubiało' najnowsze pomysły znajomych czy prezentowało nowe buty.
Podwórkowe atrakcje zmieniały się rzecz jasna z wiekiem.
I o ile w wieku wczesnoszkolnym satysfakcjonowało nas przekopywanie piaskownicy, wydłubywanie z ziemi dżdżownic na czas, gra w kapsle oraz wkręcanie małolatów na potęgę (np. że wujek przywiózł nam z zagranicy specjalne jabłka 'miętówki' - tu następował potężny gryz jabłka i miętowe chuchnięcie wprost w nos nabieranego osobnika, który w swej trzy-czteroletniej naiwności nie domyślał się, że 'miętowość' pochodziła ze schownej pod jezykiem ... miętkówki :)), o tyle w wieku starszym zabawy coraz bardziej kręciły się wokół rodzących się podwórkowych związków uczuciowych, zwanych WNM (Wielka Nieskończona Miłość).
Prym wiodła Izka, która już w szóstej klasie obściskiwała się z Radkiem gdzie popadło, a nawet (ochocho!) całowała się w zaułku przy windzie. Z języczkiem!
Izka nic sobie nie robiła z matczynych nawoływań z ósmego piętra. Opracowała bowiem iście genialny pomysł na przedłużanie swych podwórkowych schadzek czasami nawet i do godziny. Stawała za węgłem tak, by nie można było jej zobaczyć z okien mieszkania, drąc się jednocześnie w niebogłosy: "Maaaarta! Maaaarta!" tak doniośle, że słyszał to cały Muranów. Imię to należało do jej młodszej siostry, której Izka rzekomo szukała po całym podwórku, a która w rzeczywistości stała posłusznie między obściskiwaną siostrą, a ściskającym absztyfikantem, milcząco przekupiona obietnicą landrynek.
Cwaniakowanie w efekcie końcowym nie wyszło Izce na dobre, zaskakując ją wczesnolicealną ciążą i podcinając jej skrzydełka na wiele lat (po których, rozwiódłszy się ze swym mało odpowiedzialnym i jeszcze mniej przedsiębiorczym kochasiem, ogarnęła się nieco i stanęła na własne nogi - o czym dowiedziałam się ... z Naszej Klasy :)))
Dzień rozpoczynał się od skrzyknięcia towarzystwa.
Metody były zróżnicowane, w zależności od stopnia zaangażowania rodziców w proces wychowania swoich spadkobierców.
Korelacja między liczbą potomków była oczywista - im więcej rozdartych gąb na metr kwadratowy, tym mniejszą siłę perswazji trzeba było stosować.
W rzeczy samej dzieci z rodzin wielodzietnych bez specjalnego pozwolenia szwendały się w okolicach trzepaka już w okolicach ósmej (ewentualnie trochę później, po niedzielnym teleranku) i to one stanowiły trzon delegacji wysyłanej na żebry do jedynaków.
Najczęściej zwykłe "P'sze paniąąąąą, a Aśka wyyyyyjdzie?" wystarczało, choć czasami trzeba było składać jakieś trudne do spełnienia obietnice typu godzina powrotu czy kategoryczny zakaz oddalania się z okiennego pola widzenia.
A jedynacy byli - wiadomo - gwiazdami socjometrycznymi, gdyż zawsze posiadali najfajniejsze zabawki, ciuchy i kieszenie wypchane słodyczami (najczęściej z eksportu).
Na porę deszczową też zawsze znajdowało się rozwiązanie.
Chlapiąc drzwiami krzyczało się na całą klatkę: "Mamoooo, idę do Ewki!" i grzało się po dwa schodki do przyjaciółki z szóstego, gdzie z kolei prostolinijne "dzieńdobryczyjestewka" było jedyną kurtuazją na jaką było nas stać, zanim - nie czekając zbytnio na odpowiedź - wślizgiwało się przez drzwi i pruło wprost do pokoju równie znudzonej psiapsióły, by posłuchać na magnetofonie szpulowym nagrywanej 'ze słuchu' Listy Przebojów Programu Trzeciego (Limahl był na topie) lub analogowej płyty Drupiego.
A tytuł inspirowany hitem z tamtych lat ...
Dokładniej rzecz biorąc, w okolicach starego śmietnika i trzepaka.
Tam było główne centrum dowodzenia.
Nasze rewiry obejmowały ponadto:
- niewielkie wybetonowane podwórko otoczone uginającymi się od owoców jarzębinami, z karuzelą i piaskownicą, która była idealnym miejscem dla młodszego rodzeństwa, porzucanego na czas bolesnych bitew (z udziałem plastikowych spluw i tychże dorodnych czerwonych kulek, zrywanych kiściami podczas uprzedniej wspinaczki po drzewach),
- żwirowe boisko, okupowane głównie przez fanów futbolu oraz napojów wyskokowych, posiadające też zardzewiałą kręgielnię - niebywały, nigdy nie używany relikt socrealizmu, który pretendował do zapewniania rozrywki zarówno klasie robotniczej jak i inteligencji ;),
Gdzieś się to zdjęcie uchowało: po lewej - stara kręgielnia, w tle bzowy lasek oraz piękne socrealistyczne blokowisko przy dawnej ulicy Nowotki (dziś Andersa).
- górkę porośniętą dzikimi różami i szczawiem; górka służyła zarówno jako tor saneczkowy zimą jak i wdzięczny obiekt terenowy do zabawy w chowanego a także ... robiła za polową łazienkę (bo komu by się tam chciało łazić do domowej toalety). I o ile dziki szczaw jedli tylko ci najbardziej beztroscy (lub mało obrzydliwi), o tyle dzikie róże kusiły wszystkich, dostarczajac multum włochatych nasionek, które wrzucone za koszulkę nielubianego delikwenta i roztarte po plecach, katowały go przez długie godziny swoimi irytującymi nano-igiełkami),
- bzowy lasek, w którego cieniu była jedynie goła ziemia, idealna do grania w wojnę (Kto pamięta to pełne pasji ciskanie wirującym scyzorykiem, ze słowami "wywołuję wojnę przeciwko-piwko, przeciwko-piwko ... Anglii"? Po czym, gdy nóż sprawnie wbił się w grunt przeciwnika, odcinało się na rozkraczonych nogach jak najwięcej powierzchni 'państwa', aż do momentu całkowitego unicestwienia),
- oraz miejsca surowo zakazane, czyli windy, piwnice (pełne kotów, więc moja noga tam, rzecz jasna nie stawała), strychy, którymi można było przejść niemalże wzdłuż całej ulicy Nowotki oraz okoliczne podwórka, gdzie nie sięgał nas wzrok i krzyk matek wzywających na obiad.
Trzepak - jak to ktoś gdzieś kiedyś pięknie ujął - był facebookiem naszego dzieciństwa.
Tam się nawiązywało pierwsze podwórkowe przyjaźnie, nierzadko zaczynane od kuksańców w bok (bez zbędnych gadżetów :))
Podwórkowe zabawy były - prowokowane ogólnie panującą komunistyczną szarzyzną - nadzwyczaj barwne i kreatywne.
Pojęcie nudy nie było nam znane.
Oprócz wspomnianych już bitew na jarzębinowe spluwy czy wojny przeciwko-piwko, bawiliśmy się w podchody na całowanie (jak nas chłopaki znaleźli, to mogli nas całować, a jak my ich, to też nas mogli całować - do czego w efekcie końcowym i tak nigdy nie dochodziło, bo w swej cnotliwości uciekałyśmy z piskiem).
Grało się w gumę, klasy, karty i państwa-miasta.
Były potajemne wyprawy na podwórka sąsiednie, uciekanie przed pijakami tłukącymi się do nieprzytomności o zbitą w alkoholowym widzie butelkę Żytniej, straszenie zboczeńców pokazujących swoje wdzięki w przytrzepakowych śmietnikach (no dobra, przyznaję się, od tego byli chłopcy do specjalnych poruczeń, bo ja przez tych pokazywaczy to raczej sama miewałam koszmary nocne) oraz nawiązywanie migowych znajomości z 'egzotycznymi' dziećmi z państw bloku wschodniego, np. z Rumunii, których rodzice przebywali w Polsce na kontraktach dyplomatycznych.
Grało się w gumę, klasy, karty i państwa-miasta.
Były potajemne wyprawy na podwórka sąsiednie, uciekanie przed pijakami tłukącymi się do nieprzytomności o zbitą w alkoholowym widzie butelkę Żytniej, straszenie zboczeńców pokazujących swoje wdzięki w przytrzepakowych śmietnikach (no dobra, przyznaję się, od tego byli chłopcy do specjalnych poruczeń, bo ja przez tych pokazywaczy to raczej sama miewałam koszmary nocne) oraz nawiązywanie migowych znajomości z 'egzotycznymi' dziećmi z państw bloku wschodniego, np. z Rumunii, których rodzice przebywali w Polsce na kontraktach dyplomatycznych.

I o ile w wieku wczesnoszkolnym satysfakcjonowało nas przekopywanie piaskownicy, wydłubywanie z ziemi dżdżownic na czas, gra w kapsle oraz wkręcanie małolatów na potęgę (np. że wujek przywiózł nam z zagranicy specjalne jabłka 'miętówki' - tu następował potężny gryz jabłka i miętowe chuchnięcie wprost w nos nabieranego osobnika, który w swej trzy-czteroletniej naiwności nie domyślał się, że 'miętowość' pochodziła ze schownej pod jezykiem ... miętkówki :)), o tyle w wieku starszym zabawy coraz bardziej kręciły się wokół rodzących się podwórkowych związków uczuciowych, zwanych WNM (Wielka Nieskończona Miłość).
Prym wiodła Izka, która już w szóstej klasie obściskiwała się z Radkiem gdzie popadło, a nawet (ochocho!) całowała się w zaułku przy windzie. Z języczkiem!
Izka nic sobie nie robiła z matczynych nawoływań z ósmego piętra. Opracowała bowiem iście genialny pomysł na przedłużanie swych podwórkowych schadzek czasami nawet i do godziny. Stawała za węgłem tak, by nie można było jej zobaczyć z okien mieszkania, drąc się jednocześnie w niebogłosy: "Maaaarta! Maaaarta!" tak doniośle, że słyszał to cały Muranów. Imię to należało do jej młodszej siostry, której Izka rzekomo szukała po całym podwórku, a która w rzeczywistości stała posłusznie między obściskiwaną siostrą, a ściskającym absztyfikantem, milcząco przekupiona obietnicą landrynek.
Cwaniakowanie w efekcie końcowym nie wyszło Izce na dobre, zaskakując ją wczesnolicealną ciążą i podcinając jej skrzydełka na wiele lat (po których, rozwiódłszy się ze swym mało odpowiedzialnym i jeszcze mniej przedsiębiorczym kochasiem, ogarnęła się nieco i stanęła na własne nogi - o czym dowiedziałam się ... z Naszej Klasy :)))
Na drugim krańcu skali miłości był Popielaty Sławek, bez dwóch zębów na przedzie, z bujną acz nieujarzmioną czupryną i policzkami płonącymi aż po białka oczu, szczególnie w obliczu zawstydzenia. I o ile braki w uzębieniu były stanem przejściowym, o tyle nieśmiałość zżerała Sławunia dzień i noc, zwłaszcza na widok kruczoczarnej Kasi z Parteru, w której kochał się namiętnie, acz bez nadziei na jakikolwiek rozwój wypadków miłosnych, jako że Kasia była wypieszczoną jedynaczką, pieczołowicie strzeżoną przez babcię i z byle synem dozorcy się nie zamierzała zadawać.
Moim 'partnerem do podchodów' (czyt. ewentualnego całowania), był Rudy. Rudy był pełnokrwistym huliganem z warszawskich Szmulek, który okazjonalnie przyjeźdżał z Pragi Północ do muranowskiej babki, przywożąc kradzione (jak mniemam) naręcza ... wsuwek do włosów, które ofiarował mi jako dowód swej rudzielczej miłości, nie zważając zupełnie na fakt, że w owym czasie miałam włosy krótsze niż zwyczajowy paź.
Rudy doprowadzał mnie do rozpaczy nie tylko płomieniem swej czupryny i indyczymi jajami piegów, wprawiając mnie w przeświadczenie, żem niegodna miłości młodzieńców o nieco ciekawszej aparycji*, ale też specyficznym sposobem okazywania uczuć, manifestującym się głównie mówieniem mi, że jestem głupia i brzydka (co było, wmyśl ówczesnego kodu młodszej młodzieży, zaszyfrowanym wyrazem zachwytu nad mym powabem i bystrością umysłu).
Ja również nie pozostawałam mu dłużna, odwzajemniając kopniakami i szturchańcami nie miłość, co prawda, ale wdzięczność za niepodzielne i nieustające zainteresowanie moją skromną osobą, którego nie dane mi było doświadczyć z innych źródeł :)
Rudy doprowadzał mnie do rozpaczy nie tylko płomieniem swej czupryny i indyczymi jajami piegów, wprawiając mnie w przeświadczenie, żem niegodna miłości młodzieńców o nieco ciekawszej aparycji*, ale też specyficznym sposobem okazywania uczuć, manifestującym się głównie mówieniem mi, że jestem głupia i brzydka (co było, wmyśl ówczesnego kodu młodszej młodzieży, zaszyfrowanym wyrazem zachwytu nad mym powabem i bystrością umysłu).
Ja również nie pozostawałam mu dłużna, odwzajemniając kopniakami i szturchańcami nie miłość, co prawda, ale wdzięczność za niepodzielne i nieustające zainteresowanie moją skromną osobą, którego nie dane mi było doświadczyć z innych źródeł :)
Oprócz rozrywek miłosnych, których status oznajmiało się, a jakże, na ścianach, wypisując kto kogo kocha, kto nienawidzi, ku udręce cieciów i pań z administracji, było wiele zwykłych atrakcji: rower, wrotki, wyprawy do parku po kijanki, wyprawy na bułki z jogurtem z pobliskiej budki 'badylarza' (jak niepochlebnie zwano ówczesnych drobnych przedsiębiorców) albo polowanie na rzucane w sklepach produkty deficytowe, po które się stało wielokrotnie w kilometrowych kolejkach, zanosząc w międzyczasie towar do domu i wymieniając się na czapki, dla zmylenia (he, he) sprzedawczyń.
Dzień rozpoczynał się od skrzyknięcia towarzystwa.
Metody były zróżnicowane, w zależności od stopnia zaangażowania rodziców w proces wychowania swoich spadkobierców.
Korelacja między liczbą potomków była oczywista - im więcej rozdartych gąb na metr kwadratowy, tym mniejszą siłę perswazji trzeba było stosować.
W rzeczy samej dzieci z rodzin wielodzietnych bez specjalnego pozwolenia szwendały się w okolicach trzepaka już w okolicach ósmej (ewentualnie trochę później, po niedzielnym teleranku) i to one stanowiły trzon delegacji wysyłanej na żebry do jedynaków.
Najczęściej zwykłe "P'sze paniąąąąą, a Aśka wyyyyyjdzie?" wystarczało, choć czasami trzeba było składać jakieś trudne do spełnienia obietnice typu godzina powrotu czy kategoryczny zakaz oddalania się z okiennego pola widzenia.
A jedynacy byli - wiadomo - gwiazdami socjometrycznymi, gdyż zawsze posiadali najfajniejsze zabawki, ciuchy i kieszenie wypchane słodyczami (najczęściej z eksportu).
Na porę deszczową też zawsze znajdowało się rozwiązanie.
Chlapiąc drzwiami krzyczało się na całą klatkę: "Mamoooo, idę do Ewki!" i grzało się po dwa schodki do przyjaciółki z szóstego, gdzie z kolei prostolinijne "dzieńdobryczyjestewka" było jedyną kurtuazją na jaką było nas stać, zanim - nie czekając zbytnio na odpowiedź - wślizgiwało się przez drzwi i pruło wprost do pokoju równie znudzonej psiapsióły, by posłuchać na magnetofonie szpulowym nagrywanej 'ze słuchu' Listy Przebojów Programu Trzeciego (Limahl był na topie) lub analogowej płyty Drupiego.
Po szkole, z kluczami na szyi chodziło się na Starówkę na lody lub zapiekankę z pieczarkami i serem, albo wpadało się do kogo popadnie, bez uprzedniego umawiania się.
Głód zaspokajało się kanapką z pasztetową, makaronem z keczupem lub chlebem opiekanym w jajku, a w ferworze podwórkowej zabawy darło się ryja pod oknem, by matka na szybko zrzucili jakąś kajzerkę lub jabłko.
Głód zaspokajało się kanapką z pasztetową, makaronem z keczupem lub chlebem opiekanym w jajku, a w ferworze podwórkowej zabawy darło się ryja pod oknem, by matka na szybko zrzucili jakąś kajzerkę lub jabłko.
Po drodze zdarzały się kłótnie, wpadki, zerwane przyjaźnie. Bywało, że do akcji wkraczali dorośli, ale były to sytuacje ekstremalne. Na ogół wszystkie konflikty rozwiązywaliśmy we własnym gronie, wiedząc jak unikać miotły dozorcy, łypiących oczu blokowych plotkar czy ciętych języków nadopiekuńczych mamusiek, które w przypływie furii potrafiły się pofatygować na skargę do rodziców, co kończyło się najczęściej mało przyjemnie, włączając w to najwyższy wymiar kary, jaką był ... zakaz wychodzenia na podwórko.
A jak teraz bawią się polskie dzieci?
A tytuł inspirowany hitem z tamtych lat ...
* Dla wyjaśnienia dodam (w razie, gdyby jakiś rudy, a piegowaty młodzian trafił na ten wpis), że gust mi się odmienił i uważam, że rdzawy kolor włosów w połączeniu z zalotnymi piegami może być całkiem ciekawym zestawieniem (Damian Lewis otwiera moją listę ulubionych rudzielców, o Julianne Moore nie wspominając).
sobota, 14 marca 2015