To zależy.
Oczywiście od tego, ile ... się nazbierało truskawek :)
W Anglii wszystko jest umiarkowane.
Umiarkowany klimat, umiarkowane wzniesienia terenu (Ben Nevis, najwyższy szczyt, te głupie 1344 m.n.p.m.), mdłe potrawy, nieciekawej urody kobiety i wszechobecna powściągliwość*.
Ale nie dajcie się zwieść!
Jak by dobrze rozbebeszyć angielską (celowo nie piszę o brytyjskiej) tkankę, to się okazuje, że od szaleństwa i ekstrawagancji aż się tam roi.
Wystarczy wpisać w Google 'British eccentrics' by zalała nas fala artykułów o osobliwościach wszelakich, rozsianych na całej rozpiętości osi czasu.
Ot chociażby taki baron Rothschild, który powoził kolaską zaprzężoną w zebry, lub zwierzolub hrabia Egerton, głoszący wyższość psich manier nad zachowaniem angielskich dżentelmenów. Nie dziwne więc, że jadał obiady w towarzystwie tych pierwszych, przy olbrzymim stole zastawionym dla dwunastu psich 'dżenteldogów' z serwetkami u szyi. Każdy pies miał swoją srebrną zastawę oraz ... osobistego służącego.
Potem było już tylko lepiej.
Opiumowe szaleństwa prerafaelitów, dekadentyzm zakrapiany absyntem, aż wreszcie narkotykowe szaleństwa współczesnych 'elit' artystycznych (z ruchem hippisowskim i 'punk' na czele) prowokowały wszelkie możliwe odstępstwa od szeroko pojętej normy (odzieżowej, światopoglądowej i seksualnej), przeciągając strunę do granic możliwości, trudnych do pojęcia i zaakceptowania przez statystycznych państwa Smith.
Ekscentryzm ów, choć mocno ugruntowany, ba rozciągający swe macki na inne kraje, inspirujący, krzewiący swe ziarno zgorszenia, rzucający wyzwania i prowokujący, był zawsze (jak chyba wszędzie na świecie) ukryty pod warstwą codzienności. Upchany w Soho i innych dzielnicach rozpusty, rozkwitający pod osłoną nocy, chowający się w spelunkach, nocnych klubach.
Na zewnątrz było mdło, grzecznie i zgodnie z etykietą.
Co nie znaczy, że oburzone paniusie nie podglądały zza muślinowych firanek przetaczających się po ulicach miłośników szokowania.
Dzisiaj za firankę robią reportaże BBC o wyspiarskich ekscentrykach, dziwakach i ikonach bohemy.
Obejrzałam parę z wypiekami na polikach, po to tylko, żeby się miejscami mocno zniesmaczyć i utwierdzić się w przekonaniu, które od dawna miałam - żem filister, mieszczka, przewidywalna do bólu szaraeminencja egzystencja.
Ale szat rwać nie będę :)
Zresztą jakiś tam gen szaleństwa chyba się gdzieś we mnie powiela, bo kto normalny zaplątałby we wpis o wycieczce na farmę dywagacje na temat angielskiej bohemy?!
Muszę chyba zrobić sobie test na 'bohemowość' :)
A więc o czym to ja miałam?
O truskawkach!
I o tyciu.
Bo przytyć w jeden dzień można sporo.
Albowiem jak się WRESZCIE trafi i na dobrą pogodę i na dojrzałe truskawki w umiarkowanej (acz nie tak błogiej jak w Polsce, w środku truskawkowego wysypu) cenie, dodatkowo naprawdę smakujące i wyglądające JAK TRUSKAWKI (a nie jak wytwór laboratorium), to nie ma bata! Trzeba jeść, ile wlezie.
Bo wiadomo, że w Umiarkowanej Anglii szaleństwa trwają krótko.
Jak pada śnieg, to przez jeden dzień. Jak jest ładna pogoda i dojrzewają truskawki, to niemożliwe, by ta koordynacja trwała wiecznie.
Owocowa bohema szokuje swoją ekstrawagancją lapidarnie.
Później już tylko burżuazyjne namiastki :)
Wybraliśmy się wczoraj, jak co roku, na pick-your-own farm, by zostawić tam trochę nadmiaru energii oraz gotówki (bez nadmiaru).
Farma, jak farma, można by rzec.
We mnie jednak takie miejsca zawsze budzą zapędy ogrodniczo-agroturystyczne.
Nie żebym od razu miała rzucać wszystko i zakładać gumofilce.
Miastowa paniusia nie da się tak łatwo uziemić wiejskiej dziołsze.
Lecz ta przestrzeń, ten wiatr we włosach i sielskość nastrajają mnie tak optymistycznie, że jestem w stanie zachwycać się nawet regularnością przekwitłych rzędów goździków. Bób, który na co dzień odstrasza mnie swoją goryczką też może być wdzięcznym obiektem.
A groszek?
Poezja bambusowych wigwamów od razu przenosi mnie do niechcicowego Serbinowa. Nie chińską trawą, rzecz jasna, ale radością z każdego plonu i zachwytem, że rośnie, owocuje, kwitnie, obradza i obfituje.
Może i mogłabym być dobrą żoną dla Bogumiła?
Eh, chyba nie.
Bo co i rusz budzi się we mnie Barbara, opindalająca swoich Tomaszków, rzucających się malinami i skubiących niedojrzałe owoce leszczyny.
Jedynie 'Agniesia', poczciwina, śpi w wózku ululana świeżością powietrza, opita mlekiem o smaku truskawek.
Nasycony pełnymi wiaderkami truskaw zapał zbieraczy transformuje się w chęć skakania po słomianych balach.
Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że moje pociechy średnią wieku (i wzrostu) zahaczające już o szkołę ponadpodstawową przejmują niepodważalną dominację nad belami i wypłaszają paroletni narybek.
Rozglądam się niepewnie, czy nie szykuje się żaden atak ze strony rozjuszonych Angielek.
Ale nie.
Błogostan pogodowo-truskawkowy nastraja wszystkich pokojowo.
Młodsza młodzież zamienia fascynację słomianą na fascynację lodową, a ja mogę porozkoszować się kawą.
Na koniec, tradycyjnie, udaję się do lokalnego sklepiku pozachwycać się roślinnością, która dziwnym trafem ładnie wygląda tylko w centrach ogrodniczych, tracąc swoją magiczną moc wraz z przeniesieniem na grunt mojego ogródka.
Ile można przytyć w jeden dzień?
Duuuużo.
Szczególnie, że po tych wszystkich słodkościach chce się człowiekowi solidnych rozmiarów buły z kiełbachą myśliwską, lub kanapki z pasztetem Ździcha z ogórkiem konserwowym po kaszubsku. :)
*te kulinarne 'mdłości' czy inne braki w urodzie, to też stereotypy :)
Oczywiście od tego, ile ... się nazbierało truskawek :)
W tym roku przyjechaliśmy już na ostatni dzwonek ... tej odmiany i trzeba było trochę ponurkować w krzaczkach.
*****
W Anglii wszystko jest umiarkowane.
Umiarkowany klimat, umiarkowane wzniesienia terenu (Ben Nevis, najwyższy szczyt, te głupie 1344 m.n.p.m.), mdłe potrawy, nieciekawej urody kobiety i wszechobecna powściągliwość*.
Ale nie dajcie się zwieść!
Jak by dobrze rozbebeszyć angielską (celowo nie piszę o brytyjskiej) tkankę, to się okazuje, że od szaleństwa i ekstrawagancji aż się tam roi.
Wystarczy wpisać w Google 'British eccentrics' by zalała nas fala artykułów o osobliwościach wszelakich, rozsianych na całej rozpiętości osi czasu.
Ot chociażby taki baron Rothschild, który powoził kolaską zaprzężoną w zebry, lub zwierzolub hrabia Egerton, głoszący wyższość psich manier nad zachowaniem angielskich dżentelmenów. Nie dziwne więc, że jadał obiady w towarzystwie tych pierwszych, przy olbrzymim stole zastawionym dla dwunastu psich 'dżenteldogów' z serwetkami u szyi. Każdy pies miał swoją srebrną zastawę oraz ... osobistego służącego.
Lord Rothschild (co po angielsku wcale nie czyta się 'rotszild', ale 'rofsczajld' :))
Potem było już tylko lepiej.
Opiumowe szaleństwa prerafaelitów, dekadentyzm zakrapiany absyntem, aż wreszcie narkotykowe szaleństwa współczesnych 'elit' artystycznych (z ruchem hippisowskim i 'punk' na czele) prowokowały wszelkie możliwe odstępstwa od szeroko pojętej normy (odzieżowej, światopoglądowej i seksualnej), przeciągając strunę do granic możliwości, trudnych do pojęcia i zaakceptowania przez statystycznych państwa Smith.
Ekscentryzm ów, choć mocno ugruntowany, ba rozciągający swe macki na inne kraje, inspirujący, krzewiący swe ziarno zgorszenia, rzucający wyzwania i prowokujący, był zawsze (jak chyba wszędzie na świecie) ukryty pod warstwą codzienności. Upchany w Soho i innych dzielnicach rozpusty, rozkwitający pod osłoną nocy, chowający się w spelunkach, nocnych klubach.
Na zewnątrz było mdło, grzecznie i zgodnie z etykietą.
Co nie znaczy, że oburzone paniusie nie podglądały zza muślinowych firanek przetaczających się po ulicach miłośników szokowania.
Dzisiaj za firankę robią reportaże BBC o wyspiarskich ekscentrykach, dziwakach i ikonach bohemy.
Obejrzałam parę z wypiekami na polikach, po to tylko, żeby się miejscami mocno zniesmaczyć i utwierdzić się w przekonaniu, które od dawna miałam - żem filister, mieszczka, przewidywalna do bólu szara
Ale szat rwać nie będę :)
Muszę chyba zrobić sobie test na 'bohemowość' :)
A więc o czym to ja miałam?
O truskawkach!
I o tyciu.
Bo przytyć w jeden dzień można sporo.
Albowiem jak się WRESZCIE trafi i na dobrą pogodę i na dojrzałe truskawki w umiarkowanej (acz nie tak błogiej jak w Polsce, w środku truskawkowego wysypu) cenie, dodatkowo naprawdę smakujące i wyglądające JAK TRUSKAWKI (a nie jak wytwór laboratorium), to nie ma bata! Trzeba jeść, ile wlezie.
Bo wiadomo, że w Umiarkowanej Anglii szaleństwa trwają krótko.
Jak pada śnieg, to przez jeden dzień. Jak jest ładna pogoda i dojrzewają truskawki, to niemożliwe, by ta koordynacja trwała wiecznie.
Owocowa bohema szokuje swoją ekstrawagancją lapidarnie.
Później już tylko burżuazyjne namiastki :)
Wybraliśmy się wczoraj, jak co roku, na pick-your-own farm, by zostawić tam trochę nadmiaru energii oraz gotówki (bez nadmiaru).
Farma, jak farma, można by rzec.
We mnie jednak takie miejsca zawsze budzą zapędy ogrodniczo-agroturystyczne.
Nie żebym od razu miała rzucać wszystko i zakładać gumofilce.
Miastowa paniusia nie da się tak łatwo uziemić wiejskiej dziołsze.
Lecz ta przestrzeń, ten wiatr we włosach i sielskość nastrajają mnie tak optymistycznie, że jestem w stanie zachwycać się nawet regularnością przekwitłych rzędów goździków. Bób, który na co dzień odstrasza mnie swoją goryczką też może być wdzięcznym obiektem.
A groszek?
Poezja bambusowych wigwamów od razu przenosi mnie do niechcicowego Serbinowa. Nie chińską trawą, rzecz jasna, ale radością z każdego plonu i zachwytem, że rośnie, owocuje, kwitnie, obradza i obfituje.
Może i mogłabym być dobrą żoną dla Bogumiła?
Eh, chyba nie.
Bo co i rusz budzi się we mnie Barbara, opindalająca swoich Tomaszków, rzucających się malinami i skubiących niedojrzałe owoce leszczyny.
Jedynie 'Agniesia', poczciwina, śpi w wózku ululana świeżością powietrza, opita mlekiem o smaku truskawek.
Nasycony pełnymi wiaderkami truskaw zapał zbieraczy transformuje się w chęć skakania po słomianych balach.
Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że moje pociechy średnią wieku (i wzrostu) zahaczające już o szkołę ponadpodstawową przejmują niepodważalną dominację nad belami i wypłaszają paroletni narybek.
Rozglądam się niepewnie, czy nie szykuje się żaden atak ze strony rozjuszonych Angielek.
Ale nie.
Błogostan pogodowo-truskawkowy nastraja wszystkich pokojowo.
Młodsza młodzież zamienia fascynację słomianą na fascynację lodową, a ja mogę porozkoszować się kawą.
Jak widać w tle, parę angielskich niedobitków próbuje negocjować z moją bandą prawo dostępu do słomianej 'extravaganzy' :)
Niebieskie hortensje nie lubią mnie wprost proporcjonalnie do mojego nad nimi zachwytu :(
Wiszące koszyki śmieją mi się w nos, drażniąc obfitością kwiecia.
Pomarańczowe begonie w zestawie z obłędnie pożyłkowanymi liśćmi
Petunie w sukni z bluszczyka kurdybanka
A co najlepiej koi roztrzęsione nerwy dupowatej ogrodniczki?
Wiadomo - jedzenie! :)
Porzucamy więc uwodzicielskie podwoje farmianego sklepu wraz z jego kwietnymi przyległościami (zabierając ze sobą tylko kalafior, trzy tuziny jajek, dwa wory siana dla królików i oczywiście ... botwinkę :)) i udajemy się do domu na konsumpcję.
Wiadomo - jedzenie! :)
Porzucamy więc uwodzicielskie podwoje farmianego sklepu wraz z jego kwietnymi przyległościami (zabierając ze sobą tylko kalafior, trzy tuziny jajek, dwa wory siana dla królików i oczywiście ... botwinkę :)) i udajemy się do domu na konsumpcję.
Potem to już tylko świeże (jeszcze tylko przez następny dzień, co tylko potwierdza ich naturalność) truskawki przeplatane ryżem z truskawkami i śmietaną, popijane koktajlem truskawkowym i przegryzione lodami truskawkowo-malinowymi autorstwa (i pomysłu, hmmm, chyba tym razem nie aż tak bardzo trafionego, bo z dodatkiem niecnie przemyconej esencji cytrynowej :)) mojego B.
A na poprawiny - makaron z duszonymi truskawkami i malinami ...
A na poprawiny - makaron z duszonymi truskawkami i malinami ...
Lody autorstwa mojego B. wraz z inwencją własną w dziedzinie patyczków (połamanych szpikulców do szaszłyków :)))
Tak, wiem jak to wygląda. Nie musicie nic mówić :)
Ale za to jak smakuje!
Niestety tylko mnie i mojemu mężowi. Dla moich dzieci to zdecydowanie nie jest 'kultowy smak' :(
Tak, wiem jak to wygląda. Nie musicie nic mówić :)
Ale za to jak smakuje!
Niestety tylko mnie i mojemu mężowi. Dla moich dzieci to zdecydowanie nie jest 'kultowy smak' :(
Ile można przytyć w jeden dzień?
Duuuużo.
Szczególnie, że po tych wszystkich słodkościach chce się człowiekowi solidnych rozmiarów buły z kiełbachą myśliwską, lub kanapki z pasztetem Ździcha z ogórkiem konserwowym po kaszubsku. :)
środa, 30 lipca 2015
________________________________________________
*te kulinarne 'mdłości' czy inne braki w urodzie, to też stereotypy :)