Ufff ... aleście się rozpisali w komentarzach!
Nie mogłam odpowiadać na bieżąco, a że wyłoniło się parę nurtów głównych, muszę jeszcze parę słów dopisać.
Polaków portret własny ...
Czy da się taki namalować?
Myślę, że nie do końca, albowiem żadnego wiarygodnego obrazu namalować nie zdołam, jako że i tło (kraj przebywania) i farby (okoliczności) i ręka artysty (indywidualne uwarunkowania) będą miały wpływ na efekt końcowy.
A i odbiór widza będzie się różnił.
Tym niemniej ...
Wielu z Was skomentowało, że to co napisałam, jest gorzkie, ale prawdziwe.
I to mnie właśnie zastanawia.
Bo przecież i Wy i ja jesteśmy Polakami.
Karolina napisała "jakiś 'element' tej cebulo-polskości nosimy w sobie niestety wszyscy. Gorzej, nie widzimy tego sami."
Czy jest to więc prawda o nas, Polakach?
Przyznam, że (oprócz tego, że byłam koszmarnie zajęta swoim życiem pozasieciowym :))) dużo myślałam o tym tekście i o Waszych odpowiedziach.
Zresztą temat Polaków na emigracji ciągnął się za mną już od lat.
Pamiętam, gdy pierwszy raz uderzyło mnie to w czasie moich studiów w Szwecji.
Było nas pięcioro. Trzy dziewczyny i jedno małżeństwo.
Każdego z nich lubiłam; fajnie nam się rozmawiało, żartowało i - jak trzeba było - fukało na 'Szwedów i tę ich całą niepojętą szwedzkość'.
Ale z trudnością przypominam sobie choć jeden raz, żebyśmy spotkali się razem, jako grupa (nie licząc urodzin, które i tak były obchodzone w szerszym, międzynarodowym gronie).
Tak, wiem, nakazu nie ma, ale ... ja, jako zwierzę stadne, z niejaką przykrością obserwowałam 'zgromadzenia' innych grup narodowych.
Niemcy potrafili zorganizować rozgrywki w piłkę nożną i dopingować swoją drużynę ile sił w płucach, Amerykanie hucznie obchodzili Święto Dziękczynienia, zachęcając wszystkich swoim entuzjazmem, a (nieliczni, bo nieliczni) Rosjanie ... jak to Rosjanie, rozsiewali wokół atmosferę zwycięstwa, carstwowości i potęgi, przemieszanej z rzewną sentymentalnością. Rosjanie mieli zawsze najlepsze wyniki w nauce, nalepiej się ubierali, mieli najpiękniejsze dziewczyny i zarażali wszystkich wokół swoim apetytem na zdobywanie świata!
A my ... spotykaliśmy się albo w dwójkach (ewentualnie trzy niewiasty), albo wcale. I zawsze było to idiotyczne nagadywanie.
Bo tamci są tacy, a ta owaka.
I nie, nie było to chamskie obrabianie komuś tyłka, ale subtelne sączenie jadu. Jakieś aluzyjki, jakieś uszczypliwostki, jakieś szpileczki.
Zmiana tematu, lub nawet powiedzenie wprost, że nie chce się o tym gadać, uspokajało atmosferę tylko na chwilkę.
Po przyjeździe do Anglii zetknęłam się wielokrotnie z przestrogą, by 'od rodaków trzymać się jak najdalej'.
I to mnie właśnie okropnie wkurza!
Dlaczego?!
Dlaczego Polacy nie lubią się nawzajem?!
Dlaczego nie dają się lubić?!
Przecież indywidualnie każdy ze spotkanych przeze mnie ludzi ma w sobie coś fajnego, coś za co da się go lubić.
Przecież Iwonka nie tylko 'rzuca w ciebie ciastem' i chełpi się ze swojego pracocholizmu, ale też nigdy nie odmówi pomocy (gdy np. stoi człowiek uwięziony w pociągu, a porzucone dzieci czekają na odbiór ze świetlicy, która się zamyka za kwadrans), a Radzik wspomógł swoim vanem kolejną przeprowadzkę.
Przecież mam przyjaciół, których naprawdę lubię i z którym się regularnie spotykam.
Tylko ...
Mam wrażenie, że w tłumie wstępuje w nas jakiś chochlik.
Jakiś Diabełek Chwalipięta, Demonek 'Dobra Rada', Troll Obgadywacz, Czart Mądrala, Bies Watażka, Szatan Ksenofob i Upadły Anioł Pogardy.
I te cały zastępy piekielne zaczynają się domagać krwi.
Na ołtarzu spoczywają więc nieobecni (takich skalpuje się najłatwiej), znani tylko ze słyszenia (tu trudniej o sentymenty) i ci obecni, ale mniej wygadani (łatwiej ich zakrzyczeć lub wbić szpilę).
Krwawa strawa wymaga popitki i tak to się toczy.
A przy wyjściu każdy chowa ogonek pod dżinsy, rogi wkłada do plecaka, a kopytka odziewa w białe kozaczki.
Powietrze spuszcza i idzie do pracy (tak, tak u tych znienawidzonych 'Angoli' czy 'Muslimów'), gdzie uchodzi za miłego i pracowitego człowieka.
Zastanawiam się, czy to rzeczywiście jest specyfika emigracji (jak pisze Renya) czy nasze cechy narodowe (Kalina, Łucja).
Nie jestem przekonana czy emigranci są "ekspansywni, pewni siebie, chcą od życia więcej niż przeciętni zjadacze chleba i są szczególnie dumni z własnych osiągnięć. Być może dlatego jednym z ważniejszych emigranckich tematów są pieniądze i sukcesy...".
Wydaje mi się, że te dyskusje o pieniądzach biorą się raczej z kompleksów, bo mogę się złościć, ile wlezie na 'polskie sprzątaczki', ale nie zmieni to faktu, że statystyczna większość emigrantów, to pracownicy sektora (nazwijmy to eufemistycznie) usługowego.
I nie ma nic w tym złego.
Tylko że często ta nisza, która miała być przejściową, rozciąga się w czasie na długie lata. A to musi rodzić frustrację i chęć dowartościowania się na niwie innej niż praca.
Czy nasze narodowe 'odzyskać, ocalić i trwać' (trwać w tradycji, choćby niewygodnej, trwać w przesadnej gościnności ze strachu przed ciętymi jęzorami sąsiadek, których i tak sie przecież nie da uniknkąć, trwać w fałszywej skromności, która oczekuje narzekania zamiast pozytywnej aprobaty) nigdy nie da się przekształcić w rewolucyjny niepokój Zachodu, który nakazuje 'tworzyć, szukać, zmieniać'? (podciągnęłam analizę od Gretkowskiej).
Słucham sobie czasami Maxa Kolonko.
Tak, wiem, że to totalny świr!
Wariat, a może nawet i niezły populista.
Ale niektóre spostrzeżenia ma ciekawe.
Jego analiza 'polskiego syndromu' (od 9-tej minuty), analiza widziana oczami kogoś, kto nabrał dystansu obserwując Polskę i Polaków w perspektywy innego kraju, jest znamienna.
Kolonko uważa, że Polska nie ma na świecie wyrobionej marki. Na hasło 'Polska' pada nieśmiertelne 'Papa' i 'Walesa'. Z niczym innym się nasz kraj nie kojarzy, a Polacy wcale nie mają tak dobrej opinii wśród Amerykanów czy Brytyjczyków, jak by sobie tego życzyli. A wszystko to za sprawą 'Polskiego Syndromu'
Wśród jego głównych cech Max Kolonko wymienia:
- malkontenctwo,
- etnocentryzm,
- brak afirmacji sukcesu,
- negacja sukcesu.
a jako przyczynę podaje komunizm.
Komunizm ... nie da się zaprzeczyć, zrył mocno psychikę narodu. Czy jednak była/jest to jedyna przyczyna?
Kolejne pytanie brzmi:
Jeśli ty, ona, ja widzimy te wady, nazywamy je, krytykujemy, wyśmiewamy i staramy się wyplenić z naszego życia (taką przynajmniej mamy nadzieję :))), to kiedy zaczniemy widzieć te zmiany na szerszą skalę?
Parę osób napisało (Almetyna, Panpaniscus, EwKa, Alex Kikul), żeby nie dobierać sobie znajomych wg nacji, tylko wg klucza 'z kim nam po drodze', żeby wybierać ludzi wg - nazwijmy to w skrócie - pokrewieństwa dusz, a nie nacji.
Nie mogę powiedzieć, że to zły argument. Wręcz przeciwnie - to argument bardzo logiczny.
Ludzie generalnie najlepiej spędzają czas wśród ludzi o podobnych poglądach, statusie materialnym, doświadczeniach. Nie ma w tym nic dziwnego.
Nie sądzę, żeby pracownik londyńskiego City dobrze się bawił w towarzystwie beneficjenta systemu opieki społecznej z Essex (rejon na północny wschód od Lodnynu, używany często jako synonim 'dresiarstwa', choć sama dokładnie nie wiem, dlaczego).
Ale mi też nie chodzi o jakieś ekstrema!
Opisane przeze mnie spotkanie odbyło się z okazji urodzin najlepszej przyjaciółki mojej córki. Chciałam na nie pójść, bo wydawało mi się (jak zresztą zasugerowała Iwonka, mama jubilatki), że miło spędzimy czas przy kawce.
Nie szłam na spotkanie z jakimiś żulami, których trzeba się wystrzegać jak ognia, ale z (pozornie?) ludźmi takimi samymi jak ja - emigrantami, rodzicami mającymi dzieci w lokalnych szkołach, zabieganymi, potrzebującymi chwili oddechu Polakami.
A jednak wyszłam z niego wypruta psychicznie.
I właśnie to mnie strasznie irytuje i boli.
Dlaczego mam unikać Polaków?
Dlaczego Polacy nie mogą mieć w sobie jakiegoś luzu i dystansu, który pozwoliłby im miło spędzić czas.
Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie Amerykanina, który - przed wyjazdem do Polski na kontrakt - uzyskał od swoich znajomych radę: "Tylko pamiętaj! Trzymaj się z dala od Jankesów!".
To jest absurdalne!
I żeby taką radę dostał i żeby ... jej posłuchał!
Irytuje mnie to tym bardziej, że mnie jednak w jakiś sposób pociąga ten 'wspólny mianownik', te 'mazurki i walce Fryderyka', to poczucie humoru bliższe Kabaretowi Moralnego Niepokoju (z czasów jego dobrych początków, bo teraz to cieniutko przędą) niż Latającemu Cyrkowi Monty Pythona.
Że nie potrafię się tak całkowicie odciąć od korzeni i powiedzieć sobie: to teraz już będę Brytyjką (albo Angielką polskiego pochodzenia, he, he) i zaczynam myśleć, żartować, rozmawiać tylko po angielsku.
Bo wciąż wydaje mi się, że mentalnie bliżej mi do Polaków, niż Anglików.
Tyle że o ile ci ostatni serwują mi często uprzejmą zlewkę i zaprawioną uśmiechem ignorancję, ci pierwsi walą w pysk na odlew, bez uprzedzenia.
Eh ... dylematy emigranta.
A jeszcze Kaczka zapodała temat 'ja'!
Chyba mi się mózg wykręci na lewą stronę ...
Nie mogłam odpowiadać na bieżąco, a że wyłoniło się parę nurtów głównych, muszę jeszcze parę słów dopisać.
Polaków portret własny ...
Czy da się taki namalować?
Myślę, że nie do końca, albowiem żadnego wiarygodnego obrazu namalować nie zdołam, jako że i tło (kraj przebywania) i farby (okoliczności) i ręka artysty (indywidualne uwarunkowania) będą miały wpływ na efekt końcowy.
A i odbiór widza będzie się różnił.
Tym niemniej ...
Wielu z Was skomentowało, że to co napisałam, jest gorzkie, ale prawdziwe.
I to mnie właśnie zastanawia.
Bo przecież i Wy i ja jesteśmy Polakami.
Karolina napisała "jakiś 'element' tej cebulo-polskości nosimy w sobie niestety wszyscy. Gorzej, nie widzimy tego sami."
Czy jest to więc prawda o nas, Polakach?
Przyznam, że (oprócz tego, że byłam koszmarnie zajęta swoim życiem pozasieciowym :))) dużo myślałam o tym tekście i o Waszych odpowiedziach.
Zresztą temat Polaków na emigracji ciągnął się za mną już od lat.
Pamiętam, gdy pierwszy raz uderzyło mnie to w czasie moich studiów w Szwecji.
Było nas pięcioro. Trzy dziewczyny i jedno małżeństwo.
Każdego z nich lubiłam; fajnie nam się rozmawiało, żartowało i - jak trzeba było - fukało na 'Szwedów i tę ich całą niepojętą szwedzkość'.
Ale z trudnością przypominam sobie choć jeden raz, żebyśmy spotkali się razem, jako grupa (nie licząc urodzin, które i tak były obchodzone w szerszym, międzynarodowym gronie).
Tak, wiem, nakazu nie ma, ale ... ja, jako zwierzę stadne, z niejaką przykrością obserwowałam 'zgromadzenia' innych grup narodowych.
Niemcy potrafili zorganizować rozgrywki w piłkę nożną i dopingować swoją drużynę ile sił w płucach, Amerykanie hucznie obchodzili Święto Dziękczynienia, zachęcając wszystkich swoim entuzjazmem, a (nieliczni, bo nieliczni) Rosjanie ... jak to Rosjanie, rozsiewali wokół atmosferę zwycięstwa, carstwowości i potęgi, przemieszanej z rzewną sentymentalnością. Rosjanie mieli zawsze najlepsze wyniki w nauce, nalepiej się ubierali, mieli najpiękniejsze dziewczyny i zarażali wszystkich wokół swoim apetytem na zdobywanie świata!
A my ... spotykaliśmy się albo w dwójkach (ewentualnie trzy niewiasty), albo wcale. I zawsze było to idiotyczne nagadywanie.
Bo tamci są tacy, a ta owaka.
I nie, nie było to chamskie obrabianie komuś tyłka, ale subtelne sączenie jadu. Jakieś aluzyjki, jakieś uszczypliwostki, jakieś szpileczki.
Zmiana tematu, lub nawet powiedzenie wprost, że nie chce się o tym gadać, uspokajało atmosferę tylko na chwilkę.
Po przyjeździe do Anglii zetknęłam się wielokrotnie z przestrogą, by 'od rodaków trzymać się jak najdalej'.
I to mnie właśnie okropnie wkurza!
Dlaczego?!
Dlaczego Polacy nie lubią się nawzajem?!
Dlaczego nie dają się lubić?!
Przecież indywidualnie każdy ze spotkanych przeze mnie ludzi ma w sobie coś fajnego, coś za co da się go lubić.
Przecież Iwonka nie tylko 'rzuca w ciebie ciastem' i chełpi się ze swojego pracocholizmu, ale też nigdy nie odmówi pomocy (gdy np. stoi człowiek uwięziony w pociągu, a porzucone dzieci czekają na odbiór ze świetlicy, która się zamyka za kwadrans), a Radzik wspomógł swoim vanem kolejną przeprowadzkę.
Przecież mam przyjaciół, których naprawdę lubię i z którym się regularnie spotykam.
Tylko ...
Mam wrażenie, że w tłumie wstępuje w nas jakiś chochlik.
Jakiś Diabełek Chwalipięta, Demonek 'Dobra Rada', Troll Obgadywacz, Czart Mądrala, Bies Watażka, Szatan Ksenofob i Upadły Anioł Pogardy.
I te cały zastępy piekielne zaczynają się domagać krwi.
Na ołtarzu spoczywają więc nieobecni (takich skalpuje się najłatwiej), znani tylko ze słyszenia (tu trudniej o sentymenty) i ci obecni, ale mniej wygadani (łatwiej ich zakrzyczeć lub wbić szpilę).
Krwawa strawa wymaga popitki i tak to się toczy.
A przy wyjściu każdy chowa ogonek pod dżinsy, rogi wkłada do plecaka, a kopytka odziewa w białe kozaczki.
Powietrze spuszcza i idzie do pracy (tak, tak u tych znienawidzonych 'Angoli' czy 'Muslimów'), gdzie uchodzi za miłego i pracowitego człowieka.
Zastanawiam się, czy to rzeczywiście jest specyfika emigracji (jak pisze Renya) czy nasze cechy narodowe (Kalina, Łucja).
Nie jestem przekonana czy emigranci są "ekspansywni, pewni siebie, chcą od życia więcej niż przeciętni zjadacze chleba i są szczególnie dumni z własnych osiągnięć. Być może dlatego jednym z ważniejszych emigranckich tematów są pieniądze i sukcesy...".
Wydaje mi się, że te dyskusje o pieniądzach biorą się raczej z kompleksów, bo mogę się złościć, ile wlezie na 'polskie sprzątaczki', ale nie zmieni to faktu, że statystyczna większość emigrantów, to pracownicy sektora (nazwijmy to eufemistycznie) usługowego.
I nie ma nic w tym złego.
Tylko że często ta nisza, która miała być przejściową, rozciąga się w czasie na długie lata. A to musi rodzić frustrację i chęć dowartościowania się na niwie innej niż praca.
Czy nasze narodowe 'odzyskać, ocalić i trwać' (trwać w tradycji, choćby niewygodnej, trwać w przesadnej gościnności ze strachu przed ciętymi jęzorami sąsiadek, których i tak sie przecież nie da uniknkąć, trwać w fałszywej skromności, która oczekuje narzekania zamiast pozytywnej aprobaty) nigdy nie da się przekształcić w rewolucyjny niepokój Zachodu, który nakazuje 'tworzyć, szukać, zmieniać'? (podciągnęłam analizę od Gretkowskiej).
Słucham sobie czasami Maxa Kolonko.
Tak, wiem, że to totalny świr!
Wariat, a może nawet i niezły populista.
Ale niektóre spostrzeżenia ma ciekawe.
Jego analiza 'polskiego syndromu' (od 9-tej minuty), analiza widziana oczami kogoś, kto nabrał dystansu obserwując Polskę i Polaków w perspektywy innego kraju, jest znamienna.
Kolonko uważa, że Polska nie ma na świecie wyrobionej marki. Na hasło 'Polska' pada nieśmiertelne 'Papa' i 'Walesa'. Z niczym innym się nasz kraj nie kojarzy, a Polacy wcale nie mają tak dobrej opinii wśród Amerykanów czy Brytyjczyków, jak by sobie tego życzyli. A wszystko to za sprawą 'Polskiego Syndromu'
Wśród jego głównych cech Max Kolonko wymienia:
- malkontenctwo,
- etnocentryzm,
- brak afirmacji sukcesu,
- negacja sukcesu.
a jako przyczynę podaje komunizm.
Komunizm ... nie da się zaprzeczyć, zrył mocno psychikę narodu. Czy jednak była/jest to jedyna przyczyna?
Kolejne pytanie brzmi:
Jeśli ty, ona, ja widzimy te wady, nazywamy je, krytykujemy, wyśmiewamy i staramy się wyplenić z naszego życia (taką przynajmniej mamy nadzieję :))), to kiedy zaczniemy widzieć te zmiany na szerszą skalę?
Parę osób napisało (Almetyna, Panpaniscus, EwKa, Alex Kikul), żeby nie dobierać sobie znajomych wg nacji, tylko wg klucza 'z kim nam po drodze', żeby wybierać ludzi wg - nazwijmy to w skrócie - pokrewieństwa dusz, a nie nacji.
Nie mogę powiedzieć, że to zły argument. Wręcz przeciwnie - to argument bardzo logiczny.
Ludzie generalnie najlepiej spędzają czas wśród ludzi o podobnych poglądach, statusie materialnym, doświadczeniach. Nie ma w tym nic dziwnego.
Nie sądzę, żeby pracownik londyńskiego City dobrze się bawił w towarzystwie beneficjenta systemu opieki społecznej z Essex (rejon na północny wschód od Lodnynu, używany często jako synonim 'dresiarstwa', choć sama dokładnie nie wiem, dlaczego).
Ale mi też nie chodzi o jakieś ekstrema!
Opisane przeze mnie spotkanie odbyło się z okazji urodzin najlepszej przyjaciółki mojej córki. Chciałam na nie pójść, bo wydawało mi się (jak zresztą zasugerowała Iwonka, mama jubilatki), że miło spędzimy czas przy kawce.
Nie szłam na spotkanie z jakimiś żulami, których trzeba się wystrzegać jak ognia, ale z (pozornie?) ludźmi takimi samymi jak ja - emigrantami, rodzicami mającymi dzieci w lokalnych szkołach, zabieganymi, potrzebującymi chwili oddechu Polakami.
A jednak wyszłam z niego wypruta psychicznie.
I właśnie to mnie strasznie irytuje i boli.
Dlaczego mam unikać Polaków?
Dlaczego Polacy nie mogą mieć w sobie jakiegoś luzu i dystansu, który pozwoliłby im miło spędzić czas.
Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie Amerykanina, który - przed wyjazdem do Polski na kontrakt - uzyskał od swoich znajomych radę: "Tylko pamiętaj! Trzymaj się z dala od Jankesów!".
To jest absurdalne!
I żeby taką radę dostał i żeby ... jej posłuchał!
Irytuje mnie to tym bardziej, że mnie jednak w jakiś sposób pociąga ten 'wspólny mianownik', te 'mazurki i walce Fryderyka', to poczucie humoru bliższe Kabaretowi Moralnego Niepokoju (z czasów jego dobrych początków, bo teraz to cieniutko przędą) niż Latającemu Cyrkowi Monty Pythona.
Że nie potrafię się tak całkowicie odciąć od korzeni i powiedzieć sobie: to teraz już będę Brytyjką (albo Angielką polskiego pochodzenia, he, he) i zaczynam myśleć, żartować, rozmawiać tylko po angielsku.
Bo wciąż wydaje mi się, że mentalnie bliżej mi do Polaków, niż Anglików.
Tyle że o ile ci ostatni serwują mi często uprzejmą zlewkę i zaprawioną uśmiechem ignorancję, ci pierwsi walą w pysk na odlew, bez uprzedzenia.
Eh ... dylematy emigranta.
A jeszcze Kaczka zapodała temat 'ja'!
Chyba mi się mózg wykręci na lewą stronę ...
sobota, 8 lutego 2014