Napisałam, że uczę się je układać i zniknęłam.
Później, wielokrotnie wchodząc na swojego bloga (tak, tak, mimo zakrojonej na dużą skalę autokrytyki mam chyba w sobie też i gen narcystyczny. A może tylko nostalgiczne tendencje?) myślałam sobie, że pograłam trochę nie w porządku.
Zwiesiłam wszystko w czasoprzestrzeni, zawoalowałam, zmąciłam wodę, zgasiłam światło i wyszłam w najmniej oczekiwanym momencie.
Często zastanawiałam się nad tym, że wyszło może trochę nad wyraz dramatycznie. Że być może ci, co pałali do mnie jakąś wątłą sympatią czy tkali delikatną nić zrozumienia zostali bezczelnie i trochę okrutnie (wiadomo, ciekawość ma swoje prawa :))) potraktowani.
I już miałam napisać, już rwałam się wyjaśniać, już drapałam klawiaturę swędzącymi koniuszkami palców, ale nie za bardzo wiedziałam czy to w ogóle kogokolwiek obchodzi, a i wena poszła się bujać.
I tak minęło sześć okrągłych lat.
Sześć lat szaleństwa, bez zapisywania własnego życia...
Teraz jednak, choć pod wpływem bardzo smutnego bodźca, przypomniałam sobie kojące ciepło jakie przynosi uwalnianie własnych myśli. Jak terapeutycznie działa ujarzmienie bodźców, poszufladkowanie wrażeń i zapisanie tego pędzącego strumienia refleksji.
A zatem co z tymi kamieniami?
Nauczyłam się je układać czy nie?
Odpowiem bez owijania w bawełnę - nie!
Ale wciąż się uczę i wody leję jakby trochę mniej.
Na pewno jednak przewartościowałam sobie pewne sprawy. Zaczęłam zmieniać nawyki, choć idzie mi to opornie. Z 25 zrzuconych kilogramów dziesięć potajemnie wróciło, zupełnie nie wiadomo kiedy. Minimalizmu, którym się zachwyciłam, na razie w moim domu nie dostrzeżecie.
Ale pracuję nad tym.
Ciężko i intensywnie (walcząc z moim wieloletnimi chomikarskimi przyzwyczajeniami).
Ze stawianiem sobie celów i pielęgnowaniem marzeń jeszcze się nie uporałam.
Może przed śmiercią zdążę ...
Co się zatem wydarzyło?
Jeśli ma to zaspokoić ciekawość choć jednej osoby, to nadmienię.
Właściwie to nie wydarzyło się nic.
Nic szczególnie drastycznego, ale też nic, co powaliłoby mnie na kolana.
Nikt nie umarł.
Nikt nie zachorował.
Chwalić Pana!
Walenty nadal trwa przy moim boku (z naciskiem na 'boku'). Nie uciekł. Choć ja czasami bym chciała, bo ... Ale, ale! Po po kolei.
A 'łapki'?
'Łapki', to już zupełnie inna para kaloszy.
Tu się trochę pozmieniało.
Z najstarszym sytuacja wygląda tak:
i przekręcił mnie nieźle przez maszynkę macierzyństwa, zawsze był bezproblemowym dziecięciem. I takim też pozostał. Żadnych buntów, żadnych nerwicopędnych zachowań, żadnych wyskoków powodujących zatrzymywanie akcji serca. Mimo swoich 190 cm nadal jest przytulasem, choć maminej spódniczki się nie trzyma. Wie, czego chce i choć zdarza się, że jego chęci (lub co w moich oczach czasami wygląda na ich brak) zadziwiają mnie - spada na cztery łapy. Kiedyś opiszę, gdzie ląduje.
Mój B. - osobnik o niezliczonych talentach i wielkich zawirowaniach emocjonalnych. 'Mój B.' można by na potrzeby paru ostatnich lat odczytywać jako "Mój Boże!" i dodać do tego: "Miej nade mną miłosierdzie i obdarz mnie łaską nadprzyrodzonej cierpliwości!"
Nie ma co owijać w bawełnę. Mój B. napsuł nam trochę krwi przechodząc przez okres dorastania w sposób dość burzliwy. I o ile zdarzało mi się wcześniej płakać w poduszkę z bezsilności wobec wiecznie panującego bałaganu lub niekończącego się zmęczenia, to przez ostatnie trzy lata zdarzało mi się płakać zastanawiając się, skąd w tym dziecku wzięło się tyle bezwzględności i podłości.
Ale kto jest bez winy ... wiecie, jak to dalej idzie.
Do miana Matki Idealnej nigdy nie pretendowałam.
No, ale nieodzywanie się do mnie przez trzy lata to chyba dość surowa kara za wszystkie moje rodzicielskie potknięcia.
Najważniejsze, że w tym czasie skupiał się jednak głównie na zionięciu nienawiścią, a nie na podsycaniu swoich autodestrukcyjnych tendencji. Tak mi się przynajmniej wydaje. Na węch, słuch, smak, wzrok i dotyk (czyli dyskretne sprawdzanie) żadnych szerszych kręgów ten bunt chyba nie zatoczył. Ale kto wie...
W końcu poziom hormonów musiał się chyba jednak zmniejszyć.
Mój B. wylądował w szeregach 'game changers' i niech mu się tam dobrze wiedzie.
Przy pożegnaniu dał mi się objąć.
Dość surrealistyczne przeżycie po trzech latach.
"Welcome Game Changers" :)
Z C. bardzo często rozpoczynam rozmowę od słów: "Co tam, córko moja, słychać na Planecie Jednorożców?", powodując (w zależności od dnia) mdły uśmiech, przewracanie oczami, fukanie lub wku*w).
Nie wiem, co mnie naszło z tymi jednorożcami, bo ani nie jest dziecię moje nadmierną (niech was zdjęcie nie zmyli) fanką koloru różowego, ani nie jest specjalnie dziecinna. Jednorożec, to stworzenie wyimaginowane, pochodzące z abstrakcyjnej krainy. Z krainy rządzącej się zupełnie innym prawami niż mój przyziemny kawałek zagrody, który trzeba oporządzić i przypilnować, żeby nie zarósł chwastami. I taka też jest moja relacja z panną C. Przypominająca zderzenia dwóch światów, choć owe bliskie spotkania trzeciego stopnia nie są dla odmiany zupełnie podszyte wrogością. Najwyższy czas przyznać się przed samą sobą, że nadzieje na to, iż kiedykolwiek zostanę dla mojej córy jakimkolwiek źródłem inspiracji, że zachęcę ją, by choć chciała zerknąć przez dziurkę od klucza do mojego świata, że przekonam ją, że życie domowe, to coś więcej niż leżenie pod kołdrą w pełnym rynsztunku, są płonne.
Choć z drugiej strony mam wrażenie, że łapiemy coraz lepszy kontakt. Rozmowy się trochę wydłużają i przestają być przepychankami słownymi.
A co do dowodzenia życiem z łóżka ... przestałam z tym walczyć.
Skoro leżąc w łóżku, można zostać uczennicą roku, mieć ze wszystkich przedmiotów najwyższe z możliwych ocen, być gwiazdą socjometryczną i do tego ogarniać pracę na pół etatu (już poza łóżkiem :)), to już trudno. Niech sztab będzie pod kołdrą. A że w kwestii miłości do teatru, poziomu empatii czy gustu nie znajdziemy raczej wspólnego mianownika, to trudno.
Jedyne, co nas niewątpliwie łączy, to miłość do Londynu.
C. posiada wszystkie cechy, które zawsze chciałam mieć i których jej szczerze i bezwstydnie zazdroszczę. Jest pewna siebie i super zorganizowana. Jest mistrzem ciętej riposty i umie bronić swojego zdania. Wie czego chce i nie boi się marzyć. A do tego jest super zdolna i ma w sobie naturalny wdzięk, powodujący, że ludzie do niej lgną. Pozostaje mi więc nasycanie się świadomością, iż mimo że nie ma w tym zupełnie mojej zasługi, albowiem nie ja tworzyłam mieszankę genetyczną, to jednak JA, nikt inny tylko ja ją urodziłam.
I to z wielką, pięciogodzinną łatwością :)
Panna G. jest kolejnym dowodem w sprawie, że 'różne dziatki z jednej matki'. Trudno ją podsumować w paru zdaniach, ale póki co jest relatywnie bezproblemowym dostawcą przyjemności, przytuleń, wyznań miłości, nóżek i uszek do całowania. Uwielbia chodzić do szkoły - co widać na załączonym obrazku, co zupełnie nie idzie w parze z ... zamiłowaniem do nauki. Najmłodsza Fidrygaukówna sprawiła, że moje spojrzenie na angielski system edukacyjny uległo dość sporemu przewartościowaniu. Ale o tym innym razem.

Trochę za duży garniturek, na amerykańskiego baseballowca - no cóż, przy zawrotnych cenach szkolnej garderoby kupuje się jeden na trzy lata. W pierwszym roku jest za duży, w drugim dobry, a w trzecim za mały. Stosując taką strategię można się wyrobić tylko z dwoma egzemplarzami w ciągu całej podstawówki (na szczęście gajerki są praktycznie niezniszczalne i niezaplamialne :)))
Postawa życiowa Walentego jest chyba najlepiej zobrazowana przez poniższe zdjęcie, które - powiem nieskromnie - powinno zostać zdjęciem roku! Zdjęcie przedstawia mojego statecznego małżonka, który zabrał dziecię na basen. Ja w tym czasie parkowałam samochód. Walenty przyszedł i spoczął. Na krześle i na laurach. W końcu wykonał zadanie, które mu zostało wyznaczone. Zabrał dziecko na basen. O pływaniu mowy nie było. Nie wiem, czy zwrócił uwagę na dość istotny fakt, że basen był opustoszały, a w okolicy nie dość że nie było żadnego ratownika czy trenera, to nie było też ani jednego dziecka (a trzeba wam wiedzieć, że normalnie to jest tam kołchoz; jedna grupa nie zdąży dobrze wyjść a już wskakuje druga). Tak radykalny pomysł, żeby się kogoś zapytać, o co kaman, nie pojawił się w jego głowie.
Zdjęcie nie jest pozowane. Tak właśnie ich zastałam.
Okazało się, że przy okazji awansu na wyższy stopień wtajemniczenia i przejścia do innej grupy, została nam błędnie podana godzina zajęć. Stawiliśmy się więc o pół godziny za wcześnie, kiedy akurat była przerwa.
Niestety, sytuacja ta idealnie obrazuje stopień mentalnego wyłączenia, który osiągnął mój mąż. W połączeniu z limitem 100 słów na dzień, który wyczerpuje gdzieś tak w okolicy śniadania, powoduje, że Walenty, przy jego niewątpliwych zaletach, jest osobą, z którą czasami trudno jest funkcjonować. Walenty - z powodów różnych (mogę się tylko domyślać, że frustracje emigracyjne są jednym z nich) z roku na rok wymiksowuje się coraz bardziej z życia. A ja już mam coraz mniej siły i ochoty być Stasią Bozowską ...

A ja? Cóż ja?
Biegam, pędzę, manewruję, łatam, mam oczy wokół głowy i bywam w kilku miejscach na raz. O tu, na przykład, jestem na Canary Wharf.
W czasie krótkiego spaceru po pracy.
Nie żebym została rekinem finansjery.
Ot tak mnie zagnało.
Próbuję robić swoje, bo "pewne jest to jedno, że, róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce!""W myśleniu sens, w działaniu racja" - powtarzam sobie mantrę. i pędzę przez kolejne grudnie maje jak szalona za przegapionymi okazjami. Nie potrzebuję nikogo, do wytykania mi niedostrzeżonych szans. Sama widzę je aż nadto wyraźnie.
Ale próbuję, jak słowo daję, próbuję grać w zielone.
Jeszcze na strychu kleję połamane skrzydła, pieprzony naturszczyk bez suflera!
I raz w miesiącu robię sobie dyktando o nadziei.
Ale choć mojemu ciału wystarczy trzydzieści sześć i sześć, mojej duszy potrzeba znacznie więcej. Wzdycham do kuzynki Melpomeny i wkurzam się na świat utkany z głupich marzeń ...
A potem znów sprowadzam się na ziemię, że w czasach pandemii nie godzi się, no nie godzi się i już, śpiewać "Give me fever!"
To jednak temat na zupełnie inny poemat.