A nawet pisarkę.
Niedoszłą zresztą.
Proza życia.
Najsprytniejszy z zabójców.
Ale, że blog zrobił się zbiorem luźnych przemyśleń i zapisem sporadycznych (żeby nie powiedzieć zanikających) inspiracji, zupełnie nie ma sensu roztrząsać czy ja tu w ogóle jeszcze jestem, czy raczej zamieniam się w gwiezdny pył blogowej galaktyki.
Dość powiedzieć, że mój mózg znajduje się obecnie w fazie kompletnego stuporu katatonicznego i nie wiem, jak go rozbudzić.
Na zewnątrz moje życie jest generalnie poukładane, w miarę ustabilizowane i - w wyniku szeregu dzikich awantur, rzucania mięsem, mieszania z błotem wszystkiego co popadnie, w dominującej części mojego potomstwa - relatywnie czyste (czyt. epizody samoistnego poskładania się prania, nieinspirowane siłami odgórnymi próby zrobienia obiadu czy chociażby pobieżne trzymanie się wyznaczonych dyżurów zdarzają się do 2-3 razy na tydzień).
Wewnątrz natomiast toczę ze sobą walkę o przetrwanie.
O utrzymywanie się na powierzchni, o łapanie chełstów intelektualnej stymulacji, o końskie dawki adrenaliny (bo zwykłe nie są już w stanie mnie pobudzić do działania), o elektrowstrząsy, które uruchomią moje nieistniejące już prawie pokłady motywacji.
Myślenie o rzeczach, które powinnam zrobić tak skutecznie mnie paraliżuje, że ... nie robię nawet połowy z nich, co jedynie wzmaga moją frustrację.
Czy to się nazywa kryzys wieku średniego?
Nie wiem.
No i nie wiem, czy kobietom w ogóle wolno go przeżywać, czy jest on zarezerwowany tylko dla płci brzydkiej.
A jeśli tak, to jakie jest na to remedium?
Młodszy kochanek, farbowanie włosów na różowo, tatuaż czy liposukcja brzucha nie wchodzą w grę.
Proza życia dopadła mnie (oprócz stale narastającychwyzwań logistycznych rodziny wielodzietnej) w postaci kolejnych przetasowań w mojej (kiedyś niemal idealnej) pracy.
Bez jakiejkolwiek konsultacji ze mną wpierniczono na mnie całą górę nowych obowiązków, które wymagają ode mnie jeśli nie totalnego przekwalifikowania się, to przynajmniej notorycznego dokształcania się.
I oczywiście pisania, pisania, pisania.
Zupełnie nietwórczego.
"Cudownie!" - zakrzyknąłby niejeden.
"Skąd więc narzekania o braku stymulacji?!" - słyszę już tę pełną oburzenia krytykę.
Otóż stąd, że wolałabym rozwijać się w zupełnie innych dziedzinach i pisać na zupełnie inne tematy.
Niestety, na to zupełnie brakuje mi energii.
Mogłabym tak jeszcze długo narzekać, ale już nawet ja sama nie wierzę w terapeutyczną moc przelewania frustracji na wirtualny papier.
Pozwólcie więc, że niniejszym odłożę na najwyższą półkę (bo jeszcze nie pochowam; jeszcze nie) moje osobiste plany i zajmę się szorowaniem podłogi w kuchni, nieustannym zapełnianiem lodówki i próbami wychowania dzieci na przykładnych obywateli.
A tak poza tym, to wszystko inne jest w jak najlepszym porządku.
Dochodzę do słodko-gorzkiego wniosku, że kreatywność, jest na razie jedynie udziałem moich dzieci.
No cóż.
Takie międzypokoleniowe przekazanie pałeczki.
Moje Najmłodsze Dziecię kontynuuje swoją misję bycia najsłodszym i najbardziej bezproblemowym dzieckiem świata. Ostatnio włączyło jeszcze funkcję 'najśmieszniejsze'.
od góry:
Młody Einstein,
czapka, tudzież futerko - od momentu opanowania umiejętności samodzielnego ich wdziewania noszone są niemalże non-stop, niezależnie od pogody i pory roku,
Pisareczka; i co za profesjonalne trzymanie sprzętu!
sukienki ... z rzadka noszone i nie za bardzo wiadomo, co z nimi robić :)
Córka Starsza (tak, tak, ta, której łapki tak niedawno czule ściskałam) rozpoczęła naukę w szkole średniej i mimo tego, iż mieszka w innym miasteczku i nie ma żadnych znajomych z poprzedniej szkoły, od razu została gwiazdą socjometryczną (i przewodniczącą klasy). Choć nie ominęła jej głupawka wieku nastoletniego.
Mój B. został Studentem Roku, nominowanym przez dziesięciu nauczycieli, co - nie ukrywam - było bardzo miłym balsamem na moją steraną (także odwiecznymi zmaganiami z imperialistycznym nastawieniem Anglików) duszę.
Sam B. skwitował to jednym zdaniem: "To dlatego, że mój rocznik jest kiepski!".
Jemu w ogóle NIC się w życiu nie udaje (tak, jak by sobie tego życzył).
Jak chociażby poniższe rysunki.
Faktycznie, zupełnie nieudane jak na trzynastolatka ... :)
Nam stuknęła kolejna rocznica ślubu, którą świętowaliśmy bez fajerwerków (mój hiper-romantyczny mąż, na moje zarzuty, że już mnie nie kocha odpowiada: "Ale wciąż cię lubię!" :)).
Za to (wbrew wszystkim okolicznościom przyrody) z poczuciem humoru.
Pierworodny zaś, jednym wakacyjnym strzałem hormonalnym, właśnie raczył mnie przerosnąć,
Dodatkowo, zaskakującym zrządzeniem losu (z pewną dozą ciężkiej pracy) dostał się do szkoły, której absolwentem był ... Terry Pratchett :)
Czuję, że nie ucieknę już przed 'Światem Dysku'.
On też nie.
Choć na razie kurczowo trzyma się Tolkiena.
*****
I tym optymistycznym akcentem pomacham Państwu łapką.
Do kolejnego powiewu natchnienia.
Niedoszłą zresztą.
Proza życia.
Najsprytniejszy z zabójców.
*****
Gdybym opisywała tu swoje codzienne zmagania z kotletem, zasmarkanym nosem czy nizinami emocjonalnymi, nieuniknionym byłoby skatalogowanie i zanalizowanie wszystkich przyczyn mojej niemocy twórczej.Ale, że blog zrobił się zbiorem luźnych przemyśleń i zapisem sporadycznych (żeby nie powiedzieć zanikających) inspiracji, zupełnie nie ma sensu roztrząsać czy ja tu w ogóle jeszcze jestem, czy raczej zamieniam się w gwiezdny pył blogowej galaktyki.
Dość powiedzieć, że mój mózg znajduje się obecnie w fazie kompletnego stuporu katatonicznego i nie wiem, jak go rozbudzić.
Na zewnątrz moje życie jest generalnie poukładane, w miarę ustabilizowane i - w wyniku szeregu dzikich awantur, rzucania mięsem, mieszania z błotem wszystkiego co popadnie, w dominującej części mojego potomstwa - relatywnie czyste (czyt. epizody samoistnego poskładania się prania, nieinspirowane siłami odgórnymi próby zrobienia obiadu czy chociażby pobieżne trzymanie się wyznaczonych dyżurów zdarzają się do 2-3 razy na tydzień).
Wewnątrz natomiast toczę ze sobą walkę o przetrwanie.
O utrzymywanie się na powierzchni, o łapanie chełstów intelektualnej stymulacji, o końskie dawki adrenaliny (bo zwykłe nie są już w stanie mnie pobudzić do działania), o elektrowstrząsy, które uruchomią moje nieistniejące już prawie pokłady motywacji.
Myślenie o rzeczach, które powinnam zrobić tak skutecznie mnie paraliżuje, że ... nie robię nawet połowy z nich, co jedynie wzmaga moją frustrację.
Czy to się nazywa kryzys wieku średniego?
Nie wiem.
No i nie wiem, czy kobietom w ogóle wolno go przeżywać, czy jest on zarezerwowany tylko dla płci brzydkiej.
A jeśli tak, to jakie jest na to remedium?
Młodszy kochanek, farbowanie włosów na różowo, tatuaż czy liposukcja brzucha nie wchodzą w grę.
Proza życia dopadła mnie (oprócz stale narastającychwyzwań logistycznych rodziny wielodzietnej) w postaci kolejnych przetasowań w mojej (kiedyś niemal idealnej) pracy.
Bez jakiejkolwiek konsultacji ze mną wpierniczono na mnie całą górę nowych obowiązków, które wymagają ode mnie jeśli nie totalnego przekwalifikowania się, to przynajmniej notorycznego dokształcania się.
I oczywiście pisania, pisania, pisania.
Zupełnie nietwórczego.
"Cudownie!" - zakrzyknąłby niejeden.
"Skąd więc narzekania o braku stymulacji?!" - słyszę już tę pełną oburzenia krytykę.
Otóż stąd, że wolałabym rozwijać się w zupełnie innych dziedzinach i pisać na zupełnie inne tematy.
Niestety, na to zupełnie brakuje mi energii.
Mogłabym tak jeszcze długo narzekać, ale już nawet ja sama nie wierzę w terapeutyczną moc przelewania frustracji na wirtualny papier.
Pozwólcie więc, że niniejszym odłożę na najwyższą półkę (bo jeszcze nie pochowam; jeszcze nie) moje osobiste plany i zajmę się szorowaniem podłogi w kuchni, nieustannym zapełnianiem lodówki i próbami wychowania dzieci na przykładnych obywateli.
*****

Dochodzę do słodko-gorzkiego wniosku, że kreatywność, jest na razie jedynie udziałem moich dzieci.
No cóż.
Takie międzypokoleniowe przekazanie pałeczki.
Moje Najmłodsze Dziecię kontynuuje swoją misję bycia najsłodszym i najbardziej bezproblemowym dzieckiem świata. Ostatnio włączyło jeszcze funkcję 'najśmieszniejsze'.
od góry:
Młody Einstein,
czapka, tudzież futerko - od momentu opanowania umiejętności samodzielnego ich wdziewania noszone są niemalże non-stop, niezależnie od pogody i pory roku,
Pisareczka; i co za profesjonalne trzymanie sprzętu!
sukienki ... z rzadka noszone i nie za bardzo wiadomo, co z nimi robić :)
Córka Starsza (tak, tak, ta, której łapki tak niedawno czule ściskałam) rozpoczęła naukę w szkole średniej i mimo tego, iż mieszka w innym miasteczku i nie ma żadnych znajomych z poprzedniej szkoły, od razu została gwiazdą socjometryczną (i przewodniczącą klasy). Choć nie ominęła jej głupawka wieku nastoletniego.
Mój B. został Studentem Roku, nominowanym przez dziesięciu nauczycieli, co - nie ukrywam - było bardzo miłym balsamem na moją steraną (także odwiecznymi zmaganiami z imperialistycznym nastawieniem Anglików) duszę.
Sam B. skwitował to jednym zdaniem: "To dlatego, że mój rocznik jest kiepski!".
Jemu w ogóle NIC się w życiu nie udaje (tak, jak by sobie tego życzył).
Jak chociażby poniższe rysunki.
Faktycznie, zupełnie nieudane jak na trzynastolatka ... :)
portret starszego pana (z wyobraźni) oraz Will Smith (z Google) - techniką 'bez odrywania ołówka od papieru
Nam stuknęła kolejna rocznica ślubu, którą świętowaliśmy bez fajerwerków (mój hiper-romantyczny mąż, na moje zarzuty, że już mnie nie kocha odpowiada: "Ale wciąż cię lubię!" :)).
Za to (wbrew wszystkim okolicznościom przyrody) z poczuciem humoru.
Dodatkowo, zaskakującym zrządzeniem losu (z pewną dozą ciężkiej pracy) dostał się do szkoły, której absolwentem był ... Terry Pratchett :)
Czuję, że nie ucieknę już przed 'Światem Dysku'.
On też nie.
Choć na razie kurczowo trzyma się Tolkiena.
zupełnie odmienny styl: N. jest mistrzem jednej, zdecydowanej kreski - co symbolicznie obrazuje również drastyczne, będące powodem niejednej dzikiej awantury, różnice w braterskich charakterach
(Gandalf i Gimli przerysowane z netu)
(Gandalf i Gimli przerysowane z netu)
*****
I tym optymistycznym akcentem pomacham Państwu łapką.
Do kolejnego powiewu natchnienia.
sobota, 8 października 2016