Quantcast
Channel: szepty w metrze
Viewing all articles
Browse latest Browse all 84

Trzy mosty marzeń

$
0
0
Zawsze rozbudzał jej wyobraźnię.

Wizytówka Wielkiego Świata.
Symbol potęgi.
Sygnatura prestiżu.



Łapczywie łapała hausty wilgotnego powietrza, zastanawiając się, co bardziej pozbawiało ją tchu: ostry powiew od strony Tamizy czy wściekłość.

A miała czuć tylko euforię.
Instytut Etnografii i Antropologii Kulturowej właśnie obdarzył ją dyplomem, który spakowała skrzętnie wraz z pachnącym wciąż farbą drukarską i atramentem aktem ślubu, paroma ulubionym swetrami i niezgrabnym, wyciuranym oksfordzkim słownikiem dla studentów zaawansowanych.
Po dwóch latach ciułania i polowania na taniuchne przejazdy na linii Warszawa Zachodnia - Londyn Victoria, po hektolitrach łez wylanej tęsknoty, po niezliczonych upokorzeniach nagranicznych przepytywanek, stała tutaj, na Tower Bridge, zachłystując się wolnością.
Wolnością od dusznego domu rodziców, wolnością od miłości na odległość, wolnością od tożsamości biednej krewnej zza żelaznej kurtyny. Czasami potajemnie szczypała się w przedramię, wciąż niedowierzając, że warownia z wiz i funtów kupowanych po horrendalnych cenach u narożnego cinkciarza runęła na dobre.

Miała ochotę przebiec na południową stronę rzeki, drąc się ile sił w płucach.
Miała ochotę klęknąć na środku i ucałować jedno z przęseł.
Gładzić kornwalijski granit, przytulić się do wiktoriańskiej latarni czy wdrapać się na dach jednej z wież i skoczyć na główkę w brunatne fale.

Kochała ten most od pierwszego spotkania, kiedy to w czasach licealnych przyjechała tu z koleżanką na konferencję ekologiczną.
Wtedy jednak, w najśmielszych snach nie przypuszczała, że ten majstersztyk architektury wpisze się w jej codzienność.
Że będzie jej wolno zamieszkać niemalże u jego stóp, w jednej z kamienic dzielnicy Southwark.
Że stanie się jej ścieżką wiodącą z domu do pracy.
Że zamiast bezskutecznie upychać go w obiektyw aparatu, będzie go witać z zacisza swojego poddasza usłużnym toastem porannej kawy, pozdrawiać kubkiem herbaty z mlekiem, pitej w rytm szarych, londyńskich ulew i żegnać w prążkach zachodzącego słońca bursztynowym Guinness'em.

Teraz, kiedy oczami wyobraźni widziała prze sobą karminowy dywan, po którym miała stąpać do bram sukcesu, kochała ten most jeszcze bardziej.
Wizytówkę Wielkiego  Świata.
Symbol potęgi.
Sygnaturę prestiżu.

Przez ostatnie dwa dni wysłała paręnaście listów motywacyjnych w odpowiedzi na ogłoszenia 'Anthropology Jobs in London'. Chciała jak najszybciej wcielać w życie to, czego z pasją uczyła się przez ostatnie pięć lat na uniwerku. A w najbardziej ukrytych zakamarkach głowy (czy może serca?) kiełkowało marzenie o doktoracie na University College London.
Dlaczego nie?!
No właściwie to dlaczego nie?!

Na ziemię sprowadziła ją Jolka, przypadkowo spotkana znajoma z akademika.
Brrr... Wciąż nie mogła się otrząsnąć po wiadrze lodowatej wody, który na nią wylała, chcąc jej rzekomo pomóc.
"Znalazł się 'mokry kocyk', cholera jasna!" - myślała z wściekłością, nie po raz pierwszy zachwycając się w duszy pięknem i celnością angielskich idiomów. "Boa dusiciel cudzych marzeń! Ostatnią rzeczą, której mi teraz potrzeba, to wianuszek malkontentów (O, przepraszam, realistów - jak sami siebie nazywają.) sączących mi do ucha rady emigrantów z paroletnim stażem!"

Jolka budowała wokół niej nowy mur niemożliwości: brak doświadczenia, stażu pracy,  praktyk zawodowych zdobywanych tu na miejscu. Podważała nawet przydatność dyplomu, bądź co bądź mało prestiżowego (w światowym rankingu) Uniwersytetu Warszawskiego.
"Zrób sobie jakiś tutejszy kurs" - ordynowała. "Spotkasz ludzi z branży, podszlifujesz fachowy język, wyślą cię na praktyki do jednego z londyńskich muzeów i powoli wejdziesz w system."
Ale ona nie miała ochoty dłużej czekać na pracę w wymarzonym zawodzie.
Zresztą musiała szybko znaleźć jakieś lepiej płatne zajęcie, bo póki co większość zarobionych na serwowaniu hektolitrów kawy pieniędzy szła na wynajem pokoju i kurs informatyczny męża.

Połknęła gorzką pigułkę, zrobiła parę głębokich wdechów i pieszczotliwie gładząc balustradę ruszyła w kierunku południowego brzegu rzeki. Zostawiwszy w tyle łagodne z pozoru wieże twierdzy Tower, powtarzała sobie jak mantrę: Będę antropologiem, będę antropologiem, będę antropologiem, tu w Londynie! Na pohybel Jolkom!


*****
Zachwycała się jego finezyjną lekkością.
Błękitne kolumienki, zwieńczone śnieżno-białymi wieżyczkami i parasol podwieszeń nie dawały poczucia stabilności.
Ale ona lubiła chwiać się i chybotać wraz z innymi przechodniami w rytm dudniących kroków.
Nie bez powodu londyńczycy nadali mostowi Alberta przydomek 'rozedrgana damulka'.



Uwielbiała brać w dłoń delikatną łapkę Teofila i snuć się z nim na drugi brzeg, do Chelsea.
Battersea nie brzmiało już tak prestiżowo; kojarzyło się głównie z opuszczoną, toporną elektrownią.
Dlatego też zawsze mówiła znajomym, że mieszka w Chelsea.
Doprawdy, jeden mostek nie robił większej różnicy.
W sercu była rezydentką Chelsea.
Za oknami miała stylowe kamienice Chelsea, oddzielone od jej obskurnego wieżowca jedynie błękitnymi pylonami 'The Trembling Lady'.
Na spacery chodziła do jednego z najstarszych na świecie ogrodów botanicznych Chelsea Physic Garden (do którego, jako zarejestrowana bezrobotna, miała darmowy wstęp).
Na King's Road robiła oczami zakupy w witrynach licznie rozsianych butików, koronując wizualną ucztę wizytą w galerii Saatchi. Theo tak kochał jej przestrzenne pomieszczenia.
W Chelsea (no dobrze, w South Kensington, ale administracyjnie wciąż w London Borough of Kensington and Chealsea) mieściło się jej ukochane Muzeum Historii Naturalnej, dokąd nie chodziła zbyt często, odkąd Teoś zagubił się między gablotami na mrożące krew w żyłach sześć minut.
Zresztą tam bolała ją dusza.

Na pocieszenie duszy chodziła czasami do The Humming Bird Bakery na Old Brompton Street.
Tam też zrodził się pomysł, by założyć własną ciastkarnię.
Anglicy kochali się w scone'sach i cupcake'sach.
A ona uwielbiała piec.
Mogłaby połączyć przyjemność z dorobieniem paru groszy do całkiem przyzwoitej pensji męża, wziętego informatyka.
Reputacja autorki przepysznych i bajecznie pięknych tortów urodzinowych pieczonych dla dzieci przyjaciół mogła jej tylko w tym pomóc.
Nie wiedziała tylko, czy da sobie radę z piętrzącymi się obwarowaniami wymogów sanitarnych.
Jolka, która niedawno przyniosła spóźniony prezent urodzinowy dla Teofila, wspominała coś o konieczności posiadania oddzielnej, przemysłowej kuchni na użytek biznesowy.

"Odłożę trochę pieniędzy, załatwię wszystkie pozwolenia i założę swoją własną kawiarnię.
Na początek w Battersea" - powiedziała sobie, ubijając masę z serka Mascarpone.


*****
Lubiła jego kojącą zieleń i urok złoconych herbów.
Przypominały jej o tym, że wciąż mieszka w królestwie, o czym łatwo było zapomnieć w otoczeniu niezliczonych polskich sklepów, które pachniały raczej przaśną Podwawelską (choć też królewskimi konotacjami w nazwie) i kapustą kiszoną.
King's Road w Chelsea zamieniła na King's Street w Hammersmith, najbardziej polskiej z polskich dzielnic Londynu, na rzecz, małego bo małego, ale jednak domku z ogródkiem. Kolejnego etapu rozwojowego po pokoju na poddaszu i mieszkaniu w bloku komunalnym.
Prestiż sąsiadujących mostów przehandlowywała na metraż.



Teraz przynajmniej mogła kupić sobie parę własnych mebli.
Znad garnka z zupą zerknęła na kolekcję rodzinnych zdjęć, poupychanych ciasno na upolowanej w lokalnym charity shop etażerce.
Rozczulał ją Theo w granatowej bluzie z logo szkoły St. Peter i z teczką pełną książeczek o psie Floppy, którą dukał codziennie z dużym trudem. Pierwsze lata w podstawówce były pracochłonne i dla niego i dla niej. Nie uświadamiała sobie jak wiele pracy i rodzicielskiego zaangażowania domaga się angielska szkoła. Szczególnie od rodziców, którzy mówią w domu po polsku.

"Miriam będzie miała łatwiej - pomyślała z nadzieją - Ona już wyrywa się do czytania. I jak pięknie będzie wyglądać w błękitnej sukieneczce w kratkę i skarpeteczkach z pasującą koronką."
Filemon zakwilił w wózku.
Przyspieszyła kroku, by zdążyć go nakarmić i przewinąć, zanim odbierze Teosia i Miriam ze szkoły.
Kochała zacisze bocznych uliczek, w których nie czuło się przytłaczającej atmosfery dużego miasta. Odgrodzona drewnianymi płachtami płotu od okolicznych sąsiadów nie czuła nawet, że mieszka w Londynie.
Upajała się delikatnym różem świeżo zakwitłych dzikich jabłonek i ćwierkaniem rudzików.

Zdążyła zapakować jeszcze kawałek tarty jabłkowej i sok malinowy własnej roboty.
Zrobią sobie z dzieciakami i Jolką piknik w Ravenscourt Park.
Jolka, z pewną nutą złośliwości, spyta zapewne kiedy następne.

A jej się przecież zawsze marzyła duża rodzina ...



--------------------------------------------------------------------------------------------------------

To opowiadanie chodziło już za mną od paru lat.
W końcu nadarzył się okazja, żeby przetransportować je z głowy na klawiaturę, bo portal Lubimy Czytać ogłosił konkurs pt. "Londyńscy Polacy".
Niestety, nie udało mi się napisać na czas.
Realizowałam marzenia :)
Zresztą i tak bym się nie zmieściła w limicie znaków ...

Niech więc przycupnie sobie tu, na tym moim zakurzonym blogu.
Ku refleksji.

Ps. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, z wyjątkiem imion dzieci, które są autentycznymi majstersztykami sztuki nazewniczej w wykonaniu moich osobistych znajomych. :) 



niedziela, 29 listopada 2015



Viewing all articles
Browse latest Browse all 84

Trending Articles


Sprawdź z którą postacią z anime dzielisz urodziny


MDM - Muzyka Dla Miasta (2009)


Częstotliwość 3.722MHz


POSZUKIWANY TOMASZ SKOWRON-ANGLIA


Ciasto 3 Bit


Kasowanie inspekcji Hyundai ix35


Steel Division 2 SPOLSZCZENIE


SZCZOTKOWANIE TWARZY NA SUCHO


Potrzebuje schemat budowy silnika YX140


Musierowicz Małgorzata - Kwiat kalafiora [audiobook PL]