"Too much Streep in Streep".
Tak mówili po 'Sierpniu w Hrabstwie Osage'.
Że przyćmiła film wraz z całym jego przesłaniem, że przesadzała z modulacją, gestykulacją i wszelką inną aranżacją.
Że nie było Violet Weston, tylko Meryl Streep dominująca i szarżująca swoim zmanierowanym aktorstwem.
I w ogóle to od dawna już za dużo Meryl w Meryl.
Aż do wyrzygu.
A mi się nigdy nie przeje!
Bezkrytycznie łykam każdą jej rolę (choć niestety wielu jeszcze nie widziałam).
Każdy film z nią już przy włączeniu przycisku 'play' ma ocenę 'bardzo dobry', z szansą na awans przez wybitnego, aż do arcydzieła.
Nie przeszkadzają mi jej manieryzmy.
A tak, owszem, ma ich całe mnóstwo.
Aż tak zaślepiona nie jestem, żeby nie dostrzegać we Francesce, Mirandzie, Donnie czy Thatcher'owej tych charakterystycznych spojrzeń znad opadających okularów, pogardliwych prychnięć, półuśmieszków, nieobecnego patrzenia w przestrzeń, przenikliwego omiatania rozmówcy wzrokiem, perlistego chichotu czy chyba jej największego znaku firmowego jakim jest owo kokieteryjne miziania się po szyi.
Dostrzegam i kocham milion twarzy Meryl Streep.
Mogę ją jeść łychami.
A do łych właśnie chcę nawiązać, a konkretnie do filmu Julie & Julia, który właśnie (z typowym dla mnie refleksem szachisty na emeryturze, jedynie 6 lat po premierze :))) obejrzałam.
Film co prawda nie awansował do statusu arcydzieła, ale Merylka była urocza i jeśli do tego ktoś zada sobie trud porównania oryginału (Julii Child, amerykańskiego pierwowzoru mistrzów kuchni gotujących przed kamerami) z odgrywaną postacią, to nie będzie mógł przejść obojętnie obok zdolności imitacyjnych Streep.
Mówi się, że nie ma akcentu, którego nie potrafiłaby podrobić.
Osobiście nie jestem w stanie w pełni docenić tego kunsztu, albowiem moje ucho może wyłapać, owszem, ciężki rosyjski akcent (podążałam za linkami Pharlapa), to już identyfikacja tych z krajów angielsko języcznych sprawia mi spory problem.
A jednak śmiałam się w głos, gdy mąż blogerki błagał ją, by przestała wreszcie gotować i spędziła z nim trochę czasu, bo "CZYTELNICY PRZEŻYJĄ (bez kolejnego wpisu)!"
No i mnie ugotowali.
Ludzie! Tak nie można!
Nie ma happy endu?!
Blogerka, której dopingowałam (cóż, że z sześcioletnim opóźnieniem, kiedy to już dawno była poczytną autorką kilku pozycji) przez cały film, z której byłam dumna jak paw, że doprowadziła projekt do końca, że się nie poddała gotujac homary, a nawet dla idei po raz pierwszy w życiu zjadła jajko (!), ta blogerka dostaje patelnią w ryj od dystyngowanej, starszej pani.
Nie literalnie.
Ale przez to i mnie się dostaje.
Walnięta, nie mogę za nic usnąć i tracę kolejną godzinę na szperanie po necie, czy incydent ów rzeczywiście miał miejsce i dlaczego pani Child pałała taką niechęcią do swojej bądż co bądź wiernej wyznawczyni.
Rozemocjonowana nie mogę uwierzyć, że kariera blogera została tak strywializowana. Chlip-chlip.
I co gorsza wciągam się (tylko z pozycji czytelnika) w dyskusje akademickie na temat tego, czy Powell zbudowała swoją popularność niecnie wykorzystując zacną Julię, czy może została oceniona zbyt surowo, bo bądź co bądź pomogła rozsławić imię i markę pani Child.
Chcecie wiedzieć co powiedziała Julia o Julii?
To poszperajcie sobie sami.
Ja już i tak za dużo zdradziłam :)
A jak się ma wstęp do reszty wpisu?
Otóż tak, że zdania nie zmieniam: Streep jest jak zwykle świetna.
Celowo nie rozpisywałam się na temat równoległego wątku opowiadającego o karierze amerykańskiej guru kulinarnej lat sześćdziesiątych. Bo dla tego typu (nie tylko kulinarnych) smaczków warto jest ten film obejrzeć (napisałam tak pro forma, gdyby jednak jakiś niezniechęcony spoilerem czytelnik dotarł aż tutaj :))).
A wy możecie polecić jakieś filmy, których zakończenie was znokautowało swoją nietuzinkowością, dziwacznością czy geniuszem?
Obejrzę je w tygodniu.
Bo w weekendy to ja jednak lubię przesłodzone happy-endy :)
Tak mówili po 'Sierpniu w Hrabstwie Osage'.
Że przyćmiła film wraz z całym jego przesłaniem, że przesadzała z modulacją, gestykulacją i wszelką inną aranżacją.
Że nie było Violet Weston, tylko Meryl Streep dominująca i szarżująca swoim zmanierowanym aktorstwem.
I w ogóle to od dawna już za dużo Meryl w Meryl.
Aż do wyrzygu.
A mi się nigdy nie przeje!
Bezkrytycznie łykam każdą jej rolę (choć niestety wielu jeszcze nie widziałam).
Każdy film z nią już przy włączeniu przycisku 'play' ma ocenę 'bardzo dobry', z szansą na awans przez wybitnego, aż do arcydzieła.
Nie przeszkadzają mi jej manieryzmy.
A tak, owszem, ma ich całe mnóstwo.
Aż tak zaślepiona nie jestem, żeby nie dostrzegać we Francesce, Mirandzie, Donnie czy Thatcher'owej tych charakterystycznych spojrzeń znad opadających okularów, pogardliwych prychnięć, półuśmieszków, nieobecnego patrzenia w przestrzeń, przenikliwego omiatania rozmówcy wzrokiem, perlistego chichotu czy chyba jej największego znaku firmowego jakim jest owo kokieteryjne miziania się po szyi.
Dostrzegam i kocham milion twarzy Meryl Streep.
Mogę ją jeść łychami.
A do łych właśnie chcę nawiązać, a konkretnie do filmu Julie & Julia, który właśnie (z typowym dla mnie refleksem szachisty na emeryturze, jedynie 6 lat po premierze :))) obejrzałam.
Film co prawda nie awansował do statusu arcydzieła, ale Merylka była urocza i jeśli do tego ktoś zada sobie trud porównania oryginału (Julii Child, amerykańskiego pierwowzoru mistrzów kuchni gotujących przed kamerami) z odgrywaną postacią, to nie będzie mógł przejść obojętnie obok zdolności imitacyjnych Streep.
Mówi się, że nie ma akcentu, którego nie potrafiłaby podrobić.
Osobiście nie jestem w stanie w pełni docenić tego kunsztu, albowiem moje ucho może wyłapać, owszem, ciężki rosyjski akcent (podążałam za linkami Pharlapa), to już identyfikacja tych z krajów angielsko języcznych sprawia mi spory problem.
W rzeczonym filmie, obok wątku głownego, którym było (mocno upraszczając) gotowanie, zupełnie zaskakująco pojawił się też wątek blogerski.A jak wiecie, dostrzeganie odbić blogosfery w krzywym zwierciadle, to mój konik.
I tu uwaga: zamierzam zapodać wam najprawdziwszy spoiler, włącznie z ujawnieniem zakończenia, więc jeśli nie oglądaliście jeszcze tego filmu, a chcielibyście, to ... no nie, żebym was chciała wypraszać, ale tego ... żeby nie było, że nie uprzedzałam.
I tu uwaga: zamierzam zapodać wam najprawdziwszy spoiler, włącznie z ujawnieniem zakończenia, więc jeśli nie oglądaliście jeszcze tego filmu, a chcielibyście, to ... no nie, żebym was chciała wypraszać, ale tego ... żeby nie było, że nie uprzedzałam.
Niestety pewne filmy nie są ponadczasowe.
Sześć lat temu temat być nieco bardziej na topie.
Dzisiaj ta cała ekscytacja zakładaniem bloga, pierwszym komentarzem (pochodzącym zresztą od rodzonej matki, która jest mocno przerażona tym całym blogo-czymśtam), rozrastającą się siecią czytelników czy nagłym wzrostem popularności bloga są czerstwiutkie.
Sześć lat temu temat być nieco bardziej na topie.
Dzisiaj ta cała ekscytacja zakładaniem bloga, pierwszym komentarzem (pochodzącym zresztą od rodzonej matki, która jest mocno przerażona tym całym blogo-czymśtam), rozrastającą się siecią czytelników czy nagłym wzrostem popularności bloga są czerstwiutkie.
- Wiesz, co teraz robi Annabell? Sarah mi powiedziała. Pisze bloga!
- O czym?
- Jak to o czym?! O sobie! O tym wszystkim, co sobie pomyśli tym swoim głupim i pustym móżdżkiem.
"Twoja matka i ja odkryliśmy, że zajmujesz się blogowaniem. Nie wiemy co to znaczy, ale chcielibyśmy, abyś przestał."
A jednak śmiałam się w głos, gdy mąż blogerki błagał ją, by przestała wreszcie gotować i spędziła z nim trochę czasu, bo "CZYTELNICY PRZEŻYJĄ (bez kolejnego wpisu)!"
Tak, ja też wpadam często w ten sam kanał, (podświadomie :)) myśląc, że MUSZĘ coś napisać, bo przecież obiecałam.
Muszę skomentować.
Muszę skomentować.
Muszę odwiedzić znajome blogi.
I oczywiście wrzucić coś na fanpage.
Tak jakby ci wszyscy ludzie po drugiej stronie szklanego ekranu nic innego nie robili, tylko nieustannie czekali w napięciu na nowy wpis fidrygauki, odświeżając raz po raz 'szeptywmetrze', by sprawdzić, czy ich komentarz uzyskał jakąś reakcję.
Tak, mój mąż też musi mnie czasami ściągać na ziemię, bo zbliża się druga w nocy, a ja nie ruszyłam się z sofy przez ostatnie parę godzin (zdarza mi się, uwierzcie).
I oczywiście wrzucić coś na fanpage.
Tak jakby ci wszyscy ludzie po drugiej stronie szklanego ekranu nic innego nie robili, tylko nieustannie czekali w napięciu na nowy wpis fidrygauki, odświeżając raz po raz 'szeptywmetrze', by sprawdzić, czy ich komentarz uzyskał jakąś reakcję.
Tak, mój mąż też musi mnie czasami ściągać na ziemię, bo zbliża się druga w nocy, a ja nie ruszyłam się z sofy przez ostatnie parę godzin (zdarza mi się, uwierzcie).
Tak, czuję wielkie rozczarowanie, gdy po paru dniach dopieszczania wpisu długo, długo, długo nie ma pod nim żadnego komentarza.
I tak, byłabym przerażona, gdyby mąż mnie zostawił na skutek gorzkiej przegranej z blogiem.
I tak, byłabym przerażona, gdyby mąż mnie zostawił na skutek gorzkiej przegranej z blogiem.
Tak samo jak Julie...
Julie Powell, sfrustrowana życiem trzydziestoletnia urzędniczka, odpowiadająca całymi dniami na pytania rodzin ofiar z 11-go września, mieszkająca w wynajmowanym mieszkanku nad pizzerią i wiecznie porównująca się z przebojowymi i nadzianym koleżankami (Hmmm, czy ja tu widzę pewną analogię? :))) postanawia odkurzyć swoje marzenie o zostaniu pisarką.
Nowopowstający świat blogosfery zdaje się być idealnym miejscem na przetarcie szlaków.
A że Julie lubi gotować i do tego zakochana jest w Julii Child, bohaterce szklanego ekranu, która kojarzy jej się z sielskimi czasami dzieciństwa, tematyka bloga wydaje się oczywista: dla gotujących Amerykanek nie mających służby (Nobody here but servantless American cooks) czyli przerobienie wszystkich 524 przepisów z książki Child pt. "Mastering the Art of French Cooking" i opisanie wrażeń na blogu.
Gotowanie to dla Julie nie tylko relaks, ale próba pokonania samej siebie i chęć udowodnienia sobie (i rzeczonemu mężowi), źe można pokonać odwieczny grzech 'słomianego zapału'.
A że Julie lubi gotować i do tego zakochana jest w Julii Child, bohaterce szklanego ekranu, która kojarzy jej się z sielskimi czasami dzieciństwa, tematyka bloga wydaje się oczywista: dla gotujących Amerykanek nie mających służby (Nobody here but servantless American cooks) czyli przerobienie wszystkich 524 przepisów z książki Child pt. "Mastering the Art of French Cooking" i opisanie wrażeń na blogu.
Gotowanie to dla Julie nie tylko relaks, ale próba pokonania samej siebie i chęć udowodnienia sobie (i rzeczonemu mężowi), źe można pokonać odwieczny grzech 'słomianego zapału'.
Projekt Julie & Julia to nie tylko sposób na wyrwanie się z marazmu, zainspirowany irytującą zbieżnością imion i paru innych faktów z życia obu bohaterek czy zabijanie czasu po, a później także i w pracy.
To hołd oddany ikonie sztuki kulinarnej.
Nie ma oczywiście sensu streszczać dalej treści filmu, bo kto oglądał, to już wie, a kto nie oglądał, to pewnie już dotąd nie doczytał :)))
To hołd oddany ikonie sztuki kulinarnej.
Nie ma oczywiście sensu streszczać dalej treści filmu, bo kto oglądał, to już wie, a kto nie oglądał, to pewnie już dotąd nie doczytał :)))
Dość powiedzieć, że losy obu bohaterek (nie fikcyjnych, bo Julie Powells to również postać prawdziwa) splatają się na przestrzeni filmu: retrospekcyjnie - opowiadając o początkach rodzącej się w Julii Child miłości do francuskiej kuchni oraz progresywnie - pokazując rosnącą popularność blogerki.
Popularność niosącą za sobą nie tylko prezenty od czytelników czy wywiady w poczytnych magazynach, ale też coraz większy apetyt.
Na życie, na kulinarne eksperymenty, aż wreszcie (nieśmiało) na możliwość spotkania swojej mistrzyni, która w podeszłym wieku ale wciąż jeszcze żyje (a raczej żyła w czasie powstawania bloga) i, ho, ho, kto wie, może nawet interesuje się zapędami pisarsko-kulinarnymi swojej wiernej naśladowczyni.
Na życie, na kulinarne eksperymenty, aż wreszcie (nieśmiało) na możliwość spotkania swojej mistrzyni, która w podeszłym wieku ale wciąż jeszcze żyje (a raczej żyła w czasie powstawania bloga) i, ho, ho, kto wie, może nawet interesuje się zapędami pisarsko-kulinarnymi swojej wiernej naśladowczyni.
Apetyt przeradzający się powoli w obsesję.
Julie żyje blogiem. Julia zaczyna żyć już tylko blogiem, odstawiając męża - pierwotnie naczelnego motywatora i fana) na boczny tor.
Jej codzienne zakupy nadwyrężają mocno domowy budżet zarówno przez ekstrawagancje typu homary, jak i przypalane ze zmęczenia dania.
Jej myśli krążą wyłącznie wokół kolejnego wpisu, a praca wisi na włosku, gdy szef odkrywa bloga (A sądzicie, że o czym to ja myślałam oglądając ten film?).
Jej codzienne zakupy nadwyrężają mocno domowy budżet zarówno przez ekstrawagancje typu homary, jak i przypalane ze zmęczenia dania.
Jej myśli krążą wyłącznie wokół kolejnego wpisu, a praca wisi na włosku, gdy szef odkrywa bloga (A sądzicie, że o czym to ja myślałam oglądając ten film?).
Po wielu zawirowaniach nadchodzi wreszcie upragniony moment sławy.
Rozdzwaniają się telefony z gazet z propozycjami wywiadów oraz z wydawnictw pragnących wydać książkę Powell (doprawdy, widać, że to stary film; teraz rynek przesycony jest książkami blogerów urastających we własnych oczach do miana pisarzy :))), a nawet stacji telewizyjnych chcących nakręcić talk show z Powell w roli prowadzącej.
Rozdzwaniają się telefony z gazet z propozycjami wywiadów oraz z wydawnictw pragnących wydać książkę Powell (doprawdy, widać, że to stary film; teraz rynek przesycony jest książkami blogerów urastających we własnych oczach do miana pisarzy :))), a nawet stacji telewizyjnych chcących nakręcić talk show z Powell w roli prowadzącej.
Mąż marnotrawny wraca, by cieszyć się wyczekiwanym końcem projektu i uszczknąć trochę z ledwie wyklutego splendoru żony.
Wszystko zmierza do nieuniknionego happy endu.
Jest już bardzo późno i wyczekuję już tylko ostatecznej odpowiedzi na pytanie jak i kiedy obie Julie się spotkają, by zamknać laptop i udać się na zasłużony spoczynek.
Wszystko zmierza do nieuniknionego happy endu.
Jest już bardzo późno i wyczekuję już tylko ostatecznej odpowiedzi na pytanie jak i kiedy obie Julie się spotkają, by zamknać laptop i udać się na zasłużony spoczynek.
Aż tu nagle nieśmiały dzwonek telefonu wszystko psuje.
Jeden z dziennikarzy prosi Powell o komentarz.
Jeden z dziennikarzy prosi Powell o komentarz.
- Mówi Barry Ryan z Santa Barbara News Press. Piszę artykuł z okazji 90-tych urodzin Julii Child. Zapytałem ją o pani blog i szczerze powiedziawszy ... nie była zachwycona. Czy zechciała by pani to skomentować?
- Ona TAK powiedziała? Julia Child to powiedziała - Julie chce się jeszcze upewnić, czy chodzi o właściwą osobę.
Cz... cz... czy ona czytała mojego bloga - duka.
Nie, nie chcę tego komentować - uderza w oficjalny ton urzędniczki państwowej - Ale dziękuję za telefon.
Ludzie! Tak nie można!
Nie ma happy endu?!
Blogerka, której dopingowałam (cóż, że z sześcioletnim opóźnieniem, kiedy to już dawno była poczytną autorką kilku pozycji) przez cały film, z której byłam dumna jak paw, że doprowadziła projekt do końca, że się nie poddała gotujac homary, a nawet dla idei po raz pierwszy w życiu zjadła jajko (!), ta blogerka dostaje patelnią w ryj od dystyngowanej, starszej pani.
Nie literalnie.
Ale przez to i mnie się dostaje.
Walnięta, nie mogę za nic usnąć i tracę kolejną godzinę na szperanie po necie, czy incydent ów rzeczywiście miał miejsce i dlaczego pani Child pałała taką niechęcią do swojej bądż co bądź wiernej wyznawczyni.
Rozemocjonowana nie mogę uwierzyć, że kariera blogera została tak strywializowana. Chlip-chlip.
I co gorsza wciągam się (tylko z pozycji czytelnika) w dyskusje akademickie na temat tego, czy Powell zbudowała swoją popularność niecnie wykorzystując zacną Julię, czy może została oceniona zbyt surowo, bo bądź co bądź pomogła rozsławić imię i markę pani Child.
Chcecie wiedzieć co powiedziała Julia o Julii?
To poszperajcie sobie sami.
Ja już i tak za dużo zdradziłam :)
A jak się ma wstęp do reszty wpisu?
Otóż tak, że zdania nie zmieniam: Streep jest jak zwykle świetna.
Celowo nie rozpisywałam się na temat równoległego wątku opowiadającego o karierze amerykańskiej guru kulinarnej lat sześćdziesiątych. Bo dla tego typu (nie tylko kulinarnych) smaczków warto jest ten film obejrzeć (napisałam tak pro forma, gdyby jednak jakiś niezniechęcony spoilerem czytelnik dotarł aż tutaj :))).
A wy możecie polecić jakieś filmy, których zakończenie was znokautowało swoją nietuzinkowością, dziwacznością czy geniuszem?
Obejrzę je w tygodniu.
Bo w weekendy to ja jednak lubię przesłodzone happy-endy :)